Znaleziono 0 artykułów
02.05.2019

8 filmów, które warto zobaczyć podczas 16. Millennium Docs Against Gravity

02.05.2019
„Jean Paul Gaultier. Szyk i krzyk”  (Fot. materiały prasowe

W ramach czternastu festiwalowych sesji zobaczymy zarówno filmy zaangażowane politycznie, jak również opowieści o modzie i muzykach, traktaty ekologiczne, a także retrospektywę eksperymentalnych filmów autorstwa m.in. Natalii LL, skupiających się na społecznym uwikłaniu ciała.

„Kto zabił sekretarza generalnego ONZ?”

„Kto zabił sekretarza generalnego ONZ?” (Fot. materiały prasowe)

Jeden z najciekawszych dokumentów, jakie udało mi się obejrzeć podczas tegorocznego festiwalu Sundance. W 1961 roku w Rodezji Północnej (dzisiejsza Zambia) doszło do tragedii. Samolot udającego się na negocjacje z separatystami sekretarza generalnego ONZ, Daga Hammarskjölda uległ wypadkowi. Nikt nie przeżył. Ponad pół wieku po tamtych wydarzeniach prawda o śmierci polityka, wierzącego, że kluczem do pokoju w Afryce jest zwrócenie kontynentu jego pierwotnym mieszkańcom, wciąż wzbudza kontrowersje. Jak się okazuje, ci, którym zależy, by okoliczności pozostały tajemnicą, wciąż żyją i rządzą... Do nierozwiązanej sprawy sprzed lat wraca Mads Brügger („Ambasador”), który nie tylko doskonale odczytuje polityczne niuanse tamtej sytuacji, ale też fenomenalnie gra formą. Dzięki jego kreatywnemu, podejściu z klasycznego kryminalnego śledztwa film przemienia się w ironiczny performans, raz po raz przynoszący zaskakująco aktualne odkrycia. Trudny temat, atrakcyjna konwencja i mocne wnioski.

„Kraina miodu”

„Kraina miodu” (Fot. materiały prasowe)

Odległa macedońska prowincja kryje nieznany, na pierwszy rzut oka niemal bajkowy świat. To tu prężnie działają niezależni pszczelarze, których byt uzależniony jest od humorów dzikich pszczół. To przestrzeń pełna drobnych rytuałów, magicznych relacji człowieka z naturą, tajemnych zaklęć. Utrwalone przez lata praktyki ruchy głównej bohaterki, pięćdziesięcioletniej Hatidze, przypominają taneczną choreografię. Spokój burzy przybycie nowych sąsiadów, także pszczelarzy. Jeśli Hatidze to ruch slow food, oni symbolizują McDonaldsa. Maksymalizacja zysków, tempo, efektywność. Biznes to biznes, sentymenty odkładamy na bok. Z jednej strony, Hatidze odbiera tę „inwazję barbarzyńców” bardzo osobiście, z drugiej, czuje, że to tylko przedsmak nieuniknionej, wyzutej z dawnych emocji, rewolucji. Nie sposób oglądać tego filmu bez powracającej świadomości, że pełna szacunku kohabitacja człowieka i pszczół to podstawa przetrwania, o której zbyt często zapominamy. Nagrodzony na Sundance film Ljubomira Stefanova i Tamary Kotevskiej, nawet jeśli tylko na chwilę, daje nadzieję, że wciąż jest ona możliwa.

„Varda według Agnès”

„Varda według Agnès” (Fot. materiały prasowe)

To ostatni film niezwykłe płodnej francuskiej reżyserki i rewolucjonistki, która odeszła 29 marca tego roku w wieku 90 lat. Pewnego rodzaju podsumowanie podróży, jaką przebyła na przestrzeni lat jako artystka i kobieta. Jak może spodziewać się każdy, kto dotknął twórczości Vardy, nie dostaniemy klasycznej filmowej autobiografii, a pełne spostrzeżeń i przypisów, żywe, pulsujące niespożytą energią i impresyjne kino. Rzuca światło na pasje, inspiracje i obsesje Agnès, pozwala także zajrzeć za kulisy jej bogatego życia. Zaprasza na kilka osobistych wycieczek i pokazuje podszycie postaw i idei, z którymi utożsamiano artystkę. Wielokrotnie nagradzana twórczyni m.in. „Cléo od piątej do siódmej” czy „Bez dachu i praw” mimo zaawansowanego wieku pozostawała gwiazdą, a jej charyzma pozwalała zapełniać sale, mimo, iż profil jej kina był niezmiennie niszowy. Oby „Varda według…” podzieliła na festiwalu los „Twarzy, plaży”, które rok temu okazały się jednym z hitów wydarzenia.

„Jean Paul Gaultier. Szyk i krzyk” oraz „Halston”

„Halston” (Fot. materiały prasowe)

Tegoroczny festiwal przygląda się także modzie. Warto zwrócić uwagę na dwa portrety niezwykłych twórców. „Szyk i krzyk” pozwala odbyć wielozmysłową podroż w świat zjadającego konwencje na śniadanie ekscentryka i wizjonera. W ramach filmu zostaje ona przetłumaczona na język teatralnego spektaklu autorstwa samego Gaultiera. To nie tylko opowieść o niezwykle kreatywnym umyśle i formatywnych dla niego zjawiskach, a też porządna lekcja z historii francuskiej mody i kultury popularnej. U Halstona wybija się biznesowa intuicja. Film Frédérica Tchenga pokazuje drogę człowieka, który potrafił przetłumaczyć swoje wizje na powszechnie zrozumiały język. Był innowatorem i inspirował, jego toalety nosiły gwiazdy formatu Jacqueline Kennedy i Elizabeth Taylor. Ale jednocześnie, jako jeden z pierwszych, na taką skalę z sukcesem nawiązywał komercyjne współprace – czy to z liniami lotniczymi, czy z policją albo drużyną olimpijską USA. Ten zmysł komercji zawiódł, gdy na horyzoncie pojawiła się lukratywna oferta ze strony sieci domów towarowych JC Penney. Stała się ona kresem świetlanej kariery Halstona, a jego modowe imperium powróciło do gry dopiero po dwudziestu latach, kierowane już przez kogoś zupełnie innego.

„Cała przyjemność po stronie kobiet”

„Cała przyjemność po stronie kobiet” (Fot. materiały prasowe)

Choć w tytule filmu pojawia się słowo „przyjemność”, film Barbary Miller bywa momentami niezwykle bolesny. To opowieść o świecie, w którym sama płeć potrafi być powodem prześladowań. I nie jest to bynajmniej film historyczny. Miller udało się zebrać przed kamerą reprezentujące bardzo różne światy bohaterki, które dzielą się wspomnieniami opresji. Bywa zabawnie, gdy śledzimy losy japońskiej artystki Rokudenashiko, której wytoczono proces, gdy zaprojektowała wydruki 3D własnej waginy. Wkraczamy w obszar thrillera, kiedy podążamy śladami Deborah Feldman. Szukając samodzielności, musi odciąć się od ortodoksyjnej społeczności brooklińskich chasydów, w której dorastała. Świat na chwilę wstrzymuje oddech, gdy o swoich doświadczeniach opowiada Doris Wagner, była zakonnica, ofiara nie tylko księdza-seksualnego predatora, ale i systemowo usankcjonowanego milczenia. Krew buzuje, gdy na ekranie pojawiają się Leyla Hussein i Vithika Yadov, Sudanka i Hinduska, każda z całkiem innego konta opowiadająca o wadze kobiecej przyjemności seksualnej. Film podkreśla fakt często przeoczany przez ciągnących za „kulturowe sznurki” mężczyzn. Owszem, kobiety są w centrum wielu dyskusji. Na łamach gazet i telewizyjnych programów staramy się je zrozumieć i odpowiedzieć na ich potrzeby, najczęściej oczywiście te konsumpcyjne, nie głębokie. Ale odpowiedzi i diagnozy płyną najczęściej ze strony mężczyzn. Żegnaj, mansplainingu. Najwyższa pora oddać pełne prawo do samostanowienia samym zainteresowanym. Wiedzą, co robią.

„Pod ostrzałem”

„Pod ostrzałem” (Fot. materiały prasowe)

Reżyser Chris Martin wraca do roku 2012. To wtedy legendarna reporterka wojenna, nosząca opaskę na oku, Marie Colvin, wraz z doskonałym fotografem Paulem Conroyem, wybrali się do targanej wojną Syrii. Wbrew zaleceniom, obrali sobie za cel oblężone miasto Homs, w którym uwięzieni byli cywile, przypadkowe ofiary okrutnej wojny. Dziennikarze czuli, że pokazanie tragedii tych ludzi to ich obowiązek i misja. Conroy i Colvin chcieli przedrzeć się przez kordon zamydlonych medialnych przekazów, by odnaleźć prawdę. Wchodząc do kanałów, łączących zewnętrzny świat z piekłem na ziemi, w imię prawdy postawili na szali własne życie. Tylko jednemu z nich było dane je zachować. Oblężenie Homs do dziś pozostaje jednym z kamieni milowych Arabskiej Wiosny. Nie tylko z perspektywy logistyki tej wciąż trwającej masakry, ale także z punktu widzenia mediów. Sposób, w jaki mówiono (i w jaki przestano mówić) o tym, co dzieje się Syrii, pokazuje toksyczne mechanizmy dzisiejszego świata. Dzisiejsze media przodują w zamienianiu ważnych tematów w trendy. To czasy, w których śmierć dobrze się sprzedaje, a tragedia potrafi zadziałać jak doskonały clickbait. Tym bardziej potrzebne są filmy takie jak ten. Powracające do korzeni misji dokumentalisty, patrzące brutalnej prawdzie prosto w oczy. Nie bez lęku, wręcz przeciwnie, z przerażeniem. Świadome, że to ta zdolność do przerażenia, tak silnego przejęcia się czymś, często jest ostatnią rzeczą, która czyni nas ludźmi. Ale i ostatnią, która trzyma nas przy życiu.

„Ave, Szatan”

„Ave, Szatan” (Fot. materiały prasowe)

Kto by pomyślał, że film o satanistach może być tak optymistyczny. Penny Lane („Our Nixon”) podchodząc do swoich bohaterów, odrzuciła wszelkie stereotypy, kulturowe kalki i uprzedzenia. Dzięki temu dostała szansę zrozumienia, co naprawdę myślą i czego pragną przedstawiciele Świątyni Szatana. Z energetycznego filmu wyłania się obraz kontrkulturowej grupy ideowców. Choć noszą czerń i operują wizerunkami pół-człowieka i pół-kozła, ich celem jest przede wszystkim przywrócenie demokracji w kwestii wyznania. „Szataniści” Lane buntują się przeciwko opresji chrześcijaństwa, bezrefleksyjnej zgodzie na obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej, wykluczeniu i prześladowaniom ze względu na wiarę. Przywódca Szatańskiej Świątyni, Lucian Graves, to charyzmatyczny intelektualista, imponujący wiedzą i bezbłędną logiką wywodów. Na czarnej klapie marynarki mężczyzna nosi znaczek „Fuck Donald Trump”. Ta subwersywna przestrzeń działalności jego organizacji okazuje się być bardzo istotna. Film Lane pokazuje nowocześnie zreinterpretowanego Szatana, już nie kozła w czarnej sukmanie, a symbol, pewien retoryczny fortel, element performansu. Jego wyznawca nie zabija na cmentarzu kotów, bo bardzo możliwe, że jest etycznym weganinem. To świadomy aktywista z prawnym i organizacyjnym zapleczem, który walczy o to, by przywrócić znaczenie zawartym w amerykańskiej konstytucji zapisom o równości. Widz wychodzi z kina z naprawdę zaskakującym pomysłem na konwersję.

Pełny program festiwalu dostępny pod linkiem DOCS.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij