Znaleziono 0 artykułów
24.07.2018

Wrażliwość zamiast wow – relacja z Biennale w Berlinie

24.07.2018
Gabi Ngcobo (Fot. Materiały prasowe)

Zapomnijcie wszystko, co wiecie o sztuce współczesnej. Pozwólcie wziąć się za rękę Gabi Ngcobo, młodej kuratorce z RPA, i wyostrzcie zmysły. Berlińskie Biennale zamiast krzyczeć, mówi szeptem. I ma dużo do powiedzenia. 

Najlepiej powieszona wystawa ostatnich lat. To komplement kuratorski i argument w dyskusji o imprezie, którą środowisko sztuki współczesnej przyjęło dość chłodno. Dlaczego? Brak tu gwiazdorskich występów, prowokacji politycznych czy niekończących się labiryntów prac, w które należałoby się wczytywać godzinami. 

Są za to trzy skromne wystawy w galeriach i subtelne prace artystów, których nazwiska w większości nic nam nie powiedzą. Trzeba dopiero nauczyć się je wymawiać. Na ścianach galerii znajdziemy niewiele tekstu. Na witrynie internetowej biennale też. Tu nie trzeba udawać, że rozumie się bełkotliwe pojęcia takie jak „rewaluacja idiosynkrazji”, „kastowy anachoreta” czy „relewantna gentryfikacja”, których pełne są ostatnio opisy kuratorskie. Nie uświadczymy też aktywistów, którzy na wielu wystawach zastępują artystów. Zamiast nich są twórcy niemal fizycznie obecni w swoich pracach. Brak tu również dystopijnych wizji przyszłości, w które każe nam się wierzyć. 

Gabi Ngcobo z zespołem (Fot. Materiały prasowe)

A co jest? Prostota. W znakomicie zaaranżowanej przestrzeni dominują tradycyjne materiały: tkanina, papier, fotografia, drewno. Jest gra światła i cienia, upału i chłodu. Dzięki nim z tegorocznej edycji berlińskiego biennale wychodzi się skupionym, zrelaksowanym, uwrażliwionym na niuanse. Po wysłuchaniu artystów z otwartą głową. I bez pośpiechu, bo na zwiedzenie całości wystarczą zaledwie jeden czy dwa dni (na biennale weneckim, Manifesta w Palermo czy zeszłorocznymi Documenta w Kassel trudno ogarnąć całość ekspozycji). A co usłyszymy?

Antybohatersko

Najpierw piosenkę. Kamera powoli przesuwa się po szpilkach i lśniących rajstopach. W nich wyprężona stoi Tina Turner, ikona silnej kobiecości lat 80. Bransolety, pierścienie, wielkie kolczyki nawiązujące do tradycyjnej afrykańskiej biżuterii, a do tego wygolony po bokach platynowy tapir to wizerunek, który gwiazda przyjęła do roli cioteczki Entity w filmie Mad Max pod kopułą gromu. Charyzma Turner wciąż uwodzi, więc tytułem berlińskiej imprezy został hit We don't need another hero zapisany w różowo-szarej tonacji w taki sposób, aby z hero najbardziej było widać pierwszą sylabę: he. Boberlińska impreza jest kobietą: czarną, funkcjonującą poza głównym obiegiem sztuki, posługującą się tak niemodnymi mediami jak wielkoformatowe, intensywnie kolorowe malarstwo, tradycyjne techniki graficzne, ceramika, rzeźba w drewnie czy malarstwo na tkaninie.

Delikatnie, choć stanowczo kobiety wprowadzają tu swoją logikę. Nie zajmując tego samego miejsca, co mężczyźni, nie powtarzając ich hierarchii, lecz rozumiejąc rządzenie po swojemu, w zgodzie z własną energią. Co to oznacza? Choćby niepoważną popową piosenkę, ani modną, ani cool, ani idealnie zaśpiewaną (w finale wokalistkę zastępują dzieci). Oznacza też, że jej treść nie kończy się na tytule. Trzeba wsłuchać się w tekst, który brzmi dalej: „Out of the ruins, out from the wreckage. Can't make the same mistakes this time. We are the children, the last generation. We are the ones they left behind. And I wonder when we are ever gonna change? Living under the fear, till nothing else remains”.

Prace Sary Haq (Fot. Materiały prasowe)

Biennale stawia pytania w imieniu społeczności, których nikt o zdanie nie pyta. Biennale pyta o możliwość zmiany bez kolejnej ideologii. Nikt tu nie straszy apokalipsą, bo przecież i tak żyjemy na codziennej diecie z lęków. W pracach, które Gabi Ngcobo wybrała na wystawy (wraz ze swoim zespołem kuratorskim, w którego skład weszli Nomaduma Rosa Masilela, Serubiri Moses, Thiago de Paula Souza i Ivette Mutumba), wyraża się przede wszystkim odpowiedzialność za świat. Odpowiedzialność zakłada mówienie prawdy o tym, kim jesteśmy. Otwarte dzielenie się nawet tymi traumatycznymi przeżyciami daje poczucie sensu i stwarza wspólnotę.

Prace Julii Phillips (Fot. Materiały prasowe)

Dlatego Sara Haq wsadziła wysokie trawy pomiędzy klepki parkietu, przenosząc je z ogrodu do wnętrza Akademii. Trans:plant to manifest, który mówi o tym, że czarni mieszkańcy Europy i Stanów Zjednoczonych są „przesadzeni”, pozbawieni swojej kultury i dziedzictwa. W tym tkwi też ich siła: otwartości na nową wiedzę, zgłębiania swojej historii, spokojnego oporu i kontemplacji.

Przestrzeń na te wartości stwarza uderzająca praca Luke'a Willisa Thompsona. W dużej sali stoi tylko projektor 35mm, z którego – z głośnym terkotem rzadkiego dziś sprzętu – odtwarzany jest niemy, czarno-biały portret kobiety siedzącej profilem do kamery. To Diamond Reynolds, która dwa lata temu pokazała na żywo na Facebooku, jak policja w Minnesocie śmiertelnie raniła jej chłopaka, gdy wracali z dzieckiem z zakupów. Jej milczenie, duma i smutek naprawdę chwytają za serce. Czy można uznać ją za bohaterkę, skoro m.in. dzięki jej nagraniu utworzył się ruch Black Lives Matter?

Portret Diamond Reynolds autorstwa Lukea Willisa (Fot. Materiały prasowe)

Kim są te często bezimienne bohaterki? Narzędzia medycznej opresji na ciele kobiety pokazuje w metalowych rzeźbach Julia Phillips. Na stoliku na kółkach przypominającym przybornik lekarski leżą makabryczne narzędzia: oślepiacz, knebel, penetrator i aborter. Wokół wiszą grafiki artystki z serii Expanded, przedstawiające wiotką tkankę rozdartych majtek. Bielizny, która ma chronić bardzo łatwą do naruszenia intymność. Nadużycia władzy, także te przywołane w #metoo, łączą się tu w opowiadanym ściszonym głosem koszmarze.

Gdzie są bohaterowie?  brzmi tytuł obrazu o wymiarach trzy na pięć metrów złożonego z kolorowych pasków – baretek odznaczeń na mundurach ułożonych w abstrakcyjną kompozycję. Lorena Gutiérrez Camejo szydzi w ten sposób z wojskowej mitologii rewolucji kubańskiej konsumowanej w dyktaturze Fidela Castro przez dekady. To pozorna tęcza, której końca nie widać, jeśli nadal będziemy mnożyć bohaterskie mity o odwadze.

Kompozycja Loreny Gutiérrez Camejo (Fot. Materiały prasowe)

Przejdźmy na zwyczajnizm

Odpowiedzialność w wersji Gabi Ngcobo nie oznacza rozpolitykowania artystów, ani zakładania partii politycznych, ale skoncentrowanie się na otoczeniu, zwyczajnym życiu, wartościach takich jak sprawiedliwość społeczna, zrównoważony rozwój i wykorzystanie własnego potencjału.

Widać to w wielu pracach zajmujących się codziennością. O wyrobie chleba, niestrawności i systemie produkcji żywności, który nie zaspokaja potrzeb tych, którzy cierpią głód, opowiada rzeźbiarska instalacja Oscara Murillo. W fabrycznych piecach wypieka bochenki z kamienia i mąki kukurydzianej, które umieszcza w ogromnych workach wyglądających jak rozerwane jelita. Wysypuje się z nich niejadalne pożywienie i t-shirty sztywno wypchane kamiennym chlebem. Nadkonsumpcja i przemoc wobec tych, którzy walczą, by przeżyć, są tematem tej mocnej pracy.

Instalacja Oscara Murillo (Fot. Materiały prasowe)

O tym, że podróżując samolotem utraciliśmy poczucie odległości, mówi Tony Cruz Pabon, który narysował ołówkiem na ścianie szereg linii, znaczących dystans z jego rodzinnego San Juan na Puerto Rico do Berlina. Z 7,681km odwzorował tylko 0,13 proc., bo powrót do przemieszczania się za pomocą własnych sił po lądzie czy morzu nie jest już możliwy. Ale coś się przy tym traci, zwiększając jeszcze bardziej dystans do rzeczywistego otoczenia.

Wiele prac na biennale wykonano z nietypowych materiałów. Asamblaże Mildred Thompson z lat 60. i 70. są zrobione ze znalezionych resztek drewna. Układają się w geometryczne abstrakcje przywodzące na myśl sztukę ludową. Patricia Belli tworzy z nylonowych pończoch, pasków ze staników, jedwabnych majtek, maleńkich guziczków, rękawów i nogawek. Jej asamblaże z lat 90. opowiadają o słabym, niedoskonałym ciele, o tym, co boli, co jest ciężarem. Na tkaninach kanga maluje slogany Lubaina Himid. Dlatego wyglądają jak dawne makatki o tym, że „cisza nas ogłusza”, a „samotność zabija”, że nasze serca „mogłyby być nieskończonym oceanem”, ale zamiast spotkać się „tylko się żegnamy”.

Prace Mildred Thompson (Fot. Materiały prasowe)

Próbą ponownego połączenia z samym sobą, bliskimi i z otoczeniem jest książka Strange attractors wydana w ramach biennale. Nad projektem niezwykle zdolnej polskiej graficzki Zofii Klajs czuwa Kalifornijka Nomaduma Rosa Masilela (urodzona w Łodzi świetnie mówi po polsku). Niezwykłe połączenia między rzemiosłem różnych rejonów Afryki a Europą Wschodnią, a także płynna kwestia tożsamości są przedmiotem debaty pomiędzy kobietami z wielu końców świata. Młode artystki dialogują też z Różą Luksemburg i jej legendarnym zielnikiem, którego oryginał przechowywany jest w Warszawie.

Prace Firelei Báez (Fot. Materiały prasowe)

Częścią zwyczajnego życia ma być też powrót do duchowości jak ten z Kobayashi Maru, kosmogonicznych obrazów Agnieszki Brzeżańskiej. Fotografie z wojen czy katastrof przykrywa ona akrylowymi farbami, układającymi się w ezoteryczne formy, symbole mocy. Wizualne ćwiczenie zaczerpnięte ze Star Treka przeradza się tu w malarską medytację. Podobny cel, tylko zrealizowany w ogromnej, pustej hali KW wypełnionej gruzem, przyświeca Dineo Seshee Bopapae w instalacji O niestabilności okultystycznej Uczucia). Zainspirowana książką najsłynniejszej pisarki Botswany, Bessie Head i występem Niny Simone na festiwalu w Montreux przenosi nas do lat 70., gdy literatura i jazz zgłębiały związki między kolonializmem i szaleństwem. Silne kobiety, które na skraju załamania czerpały moc ze swojej duchowości, to bohaterki tej melancholijnej pracy.

Prace Agnieszki Brzeżańskiej (Fot. Materiały prasowe)

Niezwykła instalacja zajęła też jedną z hal Akademii. Na półkach rozłożono pomarszczone, pękające strzępy makulatury, które Moshekwa Langa pokryła akrylem i pigmentem, przywołując zarówno produkcję fabryczną, jak i tę rzemieślniczą, bo płaszczyzny koloru wyglądają, jakby schły na słońcu. Salę przedzielają utkane z bambusa przez Minię Biabiany ażurowe pułapki na ryby. Przez półprzezroczyste zygzaki, rzucające cienie, widać film, nagrany przez artystkę na rodzinnej wyspie. Opowiada w nim o tradycyjnej zabawie toli toli. Dzieci brały w dłoń poczwarkę motyla i śpiewały piosenkę, symbolicznie wskazującą kierunek, gdzie będzie ich dom. Dziś te zwyczaje w Gwatemali zanikły, a pełen czułości film Biabiany pokazuje na zbliżeniach przyrodę, jaka stanowi o dziedzictwie francuskiej kolonii.

Pracę Minii Biabiany (Fot. Materiały prasowe)

Restart historii

Krytycy zarzucają wystawie Ngcobo, że brak jej walczącej postawy, jaką biennale przyjmowało przez ostatnią dekadę. Zamiast tego proponuje ona spojrzenie z dystansu, choćby na kwestię postkolonializmu. Temat ten obecny jest najbardziej w sztucznej ruinie i ściennym malowidle Firelei Báez zainstalowanych przy wejściu do Akademie der Künste. 

Sztuczna ruina, wynalazek XIX-wieku, mający pobudzać wyobraźnię, przywołuje tu sławną poczdamską budowlę: pałacyk Sans-Souci, letnią rezydencję królewską Fryderyka II Wielkiego, ale zarazem jej sobowtóra z Haiti. Zbudowano go, by opiewać potęgę militarną po rewolucji. Dziś budowla jest zniszczona trzęsieniem ziemi. Przekrzywiona ruina, o stłuczonych kolumnach i odpryśniętych mozaikach wzbudza tęsknotę za świetnością, której nigdy nie było. Czy nie w tym właśnie leży błąd dzisiejszych narracji historycznych? Żeby przywołać tylko wytarte hasło: make America great again. Ściana w Akademii, gdzie Báez zaaranżowała pseudofresk z umyślnie łuszczącą się farbą wygląda jak wyjęta z malowniczej widokówki. Przedstawia jednak legendarną przywódczynię haitańską Anacaonę powieszoną w wieku 29 lat przez konkwistadorów. Artystka upozowała ją na wzór Wielkiej odaliski Jean-Auguste-Dominique Ingresa, tyle że w krwawym turbanie, z purpurową skórą i rozmytymi rysami, z których pozostały tylko oczy. Atakuje ideały humanizmu i neoklasyczne wzory europejskie, dlatego nazwała swoją pracę: for Marie-Louise Coidavid, exiled, keeper of order, Anacaona.

Fresk Firelei Báez (Fot. Materiały prasowe)

Fikcyjne wykopaliska prowadzi Thierry Oussou. W 2016 dowodził ekipą archeologów w Beninie, która odkryła tron ostatniego króla Béhanzina. O znalezisko spierały się rządy francuski i beniński, mimo że oryginalny tron znajduje się w paryskim muzeum, a artysta zlecił wykonanie kopii, którą zakopał, a potem wydobył z grupą studentów. Przez dziurkę w ścianie można podglądać tajemniczy tron. Prawdziwy czy nie do końca? Bo do kogo właściwie należą zagrabione zabytki?

Refleksję nad postkolonialną historią widać też w czarno-białych wielkoformatowych ołtarzach Belkis Ayón z lat 90. Artystka poświęciła życie tworzeniu kobiecej ikonografii w mitologii wyłącznie męskiego bractwa Abakuá na Kubie. Wizualnie jej grafiki w mrocznym wydaniu przypominają tradycję chrześcijańską, ale zamiast Jezusa-mężczyzny główną bohaterką jest tu Sikán, bogini towarzysząca inicjacji. To ona jest na krzyżu i to na jej głowie siedzi biały kogut.

Instalacja Dineo Seshee Bopapae (Fot. Materiały prasowe)

Pamięcią zbiorową zajmuje się też Zuleikha Chaudhari, która przypomina postać Subhasa Chandry Bose, hinduskiego nacjonalisty, mieszkającego w Berlinie w czasach nazistowskich. Wchodząc do ciemnego pokoju z pianinem, starodawnym mikrofonem i czerwoną lampką on air jesteśmy świadkami nagrywania audycji propagandowej, która komentuje zarówno nacjonalizm lat 40, jak i ten, który ma miejsce dziś.

Ołtarze Belkisy Ayón (Fot. Materiały prasowe)

Trudno zarzucać więc berlińskiemu biennale oderwanie od problemów współczesności. Nie wprost, ale przez sugestie i subtelne nawiązania da się tu stworzyć miejsce do rozmowy. Bez gróźb i napięcia. Bo nie sposób zmienić drugiego człowieka inaczej niż dając mu przestrzeń, by sam to zrobił. Dlatego właśnie centralną częścią KW jest pusty, wysoki pokój oddzielony płachtami folii, gdzie wchodzi się bez butów, aby odpoczywać lub zaproponować własną praktykę. Choćby na wzór tej stworzonej w 1929 przez kobiety w Nigerii, które przez dwa miesiące „siedziały na głowie człowieka”, czyli organizowały na podwórzach i placach wspólne siedzenie jako ruch oporu wobec rządów imperium brytyjskiego. Była to Kobieca Egwu, czyli Wojna kobiet, forma walki o prawa socjalne i ekonomiczne, która okazała się niezwykle skuteczna. Dlatego w Berlinie różni performerzy i artyści, których zaprosiła Okwui Okpokwasili i jej partner Peter Born, przez parę miesięcy zapraszają nas do wspólnego siedzenia.

Na koniec warto zwrócić uwagę, że wystawie Ngcobo przede wszystkim przyświeca myśl, żeby nie tworzyć wystawy za wielkie pieniądze, typowe dla rozdętego rynku sztuki współczesnej, nie budować spektakularnych instalacji, które dobrze wyglądają na instagramie, brzmią w anegdocie, czy w dwóch linijkach twittera. Ale za to nie są zakorzenione w codzienności i poza efektem „wow” niekoniecznie zawierają głębsze treści. Tegoroczna edycja zmusza, żeby zwolnić i po prostu pobyć ze sztuką. W konsekwencji otwiera nas na wrażliwość. To największe osiągnięcie biennale.

10. Berlin Biennale w KW Institute for Contemporary Art, Akademie der Kunste, ZK/U

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij