Znaleziono 0 artykułów
08.09.2019

Agnieszka Holland: Weinsteinowi podobał się „Dekalog”

08.09.2019
Agnieszka Holland (Fot. Getty Images)


Chociaż w czasach PRL-u twórcy kina zmagali się z cenzurą, ciągłymi niedoborami i fatalną kulturą pracy, to właśnie w tym czasie powstały największe dzieła polskiej kinematografii, a ich autorzy zapisali się złotymi literami w światowej historii kina.
Piotr Czerkawski, krytyk i dziennikarz filmowy, postanowił opisać fenomen tego zjawiska w książce. „Drżące kadry” to zbiór 13 wywiadów z wybitnymi reżyserami m.in. Krzysztofem Zanussim, Magdaleną Łazarkiewicz i Kazimierzem Kutzem. Dziś publikujemy pochodzący z książki fragment rozmowy z Agnieszką Holland o styku polskiej branży filmowej i Hollywood.

W książce „Kieślowski. Zbliżenie” Katarzyny Surmiak-Domańskiej przeczytałem ze zdumieniem, że Kieślowski był ulubieńcem osławionego Harveya Weinsteina.

To prawda. Weinstein uwielbiał „Dekalog” (1988) i francuskie filmy Krzyśka. Dwa razy chciał ze mną współpracować, ale odmówiłam, bo było powszechnie wiadomo, że jest strasznym bydlakiem.

(Fot. Wydawnictwo Czarne)

A zatem prawdą jest, że w Hollywood plotkowano o jego czynach od dawna?

Tak. Może nie do tego stopnia, żeby znać konkretne nazwiska ofiar, ale słyszało się o całym procederze. Sprawa Weinsteina dotyczy zresztą bardziej władzy niż seksu samego w sobie. Jest wielu potężnych producentów, którzy używają swojej pozycji, by łamać współpracowników, ale Weinstein

robił to w sposób szczególnie obrzydliwy i ekstremalny. A jednocześnie nie można mu było przy tym wszystkim odmówić ogromnego talentu producencko-menadżerskiego i wyczucia, które pozwalało mu przewidzieć, co się spodoba ludziom i kto może odnieść sukces. Podobno to właśnie przez Weinsteina nie zekranizowała pani Mr. Vertigo Paula Austera. Nie pamiętam już szczegółów, ale rzeczywiście on wykupił prawa do tej książki i zwodził mnie, co rusz dając zgodę na ekranizację, a potem ją wycofując. Z filmu nic nie wyszło, ale za to zaprzyjaźniłam się z samym Paulem i jego żoną – pisarką Siri Hustvedt. Wspaniali ludzie – erudyci, oboje ładni, otwarci. Paul wie bardzo dużo o polskiej kulturze, zachwycał się na przykład Moim wiekiem Aleksandra Wata. W ogóle, gdy tak o tym myślę, mam wrażenie, że pisarze, przynajmniej amerykańscy, są bardziej wartościowymi kumplami niż reżyserzy.

Dlaczego?

Istnieją, oczywiście, wyjątki, ale wielu reżyserów to po prostu rzemieślnicy – bez szerszych zainteresowań i specjalnej znajomości świata. Dużo ciekawsi są z reguły operatorzy. 

Czy w trakcie swojej kariery miała pani okazję poznać któregoś z tuzów światowego kina? 

Spotkałam Tarkowskiego – który był wielkim przyjacielem Zanussiego – czy Antonioniego, ale to nie były jakieś zażyłe relacje. Z Antonionim zetknęłam się na przykład w Berkeley, gdy tamtejsza filmoteka zrobiła mu retrospektywę. Weszłam na salę, leciała chyba Noc (1961), to była jakaś wczesna godzina, więc nie zjawiło się wiele osób, ale był sam Antonioni, który wpatrywał się w ekran i płakał. Niesamowity widok… Nigdy nie spotkałam za to Bressona, który był dla mnie jednym z największych mistrzów.

Żałuje pani tego? 

Żałowałam, dopóki nie porozmawiałam z moją przyjaciółką, producentką Margaret Menegoz, która wyjaśniła mi, że Bresson był okropnym człowiekiem. Gdy zmarła żona Bressona, Margaret złożyła mu kondolencje, a on wrzasnął tylko: „No i kto mi teraz będzie gotował i sprzątał?”. Margaret zmroziło, ale odparła w końcu: „Może pan zaangażować gosposię”, a Bresson na to: „Gosposię? Też coś. Wie pani, ile to kosztuje?”. Wygląda na to, że czasem lepiej nie poznawać swoich idoli. Aha, poznałam jeszcze Godarda. Zresztą w całkiem śmiesznych okolicznościach. Żyłam już we Francji, słabo znałam język, mieszkałam z córką w jakimś małym mieszkanku i ogólnie rzecz biorąc, klepałam biedę. Pewnego dnia dzwoni telefon, podnoszę słuchawkę i słyszę: „Dzień dobry, tu Jean- Luc Godard”. Zamarłam. Godard wyznał, że uwielbia film Wajdy Bez znieczulenia (1978), do którego napisałam scenariusz, i w związku z tym chciał się spotkać ze mną w sprawie współpracy. Poczułam się, jakbym wygrała los na loterii.

Agnieszka Holland (Fot. Getty Images)

Co było dalej?

Zaprosił mnie do swego producenckiego biura, które znajdowało się na przedmieściach Paryża. Weszłam do środka, a tam siedział Godard w towarzystwie jakiejś kobiety. Widząc Godarda, zaczęłam mówić o tym, jak ważne są dla mnie jego filmy i jak wielkim zaszczytem jest to, że chce zaprosić mnie do współpracy. W tym momencie Godard przerwał mi i zaczął wrzeszczeć: „Nie, nie, nie, nie!”, a siedząca obok kobieta wybuchnęła płaczem. Okazało się, że to jego nowa żona Anne-Marie Mieville, a współpraca ma dotyczyć jej, a nie jego. 

Musiała pani poczuć się rozczarowana. 

Tak było, ale nie dałam tego po sobie poznać. Godard wziął mnie na bok i powiedział: „Nie może pani mówić przy Anne-Marie, że jestem jakiś wybitny, bo ona źle to znosi”. Chciało mi się śmiać, ale zacisnęłam zęby i spytałam, o czym jest ten film. Okazało się, że o jakiejś śpiewaczce, która jest w ciąży, ale mimo to nie przestaje śpiewać. Poprosiłam o scenariusz, który okazał się właściwie jednym długim wierszem. Powiedziałam Anne-Marie, że trudno mi się w tym odnaleźć, bo poezję pisze się przecież zwykle w pojedynkę, na co ona znowu się rozpłakała. A Godard, który się temu wszystkiemu przysłuchiwał, strasznie mnie opieprzył, że niepokoję jego partnerkę, i powiedział, że mają jakiś klip, który wszystko mi wyjaśni. Włączył to, a tam była jakaś wieża, nastąpiło zbliżenie na śpiewające usta, a potem na tę wieżę. Powiedziałam, że nadal nie wiem, o co chodzi, Anne-Marie znowu uderzyła w płacz, a gdy się trochę opanowała, zaczęła mówić: „Zrozum, że tu chodzi o brzuch! Śpiew wychodzi z brzucha i dziecko wychodzi z brzucha”. Odparłam, że gówno też wychodzi z brzucha, trzasnęłam drzwiami i wyszłam. No i tak skończyła się moja wielka przygoda z Godardem.

Podobno na planie filmowym bywa pani równie wybuchowa. 

Bez przesady. Tylko raz w życiu rzuciłam w aktora kieliszkiem. Mój Boże, w kogo? Nie bardzo mi wypada podawać jego nazwisko. Pracowaliśmy razem przy filmie Strzał w serce (2001), który zresztą całkiem lubię. Ten aktor grał chłopaka wychowującego się w opresyjnej rodzinie mormonów, a że sam był scjentologiem, dostał pewnie nakaz, że nie może zagrać pewnych scen ani wygłosić pewnych kwestii. W związku z tym torpedował pracę i był nieznośny – nie tylko dla mnie, ale też dla pozostałych członków ekipy.

Przed wejściem na plan nie wiedziała pani, że jest scjentologiem? 

Wiedziałam, ale co mnie to obchodziło? Robiliśmy próby i wtedy zachowywał się normalnie, więc nie miałam powodu, by sądzić, że na planie będzie inaczej. Jakoś go jednak okiełznałam, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nakręciliśmy już najważniejsze sceny, ale zostały nam jakieś poboczne, w tym jedna w barze. No i tam nagle aktor zaczął zachowywać się, jakby wstąpił w niego diabeł – powiedział, że nie będzie grać, zaczął biegać, wrzeszczeć. Pomyślałam sobie: „No, przecież inaczej nie opanuję tego skurwysyna”. Wzięłam więc z baru gruby kieliszek i cisnęłam w niego. Chybiłam o milimetry, ekipa zamarła, a po chwili zaczęła bić mi brawo. Biedak popatrzył na to wszystko i wybuchł płaczem. Wtedy zrobiło mi się go żal, dotarło do mnie, że to przecież jeszcze dzieciak i nie jest jego winą, że sekta zrobiła mu wodę z mózgu. 

Potem wasza współpraca przebiegała już bez przeszkód? 

Nie tak od razu. Na początku zrobiła się straszna afera – reżyserka prawie zabiła słynnego aktora. Gdy doszedł on do siebie, zadzwonił do agentów, że wycofuje się z filmu, ale oni doradzili mu, żeby tego nie robił, bo widocznie w przeszłości działał już innym reżyserom na nerwy i przylgnęłaby do niego łatka „trudnego”. No więc został, ale nie odzywał się do mnie, a ja reżyserowałam go przez asystenta. Pomyślałam: „Trudno, mamy jeszcze dwanaście dni zdjęciowych, jakoś dam radę”. Ale pod koniec dnia, gdy kręciliśmy jakąś scenę, chłopak popatrzył na mnie z taką szczenięcą niewinnością, że podeszłam i go objęłam, oboje się rozpłakaliśmy i potem już było okej.

W trakcie późniejszej kariery doświadczyła pani kiedyś podobnego traktowania ze strony ekipy?

Nie. Kiedy jednak robiłam pierwszy film we Francji, czułam ze strony współpracowników nieprzyjemny dystans. Pracowałam wtedy z czołową ekipą, która zwykle kręciła na przykład z Polańskim. Miałam wtedy taką sytuację, że nie mogłam rozwiązać inscenizacyjnie jednej sceny, no i zaczęłam głośno się zastanawiać, konsultować się z operatorem i innymi członkami ekipy. Myślałam, że umiejętność przyznania się do tego, że mam wątpliwości, jest właśnie moją siłą. Tymczasem odebrano to zupełnie inaczej. Jeden z moich asystentów wskazał na mnie palcem i scenicznym szeptem powiedział drugiemu: „Zobacz, ona nieee wieee”. Nie było to dla mnie łatwe, ale nauczyłam się wtedy, że czasem nawet jak się nie wie, trzeba udawać, że się wie. 

Jak jeszcze, z biegiem lat, zmieniało się pani podejście do zawodu? 

Na początku kariery bardzo przejmowałam się nagrodami, recenzjami i – ogólnie rzecz biorąc – odbiorem filmu. Czekanie na reakcje krytyki i widzów wywoływało we mnie autentyczne stany lękowe. W pewnym momencie pomyślałam, że nie mogę tak dłużej i muszę się uodpornić. Udało mi się, ale skutek jest dwojaki – dziś porażki już mnie tak bardzo nie bolą, ale z drugiej strony sukcesy nie wpędzają mnie w euforię. 

Czy właśnie z tego powodu powiedziała pani w jednym z wywiadów, że gdyby miała zaczynać karierę reżyserską dziś, najpewniej w ogóle by się pani nie zdecydowała? 

Powiedziałam tak po części dlatego, że nie wiem, czy chciałabym trwonić energię na przebijanie się i walkę o pozycję w branży. Ale ważniejsze jest co innego – filmy w dzisiejszym świecie mają coraz mniejsze znaczenie. Gdy zaczynałam swoją przygodę, a więc w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kino faktycznie było „najważniejszą ze sztuk”, było innowacyjne i – pomimo istnienia cenzury politycznej i ekonomicznej – emanowało wolnością. Dziś jest już inaczej, kino prawie nikogo nie obchodzi, krytycy i selekcjonerzy festiwali, za sprawą swoich wyborów, doprowadzili do zerwania więzi pomiędzy filmami a widzem. Tak zwane „kino środka”, a więc dobrze skonstruowane historie, zrealizowane przez wyrazistych artystów, ale jednocześnie przystępne i atrakcyjne w odbiorze, dziś już praktycznie nie istnieje. Teraz takie wartości dużo łatwiej można znaleźć w serialach.

Kim w takim razie mogłaby pani być, jeśli nie reżyserką?

Gdybym tylko umiała podciągnąć się z nauk ścisłych, to lekarką. Myślę, że byłabym dobra, bo jako reżyserka potrafię patrzeć na człowieka holistycznie.

 

„Drżące kadry” nakładem wydawnictwa Czarne ukażą się 11 września.

Piotr Czerkawski
Proszę czekać..
Zamknij