Znaleziono 0 artykułów
01.09.2020

Wanda Traczyk-Stawska: Wolność nie jest dana na zawsze

01.09.2020
Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Luka Łukasiak)

W jej życiu nadzieja zawsze była najważniejsza, w dramatycznych chwilach przywracała sens życia, na co dzień napędzała do tytanicznej pracy. Wanda Traczyk-Stawska ps. „Atma” była żołnierką Armii Krajowej i zaangażowaną psycholożką dziecięcą, ale dziś nazywa siebie żołnierzem w służbie, który nie wykonał jeszcze swojej misji. – Dlaczego ludzie nie rozumieją, że każdy zasługuje na szacunek? To, co wyrządza się teraz osobom LGBTQ+, to hańba – mówi pani Wanda. – Wiem, że odchodzę, dlatego chciałabym przekazać pamięć o moich czasach, żeby posłużyła młodemu pokoleniu. Nie rozpaczam, wciąż mam nadzieję.

Wojna, która nie przerażała

Kiedy miałam 12 lat, wybuchła II wojna światowa. Wierzyłam wtedy w słowa popularnej piosenki „Nikt nam nie ruszy nic / Nikt nam nie zrobi nic / Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz” („Pieśń o Generale Edwardzie Śmigłym-Rydzu” – przyp. red.). Wojna miała być zwycięska, ale kiedy dwa tygodnie później niemieckie wojska doszły do Warszawy, zrozumiałam, że nikt nas nie obroni. Mieszkałam wtedy przy ul. Dolnej, na Mokotowie, to była linia frontu. W moim rodzinnym mieszkaniu stał ckm (ciężki karabin maszynowy – przyp. red.), a ja z rodzicami miałam schować się do piwnicy. Wtedy wydarzyło się coś, co przerwało moje dzieciństwo.

Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Luka Łukasiak)

Miałam psa, foksteriera, nazywał się Lalka. Potwornie bał się samolotów i wybuchów, trząsł się ze strachu. A ja, żeby się uspokoił, nosiłam go na rękach. Z psem nie miałam wstępu do schronu. Wiadomo, że tam brakowało miejsca, leżeli ranni. Jak to dziecko – kręciłam się to tu, to tam. Wtedy upadła bomba. Budynek po drugiej stronie ulicy rozpadł się, a z chmury pyłu wyłoniła się kobieta z maleńkim dzieckiem w poduszce. Przechodziła przez ulicę w kierunku bramy, w której stałam, niemieccy żołnierze zaczęli do niej strzelać. Fruwało pierze, trysnęła krew. Ta kobieta była ranna, ale podbiegła do mnie, bo chciała, żebym pomogła jej wrócić po dziecko [które było martwe – przyp. red.]. Patrzyłam na nią i wiedziałam, że nie mogę tego zrobić, trzymałam przecież psa, gdybym go wypuściła, pobiegłby i zginął w ostrzale. Więc powiedziałam tylko, że pójdę po starszego brata, że on to zrobi. Poczułam ogromną bezsilność. Wiedziałam, że muszę dorosnąć szybko i zacząć walczyć.

Broń

Rolą dziewcząt była opieka, podtrzymywanie nadziei i nauka. Pomagałyśmy w sierocińcach, na latarniach pisałyśmy „Nur für Deutsche”, rysowałyśmy znak Polski Walczącej albo roznosiłyśmy meldunki.

Moją najcięższą służbą w konspiracji była akcja N – dostarczanie warunkowych wyroków śmierci. To wtedy się najbardziej bałam. Wiecie czego? Bezbronności. Miałam 15, 16 lat, ale wyglądałam na młodszą. Warkocze, sukieneczka. Miałam uśmiechnąć się, doręczyć list i uciekać. Nie nosiłam przy sobie broni ani nawet trucizny. A gdyby któraś z tych osób, której wręczałam wyrok, złapała mnie za włosy i przytrzymała? Byłabym torturowana przez gestapo, żeby powiedzieć, z jakiego jestem oddziału, gdzie mieszkają moja rodzina i koledzy… To nie śmierć była najgorsza w trakcie wojny, tylko zdrada.

O powstaniu nie mówi się prawdy. Ono by nie wybuchło, gdyby gestapo nie wyłapywało ludzi na ulicach, nie organizowało publicznych egzekucji. Nie odzierało z godności. Kiedyś w trakcie lekcji, bo chodziłam na tajne komplety, usłyszałam, jak przez megafon Niemcy ogłaszają, że będzie publiczne rozstrzeliwanie. Nie wolno było wyjść z budynku ani podejść do okien, można było tylko słuchać i zapadać się w niemocy. Zaczęli przed 9 rano, skończyli o 12.30. W tym czasie nauczycielka próbowała odwrócić naszą uwagę, ale to było niemożliwe. Przy każdej salwie wybuchaliśmy płaczem. Dowiedziałam się później, że w tej egzekucji rozstrzelano 150 osób. Na chodnikach były krew i strzępy ciał, które zmiatano do rynsztoka. Postanowiłam, że muszę znaleźć jakiś sposób i nauczyć się strzelać. Pomógł mi kolega, który był w Podchorążówce. Pokazał mi, jak się obchodzić z bronią, jak rzucać granaty.

Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Luka Łukasiak)

Test na strzelca

Na godzinę „W” dostałam przydział do „Huberta” – Aleksandra Kamińskiego. To był wielki zaszczyt, ale dla mnie klęska. Kamiński był redaktorem naczelnym „Biuletynu Informacyjnego”, a w jego redakcji, jak to w prasie, wszyscy czekali na rozwój wydarzeń i obserwowali. Mnie kazali parzyć kawę. Czułam się nieszczęśliwa, bo nie umiałam parzyć kawy, patrzyłam tylko przez okno, jak inny oddział idzie walczyć. Myślałam o młodszych siostrach, które czekały w domu, bo opiekowałam się nimi po śmierci mamy. Mogłam robić wszystko, ale nie parzyć kawę.

Po kilku godzinach wezwał mnie „Hubert” i dał rozkaz przenieść meldunek do dowódcy powstania generała „Montera”. Zgłosiłam się od razu, ale postawiłam warunek, że jeśli uda mi się i wrócę, to przyjmą mnie jako żołnierza i dostanę broń. Moja trasa nie była długa, od ulicy Boduena do placu Dąbrowskiego, ale trudna. Toczyły się walki. Nie można było przekroczyć ulicy Sienkiewicza, Niemcy strzelali z budynku Poczty Głównej. Dowódca wyznaczył nawet chłopaka, który miał mnie odprowadzić i zobaczyć, czy przeskoczę linię ostrzału. Bo którakolwiek z łączniczek biegła, obrywała, a chłopcy ściągali ją specjalnym bosakiem. 

Później dotarło do mnie, że ta obstawa też była po to, żeby mnie w razie czego ściągnąć. Tylko że ja urodziłam się przy stadionie Legii i całe dzieciństwo przez lornetkę oglądałam mecze. Dobrze grałam w piłkę i bardzo szybko biegałam, wiedziałam na przykład, że do biegu trzeba wziąć rozbieg. Nie wiem jak, w każdym razie cofnęłam się kilka kroków i poleciałam tak, że czułam tylko ciepło na piętach. Dostarczyłam wiadomość, a później, kiedy zapadł zmrok, wróciłam już spokojnie na Boduena. Tak za zgodą „Huberta” zostałam strzelcem w Oddziale Osłonowym WZW, gdzie służyłam całe powstanie.

(Fot. Luka Łukasiak)

Gorzki koniec

Po powstaniu trafiłam do obozu jenieckiego, a później do kolejnych. Czwarty, ostatni, już karny, znajdował się w Oberlangen przy granicy z Holandią. Tam 12 kwietnia uwolnili nas, łamiąc front, żołnierze generała Maczka. O świcie 9 maja z niewielką grupą dziewcząt wyszłyśmy z obozu na wycieczkę. Kiedy dotarłyśmy do najbliższego miasteczka Terapel, była 5 rano, ale usłyszałyśmy śpiew i że ktoś gra na fortepianie. Na ulicy w kręgu tańczyli ludzie. Tak dowiedziałyśmy się, że skończyła się wojna.
Byłam oszołomiona, patrzyłam na to, co się dzieje, i myślałam, że to nie może być prawdziwe. W miasteczku zadali nam pytanie, kim jesteśmy. Odparłyśmy, że żołnierzami z Powstania Warszawskiego. Nie wierzyli, że kobiety mogą walczyć, nie słyszeli o powstaniu, myśleli, że kłamiemy Wtedy jedna z naszych koleżanek, Irka Radwańska, nie wytrzymała, podbiegła do fortepianu i zaczęła grać „Etiudę Rewolucyjną” Chopina. Ludzie stanęli zaczarowani, a z budynków na ulicę jeden po drugim zaczęli wychodzić żołnierze generała Maczka. Ściskali nas, całowali. Ale my, Polacy, nie cieszyliśmy się tak jak Holendrzy, bo nasz kraj nie odzyskał niepodległości.  

Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Luka Łukasiak)

Nowa rzeczywistość

Po powrocie do kraju zajęłam się nauką – zrobiłam maturę i zdałam na psychologię na uniwersytet. Zaczęłam pracę z niepełnosprawnymi dziećmi. 
Wojna jest czymś ohydnym i najgorszym, co ludzkość może przeżywać przez swoją głupotę. Jeśli wynosi się z niej coś pozytywnego, to braterstwo broni, polegające na wzajemnym osłanianiu się w czasie walki. Kiedy jeden człowiek osłania drugiego, ma wobec niego obowiązek. W 1947 roku wszyscy, którzy ocaleli z naszego oddziału, spotkali się w kościele św. Krzyża na mszy. Dostaliśmy wtedy rozkaz odszukania grobów naszych poległych kolegów, których nie znaleźliśmy w miejscach pierwotnego pochówku. Do tej misji dowódca wyznaczył Andrzeja Koryckiego, pseudonim Sokół, i mnie. Chodziło o znalezienie ich ciał i zadbanie o to, aby miejsce ich spoczynku było godne ich śmierci i cierpienia. Po latach starań odnaleźliśmy ich na cmentarzu Powstańców Warszawy. Od tej pory staram się, aby cmentarz był godny wszystkich, którzy są tam pochowani. Leży tam ponad 100 tysięcy ludzi, w tym ponad 80 tysięcy cywilów i około 10 tysięcy powstańczego wojska. Cmentarz to pomnik, który przypomina, że wolność nie jest dana raz na zawsze.

Mam dziś 93 lata i żyję w najwyższym napięciu. Moje pokolenie ma pełną świadomość tego, że kraj jest zagrożony. Zagrożona jest wolność, konstytucja, czyli nasza przyszłość. Martwię się bardzo, bo skłócone społeczeństwo nie potrafi się bronić. Dlaczego ludzie nie rozumieją, że każdy ma prawo widzieć świat swoimi oczami i każdy zasługuje na szacunek? Walczyliśmy w powstaniu o człowieczą godność. To, co wyrządza się teraz osobom LGBTQ+, to hańba. Wiem, że odchodzę, dlatego chciałabym przekazać pamięć o moich czasach, żeby posłużyła młodemu pokoleniu. Nie rozpaczam, wciąż mam nadzieję.

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij