Znaleziono 0 artykułów
20.12.2023

Fotografie Brunona Barbeya w Warszawie: Świat w kolorze

20.12.2023
Indie, Mumbaj, 1980, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos

Urodzony w słońcu, wśród wibrujących barw Maroka francuski fotograf Bruno Barbey odkrył dla fotografii reporterskiej kolor. Miał 23 lata, kiedy przyjęto go do słynnej agencji Magnum, i dla niej dokumentował cały świat z iście malarską wrażliwością. Wybór tych zdjęć można obejrzeć na monograficznej wystawie w warszawskim Muzeum Narodowym.

„Sala, Rabat, Marrakesz i Tanger ukształtowały moje dzieciństwo” – mówił Bruno Barbey (1941–2020), syn francuskiego urzędnika, który zanim odnalazł fotograficzne powołanie, miał się za „leworęcznego nieuka”. Dorastanie w północnej Afryce wśród różnych kultur, nacji, religii na zawsze otworzyło go na inność. Sprawiło, że goniąc po świecie z aparatem – od Afryki po Włochy, od wojny w Wietnamie po pielgrzymkę w Polsce – spoglądał na napotkanych ludzi z szacunkiem i życzliwością, nie egzotyzował biedy i odmienności. Choć z racji pracy trafiał w miejsca najważniejszych konfliktów XX wieku, to kiedy mógł, najchętniej fotografował zwykłe życie i towarzyszył anonimowym ludziom. Od momentu, kiedy wyjechał z Maroka do paryskiej szkoły z internatem, wyruszył w podróż, która nigdy się nie kończyła: z aparatem był na pięciu kontynentach, m.in. w Brazylii, Chinach, Egipcie, Iraku, Iranie, Japonii, Korei, Kuwejcie, Maroku, Meksyku, Nigerii, Senegalu czy Wietnamie. O szczególnie ukochanych przez siebie Włochach wydał klasyczny już album „Les Italiens”. Kilkakrotnie odwiedził Polskę, fotografował w latach 80. Ukrainę i te zdjęcia też można zobaczyć na warszawskiej wystawie fotografa, który mówił o sobie: „Rzadko stoję w miejscu. Wciąż chodzę. Zawsze w ruchu”.

Nie przypadkiem na wejściu umieściłam mapę jego nieustannych podróży – mówi dr Weronika Kobylińska, badaczka z Fundacji Archeologii Fotografii, która jest kuratorką warszawskiej wystawy i przygotowała ją we współpracy z żoną artysty, Caroline Thiénot Barbey. – Taką mapę widziałam w paryskiej pracowni fotografa. Zaznaczał na niej, w którym kraju był i co fotografował. Nasza mapa to zapowiedź tego, jak wiele fotografii i miejsc widzowie tu zobaczą i z jak ruchliwą osobowością artystyczną mają do czynienia.

Prace Brunona Barbeya: Zanurzenie w kolor

Maroko, Meknes. Mauzoleum Mulaja Ismaila, 1985, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos

W kolejne sekcje tematyczne wprowadzają widza kolorowe bramy kadrujące przestrzeń wystawy, wymyślone przez projektantki Lotna Studio na podstawie rozmów z kuratorką. Idąc za narracją wizualną Barbeya, widz może więc wnikać w jego fotografie, tak jak sam twórca za ich pomocą wnikał w świat. Właśnie operowanie barwą i malarskość odróżniają tego fotografa od innych sław z Magnum.

Po raz pierwszy Barbey sięga po film kolorowy podczas podróży do Brazylii w 1966 roku, bada wtedy wszystkie możliwości i pułapki związane z nowinką technologiczną Kodaka pod nazwą Kodachrome. Praca na tym materiale nie jest łatwa, niska czułość filmu powoduje specyficzną nieostrość. Kolor wymaga w tamtym czasie jeszcze długiej obróbki i nie najlepiej prezentuje się w druku. A jednak Barbey się go trzyma i uczyni go swoją specjalnością. Dziś patrząc na zdjęcie z japońskiej demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie (protestujący kontra wojsko), myślę: „To wygląda jak renesansowy obraz Paola Ucella »Bitwa pod San Romano«!”. Oglądając matkę karmiącą dziecko na portugalskiej prowincji w towarzystwie córki przebranej za aniołka, widzę włoskie obrazy Madonny z dzieciątkiem, a wielbłądy kroczące na tle płonących szybów naftowych w Kuwejcie to istny Salvador Dalí. Ukochanym malarzem Barbeya, stałego gościa paryskich muzeów i galerii, był jednak pełen żywiołowych kolorów Henri Matisse i podobno właśnie na jego wystawie fotograf poznał swoją żonę, Caroline.

– Barbey bardzo często fotografował sytuacje, w których ludzie pojawiają się na tle obrazów, murali, reklam, innych zdjęć – zwraca uwagę kuratorka. Wskazuje na zdjęcie z Maghrebu przedstawiające ubogiego mężczyznę śpiącego na tle fresku. – To, co namalowane na ścianie, jest jakby wizją alternatywną rzeczywistości i przenika się z tym, co realne. Widzę w tym nawiązanie do iluzjonistycznego trompe-loeil, tak lubianego przez klasyczne malarstwo francuskie, a podobne gry z – wydawałoby się – stricte dokumentalną przestrzenią fotografii można znaleźć w wielu jego kadrach.

Bruno Barbey: Nie patrzeć okiem kolonizatora

Reunion, Le Port – miasto w departamencie zamorskim Francji na Oceanie Indyjskim, 1991, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos.

Zanim Weronika Kobylińska zdecydowała się przygotować tę piękną wystawę, długo zastanawiała się, czy jako kuratorka powinna mierzyć się z fotografią reportażową. – Przyznam szczerze, że często mam wątpliwości związane ze zdjęciami robionymi przez reportera – mówi. – Czy nie jest to przypadkiem obserwator, który zawłaszcza czyjąś kulturę, powierzchownie wykorzystuje rytuały danej społeczności? Jednak relacja Barbeya z Marokiem, w którym się urodził i spędził pierwsze 12 lat, mnie przekonała. Jest o tyle urzekająca, że on później wielokrotnie tam wracał, a kiedy wydawał albumy poświęcone tej części świata, zawsze prosił, by tekst do nich pisała osoba, która stamtąd pochodzi.

Za tym stała konkretna wizja etyki zawodowej. Skoro w Maroku nie można z bliska sfotografować kobiety, tak żeby jej twarz była rozpoznawalna w publikacji, bo to godzi w jej cześć, to Bruno Barbey celowo tak dobierał kadry, że postaci są widoczne jedynie z daleka i nie potrafimy zidentyfikować do końca ich płci. Dowodem, że doceniano to podejście, jest fakt, że jako jeden z nielicznych dostał pozwolenie, by fotografować także w miejscach sakralnych islamu.

Jak opowiada kuratorka, kiedy Barbey dostawał zlecenie na materiał reporterski w dalekim kraju, często realizował tam też jakiś własny projekt autorski. 

– Dokładnie tak było w przypadku Brazylii – mówi. – Miał tam spędzić dwa tygodnie, został trzy miesiące, by oswoić się z lokalną rzeczywistością. Zestawiłam na wystawie moje dwa ulubione brazylijskie kadry, żeby pokazać, że potrafił zrobić i dynamiczną fotografię dziejącego się życia, gdzie pulsuje żywiołowa radość dzieciaków skaczących do wody, i skonstruować statyczne, wysublimowane, refleksyjne ujęcie prowincjonalnego życia „bez wydarzenia”.

Bruno Barbey: Zwykłe życie w kadrach

Chiny, Szanghaj. Ogród Yuyuan – zabytkowy kompleks na terenie Starego Miasta, 1980, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos

Barbey we wspomnieniach innych fotografów pozostał jako elegancki Francuz, który – w przeciwieństwie do stereotypu reportera, który spontanicznie dokumentuje rzeczywistość – zawsze sobie spokojnie kadrował i nie przepychał się łokciami przez tłum. Na wystawie można zobaczyć portret Brunona Barbeya wykonany przez Tadeusza Rolkego, który pokazuje fotografa czekającego właśnie na jakieś zdarzenie i odpowiedni kadr. Na wystawie niewiele jest zdjęć kojarzonych z klasycznym reportażem, za to dużo ucztowania z innymi ludźmi, wchodzenia do intymnych wnętrz i obcowania z ich mieszkańcami. Jeśli myślimy o reportażu jako o opowiadaniu makrohistorii, rejestrowaniu wydarzeń, to Barbey niekoniecznie szedł tylko za tym. Pociągały go prozaiczne sytuacje, teatr widoczny na twarzach, zaobserwowany we włoskim miasteczku, albo romska biesiada na polskiej wsi, w której brał udział z żoną i córką. W tych zdjęciach nie brakuje czułości, empatii, ale i poczucia humoru.

Często pracował z szerokimi planami, kompozycją otwartą, jakby rejestrowaną przypadkowo, co sprawia, że i my stajemy się elementem tej fotograficznej przestrzeni – zauważa Kobylińska. – Jak na zdjęciu, które Barbey zrobił w afrykańskim domu muzyka i aktywisty społecznego Feli Kutiego. Siedzieli właśnie na kanapie, relaksowali się, paląc marihuanę, gdy przez okno do pokoju wskoczyła fanka muzyka, wywołując wśród uczestników poruszenie, uchwycone na kliszy Francuza. W jednym z wywiadów mówił, że pracując z kolei nad słynnym zdjęciem z brazylijskimi chłopcami skaczącymi do rzeki, miał możliwość, by ten obraz wykadrować, „oczyścić”, ale ostatecznie stwierdził, że musi on zostać taki, jaki jest, bo to jest prawda życia.

Bruno Barbey: Polskie ścieżki fotografa

Polska, Zalipie. „Malowana wioska”, 1976, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos.

Do Polski przyjeżdżał wielokrotnie, znał się z polskimi  fotoreporterami, takimi jak Tadeusz Rolke i Chris Niedenthal, przyjaźnił z prawnikiem Tomaszem Wardyńskim, u którego zatrzymywał się, będąc w Warszawie. Pierwszy zawodowy kontakt Barbeya z Polską miał miejsce podczas oficjalnej wizyty generała de Gaullea w roku 1967, potem dokumentował m.in. pielgrzymki papieża i polityczne wrzenie lat 80.

Jak wspomina żona fotografa, Caroline Thiénot Barbey, w tekście opublikowanym w katalogu wystawy: „Kupiliśmy przyczepę kempingową, by móc podróżować całą rodziną i w 1981 roku przyjechaliśmy do Polski. Okazało się, że ten środek transportu był idealnie dopasowany do sytuacji i mogliśmy poruszać się swobodnie po całym kraju. W tamtych czasach hotele znajdowały się pod ciągłą obserwacją, natomiast mieszkając w przyczepie, zachowaliśmy jako taką wolność. Dostęp do paliwa był reglamentowany, więc zabraliśmy ze sobą kilkadziesiąt litrów benzyny, by móc bez problemu jeździć po kraju. Często towarzyszyli nam polscy fotografowie, którzy cieszyli się z możliwości przemieszczania się, ponieważ cały kraj był sparaliżowany. Jedynym obowiązkiem, który musieliśmy spełniać, było podbijanie paszportu w Warszawie co piętnaście dni. Wracaliśmy do stolicy bardzo chętnie, ponieważ dzięki temu mogliśmy zasięgać informacji u naszych polskich przyjaciół na temat rozwoju sytuacji politycznej”.

Z tych zdjęć powstał potem trójjęzyczny album z tekstem Bernarda Guetty. Niektóre z nich można oglądać na wystawie w wyborze Weroniki Kobylińskiej – m.in. las ośnieżonych parasoli pielgrzymów w podkrakowskiej Kalwarii Zebrzydowskiej, kadry z warszawskiej ulicy, wizytę u romskiej rodziny czy zapuszczony żydowski cmentarz. Na warszawskiej ekspozycji polskie zdjęcia zestawiono z kadrami z Ukrainy w czasach pierestrojki – od Kijowa po Odessę.

Bruno Barbey: z miłością dla kina i ludzi

Francja, Paryż – walki studentów z policją na bulwarze Saint-Germain w maju 1968, współczesna odbitka na papierze barytowym, Bruno Barbey / Magnum Photos

Na wystawie w Muzeum Narodowym oprócz współczesnych odbitek zobaczyć można też odbitki vintage, wykonane ręką autora w czasie, kiedy zdjęcia powstały, np. podczas paryskich zamieszek i protestów w marcu 1968 roku. – Żeby uwypuklić warsztat analogowego fotografa tamtych czasów, pokazujemy stykówkę z zaznaczonym przez autora zdjęć na czerwono wybranym ujęciem i to samo zdjęcie – z demonstrantami w chmurze rozpylonego przez wojsko gazu łzawiącego – zaprezentowane jest na ekspozycji – wyjaśnia kuratorka. W tym czasie w Paryżu fotografował też Cartier-Bresson i inni reporterzy z Magnum, ale to zdjęcia Barbeya wyróżniają się na tle pozostałych. Nawet w nocnych kadrach nie używał fleszy i to naturalne oświetlenie, dające specyficzne ziarno buduje unikalną, jakby odrealnioną, a zarazem dramatyczną atmosferę jego obrazów.

Zdjęcia z różnych krajów i kontynentów wybrane przez kuratorki pokazują sposób pracy i wypracowany już w młodości przez Barbeya charakterystyczny styl, nawiązujący do włoskiego neorealizmu i do kinematografii w ogóle. Bardzo chętnie stosował szeroki kąt, zniekształcone nieco proporcje postaci, zaciemnienie na krawędziach zdjęcia.

Mówił, że będąc w paryskim liceum, uciekał ze szkoły, żeby oglądać filmy, i to w moim przekonaniu bardziej go ukształtowało niż szkoła fotografii w Szwajcarii  – uważa Weronika Kobylińska, która wspomina swoje wrażenia z odwiedzin w domu fotografa, w którym wraz z Caroline Thiénot Barbey przeglądała jego archiwum slajdów i diapozytywów: – To iście magiczny dom z ogrodem w Paryżu. Z jednej strony bardzo francuski, a z drugiej strony, kiedy do niego wchodzisz, masz ten cały miks kulturowy – marokańskie korzenie, podróżnicze wspomnienia, pamiątki z całego świata, w których otoczeniu Barbey żył, mieszkał i pracował przez lata. Zauroczyło mnie to, dobrze oddawało paradoks polegający na tym, że ten człowiek, żyjący w ciągłym ruchu, potrzebował także zakorzenienia i osadzenia.

Wystawa Bruno Barbey. Zawsze w ruchu w Muzeum Narodowym w Warszawie / (Fot. Bartosz Bajerski)

Podczas konstruowania wystawy kuratorce przyświecało pytanie o to, jak zsyntetyzować i pokazać różne aspekty fotografii u Barbeya – to, że potrafił robić bardzo ekspresyjne zdjęcia, które mówią o konkretnym konflikcie, gdzie ofiara patrzy prosto na nas, ale i to, że był w stanie dostrzegać mimo wszystko także figlarny aspekt rzeczywistości, ludzkie ciepło.

Niezależnie, jaki temat podejmował, zawsze przemycał w swoich zdjęciach tę „lekkość istnienia” – mówi badaczka. – Doskonale widać to na zdjęciu z Włoch przedstawiającym stłoczoną rodzinę jadącą na jednym skuterze. Na początku widzimy tylko cztery postaci, ale kiedy przyjrzymy się uważnie, dostrzegamy, że za ramieniem mężczyzny ukryty jest jeszcze kolejny dzieciak. To jest dla mnie kwintesencja włoskości, włoskiej rodziny i jakiejś groteski, dowcipu jak z Felliniego. Kiedy spoglądam z tej perspektywy na jego całą serię włoską, widzę ją jako piękny, wielowymiarowy esej wizualny o tym kraju, o jego mieszkańcach, opowiedziany poprzez prawdziwych, pełnokrwistych ludzi. Koncepcja fotografii humanistycznej w pełni realizuje się u niego właśnie w podejściu do człowieka.


Wystawa „Bruno Barbey. Zawsze w ruchu” w Muzeum Narodowym w Warszawie potrwa do 3 marca 2024 roku

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij