„Vogue Polska” x BMW Art Academy: Malarstwo Jacka Sempolińskiego demaskuje świat

Są artyści, którzy upiększają świat, i tacy, którzy go demaskują, zrywając z niego kolejne warstwy pozorów. Jacek Sempoliński należał do tej drugiej kategorii – używał malarstwa jako sejsmografu rejestrującego pęknięcia w rzeczywistości, historii i w samym sobie.
Dla mnie historia Jacka Sempolińskiego zaczyna się i kończy przy ulicy Katowickiej na warszawskiej Saskiej Kępie. Pod numerem 7A na fasadzie kamienicy wisi tablica z jego popiersiem, przypominająca, że to tu w latach 1988-2012 „mieszkał i tworzył”. Dwa słowa, które w jego przypadku były synonimami.
Jacek Sempoliński był buntownikiem, który zamiast wznosić barykady, wolał drążyć tunele pod powierzchnią rzeczywistości
Jego los, naznaczony urodzeniem w 1927 roku w Warszawie, nierozerwalnie splótł się z traumą dorastania w czasie wojny. Te doświadczenia – jak wspomina jego kuzyn Paweł Kozłowski – nadały jego generacji „skupioną konsystencję”. Gęstość przeżycia stała się fundamentem jego sztuki, która nigdy nie skręciła w łatwy eskapizm. Wychowany w domu pełnym kultury – ojciec Leonard Sempoliński był wybitnym artystą fotografikiem – od najmłodszych lat nasiąkał atmosferą, w której sztuka stanowiła sposób na rozumienie świata. Po wojnie rozpoczął studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Kluczowym momentem dla jego pokolenia stała się legendarna wystawa w warszawskim Arsenale w 1955 roku, manifest Przeciw wojnie, przeciw faszyzmowi. Jednak nawet tam Sempoliński zaznaczył swoją odrębność. Wśród dzieł krzyczących politycznym i społecznym zaangażowaniem, on pokazał jedną, skromną, „niezaangażowaną” martwą naturę. Już wtedy, na początku drogi, dał do zrozumienia, że jego walka będzie toczyć się na innym froncie. Nie w sferze doraźnej publicystyki, ale w zmaganiu z samą materią malarską, która dla niego była tożsama z materią egzystencji. Był buntownikiem, który zamiast wznosić barykady, wolał drążyć tunele pod powierzchnią rzeczywistości.
Jacek Sempoliński odrzucał estetyzm, nazywał siebie „piekłoduchem”, który wierzył, że sztuka musi dotykać tego, co bolesne

Jacek Sempoliński mawiał, że marzy o namalowaniu obrazu, który byłby tak piękny i konieczny jak gliniane naczynie na wodę. Ta metafora doskonale oddaje jego dążenie do sztuki, która jest czymś niezbędnym do życia i rozumienia świata. Z kolei jego relacja z naturą wyznacza bezwymiarową przestrzeń, w której malarstwo staje się dialogiem między artystą a otoczeniem. Artysta w swoich pracach konsekwentnie zanurzał się w materię i sens istnienia. Wybrana przez niego droga to również dramatyczny zapis rozpadu jako konsekwencji uczciwego patrzenia. Wczesne obrazy, inspirowane podróżami do Włoch, nosiły jeszcze ślady fascynacji tradycją, harmonią fresków renesansu i baroku. Jednak z czasem zaczęły z nich znikać rekwizyty, a forma ulegała coraz większej korozji. Pejzaż, czaszka, krzyż – te motywy powracały obsesyjnie, ale za każdym razem Sempoliński poddawał je procesowi dekonstrukcji. Płótna stawały się polami bitew: poszarpane, podziurawione, noszące ślady fizycznego, niemal organicznego zmagania. Jak pisał Stanisław Rodziński w tekście z 1979 roku, przejście przez jego malarstwo było jak „przejście przez ciemny korytarz zwątpienia w sens malowania”. Sempoliński odrzucał estetyzm, nazywał siebie „piekłoduchem”, który wierzył, że sztuka musi dotykać tego, co bolesne, ostateczne i niewyrażalne. Jego malarstwo przypomina późne imperium kruszące się od środka – forma jeszcze trwa, ale treść już dawno uleciała, pozostawiając po sobie jedynie prawdę o nieuchronnej entropii. Był bezkompromisowy do tego stopnia, że początkowo, jak wspominał Kozłowski, ustalał na swoje prace ceny tak wysokie, by ich nie sprzedać, oburzony, że ktoś chciałby mieć sztukę za cenę lodówki.
Według Jacka Sempolińskiego, usiłowanie dotknięcia prawdy niewyrażalnej jest najgłębszym aktem porozumienia z drugim człowiekiem

Sempolińskiego można określić jako artystę „w drodze”. Nie interesowało go dzieło skończone, lecz nieustanne dążenie do doskonałości, które jest zarazem ludzkim dramatem i oznaką nadziei. Jego malarstwo, choć pokaleczone i poszarpane, niesie w sobie duchową tęsknotę, nadającą sens nawet najtrudniejszym doświadczeniom. W dzisiejszym świecie, przesyconym gładkimi obrazami i algorytmicznym szumem zagłuszającym wszystko, co niewygodne i chropowate, twórczość Sempolińskiego wydaje się bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Przypomina, że sztuka nie ma nas uspokajać czy dostarczać łatwych odpowiedzi. Jej zadaniem jest niepokoić, stawiać pytania, zmuszać do konfrontacji z tym, co wypieramy. Oglądając jego prace, czujemy opór wobec świata, który porzucił wiarę w głębię na rzecz powierzchownej stymulacji. Ocalone z kontenera przy Katowickiej drewniane ptaki są dla mnie nie tylko pamiątką po artyście, ale symbolem tego, co w jego sztuce najważniejsze: gestu ratowania tego, co kruche, osobiste i prawdziwe. W rzeczywistości, która woli iluzję światła, jego poranione płótna pozostają bolesnym, ale niezbędnym upomnieniem, że zanim coś zbudujemy, musimy poznać mrok. Jak sam mówił, usiłowanie dotknięcia prawdy niewyrażalnej jest najgłębszym aktem porozumienia z drugim człowiekiem.

Tekst pochodzi z październikowego wydania „Vogue Polska” poświęconego siostrzeństwu. Możesz go zamówić z wygodną dostawą do domu

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.