Wojtek Friedmann: Od nałogu ocaliło mnie to, że w końcu zacząłem słuchać

Jako pisarz zadebiutował 5 lat temu świetną „Baśką”. Jednak to jego trzecia książka – „Mój pierwszy ostatni raz” – stała się najbardziej osobistym, wręcz intymnym wyznaniem o życiu w nałogu i trzeźwości, które jest gotowym scenariuszem na film. Czy byłaby to czarna komedia, dramat, a może kino drogi? Wojtek Friedmann opowiada nam, jak jego książka stała się ręką wyciągniętą do osób w nałogu alkoholowym i ich bliskich oraz dlaczego nie chce być nazywany ekspertem od trzeźwienia.
Śledząc twojego Instagrama, można by sądzić, że Twoje życie to ciągłe podróże przeplatane wydawaniem książek.
Bywa tak, że czasami może być fajniej wszędzie, tylko nie tutaj. I po to mi te moje ucieczki. Przestałem się już w nich zatracać, korzystam z nich w pełni świadomie od jakichś 3 lat na zasadzie terapeutycznej, medytacyjnej. Tak właśnie łapię oddech. Ilość nowych bodźców podczas wyjazdu daje mi odpoczynek od stresu, od wszystkiego, czego nie przerabiam.
Ale chyba nie zawsze da się tak terapeutyzować? Jak radzisz sobie ze stresami na co dzień?
Kiedy nie potrafię sobie pomóc w sytuacji stresującej, staram się szybko zająć kimś, żeby swoje lęki zepchnąć na drugi plan. Czasami ujściem tego stresu jest płacz, ale jak nie masz możliwości się wypłakać, starasz się inaczej wyjść z tej sytuacji. U mnie na pewno wiąże się to również z użalaniem się nad sobą. Jako alkoholik szukam porażek w swoim życiu.
I to nieprawda, że mi w życiu zawsze nie wychodziło i jestem pierwszym pechowcem świata. Nie. Sam konstruuję podświadomie życie, żeby było trochę rozczarowań, ponieważ te rozczarowania zapalają mi w głowie żarówkę i wtedy jako osoba uzależniona, jako człowiek, który załatwiał swoje potrzeby przez substancje zmieniające świadomość, wiem, co może mi pomóc na te troski. I to są właśnie nawroty choroby alkoholowej. Jestem w trzeźwieniu dziewięć lat i radzę sobie z tym. Ale to jest choroba, która wraca. Nawet jak o siebie dbasz.
Nawroty są zawsze widoczne na pierwszy rzut oka?
Oczywiście jedni po prostu chcą się napić. U mnie przede wszystkim jest zmiana nastroju, nawet jak nic złego się nie wydarzyło. To właśnie nazywa się myśleniem alkoholowym. Po terapii już umiem dać krok do tyłu, spojrzeć na te katastroficzne myśli i je ocenić. Zazwyczaj wszystko jest w porządku. To jest też trochę takie uzależnienie od porażki. Bo ta porażka była mi potrzebna wiele lat.
Liczysz lata trzeźwości – za tobą jest ich już 9. Liczyłeś swoje pierwsze ostatnie razy?
Tego nie jestem w stanie policzyć. Pamiętam wiele razy, kiedy mówiłem ze łzami, że już nigdy więcej. Pamiętam obietnice, które były najbliższe. To nie było oszustwo. Ja naprawdę byłem przekonany, że już więcej się nie napiję. I czasami ta obietnica trwała półtorej godziny, trzy dni, dwa tygodnie.
Co w takim razie daje liczenie trzeźwych dni?
Jakieś umocowanie w kalendarzu. Moja choroba rozwalała wszystko naokoło. Nie trzymałem terminów. Nie wiedziałem, jaki jest dzień tygodnia. I dzisiaj data podjęcia decyzji o zrezygnowaniu z alkoholu jest dla mnie ważniejsza niż urodziny. Pokazuje mi, że ze mną jest coraz lepiej, jestem w trybie ogarniania swojego życia. To pomaga.
Twoja trzecia książka to bardzo intymne świadectwo. Dlaczego właśnie teraz zdecydowałeś się ją napisać?
Wiele osób pomogło mi w życiu. Doceniam miejsce, w którym jestem w tej chwili. Mam coraz więcej szczerych znajomych. Chciałbym w jakiś sposób oddać to, co dostałem.
Ocaliło mnie to, że w końcu zacząłem słuchać. To był mój największy problem. Moje ego na tyle zmieniało realny obraz tego życia, że myślałem, że ze mną jest wszystko w porządku. Albo że jestem inny. Albo, że sobie dam radę. Widziałem, że moi koledzy zapijają się, pochowałem już kilkunastu. Ale w sobie problemu nie widziałem.
W końcu jakaś siła wyższa skierowała mnie do Instytutu Psychiatrii i Neurologii na Sobieskiego w Warszawie, gdzie zacząłem zbierać edukację i po raz pierwszy w życiu jej nie odrzucałem. Jest takie terapeutyczne powiedzenie „wyjmij watę z uszu i wsadź sobie w usta”. Kończysz ze swoimi życiowymi mądrościami, które cię doprowadziły do tego ośrodka, i słuchasz, żeby z niego wyjść.
Piszesz, że pomogły ci osoby, które ci nie uwierzyły. Mimo chęci najbliższych osoba uzależniona jest genialnym manipulatorem, jak sam mówisz – zawodowym kłamcą. Ale alkoholizm to nie jest „one man show”, cierpią wszyscy dookoła.
To jest cały teatr zdarzeń, robienie spektaklu naokoło swojej osoby i swojego uzależnienia. Jak miałem konkretne cugi, miałem dwie prace, w których – o zgrozo – dawałem sobie radę z sukcesami. Potrafiłem stworzyć siatkę kłamstw i wciągnąć w tę grę kilka nieświadomych osób, które nawet nie wiedziały, że mnie kryją. A ja miałem komfort picia.
Wydając książkę, wracasz do spraw, które mogą być bolesne i dla twoich bliskich. Nie bałeś się, że zranisz ich ponownie?
Zanim podjąłem decyzję o napisaniu tej książki, miałem rozmowę z rodzicami. Mama jako pierwsza zapytała, dlaczego? Powiedziałem – bo chcę pomóc. Jeśli będzie to jedna osoba, która zobaczy swój problem, zacznie się leczyć, dla mnie to już będzie sukces. Dostałem już wiele wiadomości od czytelników, którzy mówią wprost, że po tej książce zapisali się do ośrodka, poszli po pomoc. Trzymam za nich kciuki każdego dnia. To uczucie, którego w życiu nie doświadczyłem. Nie mówię, że każda osoba używająca alkoholu ma problem psychiczny. I dlatego też nie mówię o tym, że ta książka ma wymiar terapeutyczny, bo ja nie mam takiej wiedzy. Ja tylko mówię o swoich doświadczeniach.
Pytania o pomoc dla siebie lub bliskich, którzy mają problem alkoholowy, dostawałeś na długo przed napisaniem książki. Nie przeszkadza ci to, że ludzie traktują cię jak eksperta od trzeźwienia?
Widzisz, pierwszy krok raczej nie zaprowadzi cię do szpitala czy poradni. Kiedy zaczynasz interesować się tematem, nie masz odwagi nawet wpisać w Google hasła „jak sprawdzić, czy mam problem z alkoholem”. Ale po cichu zbierasz sobie informacje, nie mówiąc nic nikomu. W DM-ach mam mnóstwo wiadomości z zamkniętych kont. Nie sprawdzam i nie interesuje mnie, jak się nazywają i jakie mają zdjęcia. Kiedy wiadomość brzmi „ panie Wojtku, przepraszam, że zawracam głowę, mam takie pytanie. Moja córka od kilku tygodni cały czas jest pod wpływem. Co ja mam zrobić?”. Wiesz, to są rzeczy naprawdę ważne dla tych ludzi. Nie dostaję informacji od głupców. Na całe szczęście mamy już o wiele większą świadomość problemu. Bardzo cieszę się, jak widzę młodzież, bo wiem, że może nie będzie musiała przechodzić przez to gówno, które ja sobie zgotowałem w życiu.
Na piątą rocznicę trzeźwości z dumą napisałem o tym post na Instagramie. Napisałem, że jestem w tym problemie, jestem nieuleczalnie chory, jestem alkoholikiem. Jak ktokolwiek będzie potrzebował pomocy, niech do mnie napisze. Oczywiście z tego posta zrobił się viral, o mojej chorobie pisały wszystkie media. Byłem wściekły, że nabijają sobie kliki też kosztem mojego taty. Ale dziś myślę, że to był początek impulsów do napisania tej książki. Dzisiaj się nie wstydzę, że jestem nieuleczalnie chory. Mogłem wstydzić się rzeczy, które robiłem po alkoholu.
Kiedy słyszysz pytania i prośby o pomoc – czy to bezpośrednio od osób z problemem alkoholowym, czy od ich bliskich, co radzisz?
Ja nie radzę, bo nie mam wiedzy, nie potrafię pomóc. Mogę tylko powiedzieć o sobie, co w Twoim położeniu czy bliskiej ci osoby sam zrobiłem. Ale zawsze podkreślam, że najlepiej zgłosić się do specjalisty.
Masz za sobą wiele meetingów, przepracowanych emocji i ogromnej pracy, jaką włożyłeś w trzeźwienie. Czy pisanie książki i wracanie do nich nie było dla ciebie triggerem?
Nie triggerem, ale miałem emocje inne, które jako osoba chora, alkoholik, uzależnieniowiec bardzo dobrze w sobie chowałem. Podświadomie potrafię o pewnych rzeczach specjalnie nie pamiętać. Dając świadectwo w miejscach takich jak domy pomocy dla młodzieży uzależnionej, w więzieniach, nie o wszystkim z książki mówię, bo chcę dawać, a nie jeszcze przy okazji sobie zabierać.
Pierwszą część twojej książki czyta się jak scenariusz kina akcji, w tle dzikie lata 80., 90. i początek 2000. I to są historie, które tworzyły tę warszawską legendę, podwórko hip-hopowe w Polsce, spotkania z ówczesnymi sławami, jak historia z Adrienem Brodym. To historie, którymi można obdarzyć kilka osób, i mimo że brzmią jak coś niezwykle nęcącego, są totalnie zalane alkoholem. Myślisz czasem o tym, jak twoje życie wyglądałoby wtedy bez niego?
Chyba nie myślę. Jestem zdiagnozowanym człowiekiem, który ma rozbieg myśli w każdym kierunku. Nie mam miejsca na skupianie się na takich akcjach. Nie ma po co rozpamiętywać.
Dało się wtedy przetrwać bez alkoholu?
Cały czas mówię ze swojego doświadczenia, więc masz odpowiedź, że nie. Mam ludzi, którzy ani nie mieli problemu, ani nie nadużywali. I to chyba jest tylko sprawa wewnętrzna, wiary w siebie. Ja jej nie miałem absolutnie. Zagłuszałem swoje lęki, agresję. Potrzebowałem alkoholu, żeby się zmienić w kogoś innego, żeby być kimś innym albo żeby czuć się kimś innym. Po spożyciu ogarniałem trzy prace naraz, a jeszcze i chuligańskie obrządki naokoło, wszystko mi wychodziło. Miałem kasę w portfelu i złudne poczucie, że wszystko jest w porządku. Nie było. To ja byłem dobrze funkcjonującym uzależnionym. Do czasu.
Więcej razy trzeźwiałeś dla siebie czy dla innych?
Więcej razy chodziło o powrót do życia, jakiegoś poziomu zero, funkcjonowania, bo przez alkohol wyniszczałem się fizycznie. Potrafiłem nie jeść tygodniami.
Opowiadasz o tym, jak tamto życie nadal rzutuje na to trzeźwe. Z chodzenia do pewnych miejsc świadomie musiałeś zrezygnować z uwagi na „atmosferę”.
I tu wchodzi kolejne słowo klucz – „musisz”. Teraz ja już chcę je omijać. Różnica jest taka, że na początku musisz to robić. Wchodząc w trzeźwość, podpisujesz kontrakt ze swoją lecznicą, musisz przestrzegać wielu zasad, żeby nie wrócić do nałogu. Na dzień dzisiejszy chcę ich przestrzegać nadal. To jest fajny moment. Przekraczasz Rubikon, bo to już nie jest karą. Chodzę na imprezy znajomych, ale jak oni zaczynają pić, po godzinie wracam do domu. Tylko tyle. Ale to jest umiejętność zadbania o siebie ze względu na to doświadczenie.
Piszesz, że alkoholizm potrzebuje atencji. Co masz na myśli?
To choroba ego. Karmisz się tym, że cały czas jesteś na pierwszym miejscu. Ciągle chcesz, żeby było cię widać.
Co w takim razie z tym głośnym ego dzieje się w trzeźwym życiu?
Ego mi wcale nie zmalało. Po prostu zacząłem słuchać.
Piszesz, że dla Ciebie trzeźwienie jest poszukiwaniem drogi. Możesz powiedzieć, że już ją znalazłeś? A może wcale nie o jej znalezienie chodzi?
Nie potrzebuję mety. Trudność jest w codzienności. Trzeźwienie jest dla mnie bardzo trudne. Nie potrafię tego robić tak, jak się przyjęło w szeroko pojętych normach społecznych – w jakichś narzuconych terminach. Nie buntuję się przeciw temu, po prostu działam w swoim tempie.
Dawno temu powiedziałeś mi, że podróże to dla Ciebie forma nadrabiania straconego czasu. Dalej tak jest?
Cały czas. Nie chcę już nigdy tak tracić czasu. Co nie znaczy, że nie płaczę i czasami nie gapię się w sufit pół dnia. Robię tak, ale robię to świadomie, bo chcę tak zrobić. A już nie chcę tracić czasu ze względu na to, że coś mną pokieruję i nad czymś nie panuję.
Nie tracisz czasu także w kwestii wydawania kolejnych historii. Kiedy pojawi się następna książka?
Niedługo. „Największa nawałnica w dziejach Targówka Mieszkaniowego” ukaże się za jakiś rok. Będzie to powieść blokowa, przepełniona dialogami środowiskowymi, miejskim dialektem. Nie zawsze ładnym, ale szczerym i prawdziwym. W pierwszych książkach musiałem przyzwyczajać do takiego stylu redaktorkę wydawniczą, która chciała naprawiać moje zdania, o które walczyłem uparcie, bo w nich jest prawda. Dziś już nikt ich nie wygładza.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.