
Rok temu po przeboju „Beautiful Things” Benson Boone uchodził za złote dziecko branży muzycznej. Jego nowy album „American Heart” został jednak zmiażdżony przez krytyków, a samego artystę fani uważają dziś za nieautentycznego. Co poszło nie tak?
Dwudziestolatek porywający się na „Bohemian Rhapsody” zespołu Queen – jedną z najbardziej legendarnych piosenek w historii (w Topie Wszech Czasów radiowej Trójki regularnie zajmowała miejsce w pierwszej trójce największych hitów)? To nie mogło się udać. Na fali popularności singla „Beautiful Things” z ubiegłego roku (Taylor Swift zaprosiła wokalistę do zaśpiewania tego hitu na scenie podczas jednego z koncertów Era’s Tour) Benson Boone w kwietniu 2025 roku wystąpił na Coachelli. Niespełna 23-letni wówczas wokalista poprosił o wsparcie samego Briana Maya z Queen, który zagrał dla niego na gitarze. Występ, zapowiadany jako jeden z najważniejszych w czasie festiwalu, publiczność przyjęła jednak chłodno. Boone – bardziej niż na Freddy’ego Mercury’ego wystylizowany na Elvisa Presleya albo Liberace – co prawda poprawnie odśpiewał genialny utwór, ale fani mieli niepokojące wrażenie, że wokaliście brakuje własnej tożsamości. Podszywa się pod inne, większe od siebie gwiazdy, bo nie ma na siebie pomysłu. A jedyne, co potrafi, to spektakularny przewrót do tyłu, który wykonuje, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, na scenie oczywiście też.

Wokalista ze stocka?
Boone wygląda jak posklejany z różnych postaci – intensywnością spojrzenia przypomina trochę Paula Mescala, jednego z internet boyfriends ostatnich lat, jego wąs kojarzy się z gwiazdorami filmów dla dorosłych lat 70., a stylizacje często przypominają estetykę Damiano Davida. Wokalista wydaje się być tworem sztucznej inteligencji – stockowym zdjęciem dwudziestoletniego muzyka śpiewającego muzykę z pogranicza country, popu i indie. Często zmienia też dekoracje i kostiumy, jakby desperacko poszukiwał samego siebie.
Krytycy nie zostawili suchej nitki na jego nowym albumie „American Heart”. Muzyka brzmiała ich zdaniem jak wygenerowana przez maszynę. Kontrowersje wzbudziła też okładka. W dobie ofensywy politycznej Donalda Trumpa artyści odcinają się od niewłaściwie pojętego patriotyzmu, a jeśli powiewają flagą, jak chociażby Beyoncé na okładce „Cowboy Carter”, to zaprzęgają ją do walki o prawa grup marginalizowanych – kobiet, mniejszości etnicznych, osób LGBT+. Na „American Heart” Boone wciela się w Bruce’a Springsteena z lat 80. – spocony i zakrwawiony, odsłania sześciopak i otula się „Star-Spangled Banner”. Tak mógłby wyglądać wrestler, a nie muzyk pozujący na wrażliwca.
Nie tylko użyciem flagi Boone wkurzył środowisko muzyczne. Zarzuca mu się, że teksty jego piosenek nie przeszły odpowiedniej redakcji (ze słynną już frazą „Moonbeam ice cream” z „Mystical Magical” na czele), produkcja pozostawia wiele do życzenia (dziennikarz „Pitchfork” każe mu zatrudnić Jacka Antonoffa), a brzmienie zbyt dosłownie zapożyczył od Harry’ego Stylesa. Podczas gdy jednak Brytyjczykowi udaje się brzmieć retro i świeżo zarazem, Boone tworzy coś bliskiego „bublegum popowi” z przełomu lat 60. i 70. – chwytliwe, ale powtarzalne melodie, które nie niosą za sobą zbyt wiele znaczeń.
Gołowąs z prowincji odnosi sukces
A może kariera Boone’a rozkręciła się po prostu zbyt szybko i artysta nie miał czasu zastanowić się, kim właściwie chciałby zostać? Debiutancki album „Fireworks & Rollerblades”, pociągnięty przez „Beautiful Things”, dotarł do pierwszej dziesiątki amerykańskiej listy przebojów. „American Heart”, mimo fatalnych recenzji zadebiutował na drugim miejscu. Może więc jednak ten brak autentyczności czy tożsamości okazuje się słuszną strategią?
Boone wykazał się przecież odwagą w przeszłości – zaczynał od nagrań na TikToku, które szybko zgromadziły szerokie grono fanów. Potem wziął udział w 19. sezonie „American Idol” i choć jurorka Katy Perry powiedziała mu wówczas, że mógłby wygrać program, on dobrowolnie z niego zrezygnował. A potem wydał na własną rękę pierwsze, melancholijne single – „Ghost Town”, „Room for 2” i „In The Start” – jeszcze jako nieśmiały, barczysty gołowąs z amerykańskiej prowincji.
Pochodzenie Boone’a odgrywa zresztą ogromną rolę w jego ścieżce kariery. Wychował się w niewielkim miasteczku Monroe w stanie Waszyngton z czterema siostrami. W szkole, jak większość nastolatków, zajmował się sportem – trenował tenisa i skoki do wody. O śpiewaniu w ogóle wówczas nie myślał. Przez chwilę uczęszczał do college’u w Rexburgu w Idaho prowadzonego przez mormonów. Choć zapytany o to, czy nadal żyje w wierze, w której się wychował, Boone twierdzi, że duchowość jest mu bliska, ale ten kościół już nie, fani podejrzewają, że wcale nie porzucił Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. – Nigdy nie przeżywałem takich objawień, jak osoby z mojego kościoła. Czułem się z tym dziwnie, jakbym tam nigdy nie pasował – twierdzi. Wciąż utożsamia się na pewno z prowincjonalną Ameryką. W wywiadzie dla „Interview” podkreślał, że w Nowym Jorku czy w Los Angeles czuje się odrobinę obco. – Gdy dorastałem, dużo czasu spędzałem na wędrówkach po górach. Wielkie miasta mnie przytłaczają – wspominał. Nie przytłaczają go jednak ani sukcesy, ani hejt. – Czasem zwyczajnie wiem, że jakaś piosenka stanie się hitem. A gdy ponoszę porażkę, otrząsam się i idę dalej – twierdzi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.