Znaleziono 0 artykułów
14.04.2024

Dlaczego tak chętnie oglądamy programy typu reality show?

14.04.2024
Real Housewives of New York (Fot. Materiały prasowe)

Giganci streamingu, z Netflixem na czele, obiecywali rewolucję, której siłą napędową miały być w największym stopniu seriale wysokiej jakości. Ale ofertę platform wypełniają również stereotypowe reality shows. Kto je ogląda?

Oglądam programy typu reality shows. Kocham pocieszne, egocentryczne raptuski z „The Real Housewives of New York”, którym zdarza się nie odróżniać hammamu od Hamasu (autentyczny przykład z jednego z odcinków). Uwielbiam całą franczyzę „Below Deck”, pokazującą pracę i życie po pracy obsługi luksusowych czarterowych jachtów. I choć nie brałam udziału w zeszłorocznej ankiecie Gitnux, międzynarodowej agencji specjalizującej się w badaniach rynku, utożsamiam się co najmniej z kilkoma odpowiedziami, których udzieliła spora część ankietowanych. Bo zdecydowanie podpisuję się pod tym, że konsumpcja programów typów reality to rozrywka z kategorii guilty pleasure – a tak odpowiedziało aż 47 procent badanych. I nie dziwi mnie, że aż 56 procent spośród osób oglądających regularnie reality shows jednocześnie uważa je za społecznie szkodliwe. 

Akcja tego typu programów toczy się wokół toksycznych konfliktów między bohaterkami czy uczestnikami, wielokrotnie stymulowanymi działaniami produkcji. Twórcy programów randkowych typu „Love Is Blind” czy „Too Hot To Handle” ewidentnie uznają za właściwe wyłącznie relacje heteronormatywne. A wszystkie satyry na grupy uprzywilejowane sprytnie kapitalizują stereotypowe postrzeganie ekonomicznych elit (z naciskiem na kobiety z tychże). 

"Love is Blind" (Fot. Materiały prasowe)

Mimo zrozumiałej krytyki gatunku – że miałkie, głupawe i schlebia najniższym gustom – statystyczny Amerykanin wciąż poświęca średnio godzinę tygodniowo na oglądanie programów typu reality, a opublikowane kilka tygodni dane Nielsen wskazują, że nowy sezon wspomnianego już „Love Is Blind” oglądany był chętniej i częściej w serwisach streamingowych niż popularne seriale czy głośne i nowe tytuły oscarowe. Co ma w sobie takiego telewizja, że nie potrafimy jej wyłączyć?

Reality shows, czyli rzeczywistość kontra fikcja

To nie są dobre czasy dla prawdy. Fanatyczni zwolennicy teorii spiskowych dokonują siłowego przejęcia mediów społecznościowych czy wręcz budują własne platformy informacyjne, a organizacje pozarządowe, które wzięły na siebie szlachetną misję weryfikacji informacji, ledwie nadążają z dekonspirowaniem każdego fake newsa, który trafia do obiegu – tak dużo ich dziś nas zalewa. Może i pogodziliśmy się z tym, że Instagram czy TikTok przekłamują rzeczywistość, a to, co niewygodne i smutne, przepuszczają przez upiększające filtry, które służą uprawianiu propagandy sukcesu. Obsesyjnie kontrolujemy to, co pokazujemy o sobie innym. Budujemy marki osobiste, jesteśmy autorkami i autorami contentu, który tworzymy wedle mniej bądź bardziej dopracowanych strategii. Przestrzegamy decorum, pilnujemy się, bo każda wpadka może przecież zagrozić naszej marce. Tymczasem widownia chce prawdy, chaosu i bohaterów czy bohaterek, którym czasem życie wymyka się spod kontroli. I choć to potężne zaskoczenie, z różnych ankiet dotyczących stosunku widowni do reality TV wynika, że wiele osób wierzy w niemal reporterski obiektywizm tego typu programów. Uważają, że może to prawda z lekka podrasowana montażem, ale jednak prawda. Może ktoś specjalnie tak dobrał bohaterów i bohaterki, że konflikt był nieunikniony – ale przecież jest to konflikt, do którego faktycznie doszło, więc jest prawdą, tyle że wywołaną przez świadomych psychologii reżysera czy reżyserkę castingu. Tę wiarę w prawdę reality shows wzmacniają kategoryczne wypowiedzi ich twórców czy bohaterek. Chris Coelen, jeden z pomysłodawców i producentów takich programów jak „Love Is Blind”, „Perfect Match” czy „Ultimatum” (wszystkie dotyczą relacji romantycznych i można je oglądać na Netflixie), zarzekał się w zeszłorocznej rozmowie z magazynem „Wired”, że reality TV jest wiarygodnym medium. – Nie tworzymy fikcyjnych narracji – mówił. – Uczestnik takiego programu czasem skarży się, że zrobiliśmy z niego czarny charakter, ale my nikogo nie pokazujemy w zmanipulowanym świetle. Uczestnicy będą opowiadać to, na co mają ochotę. Będą kłamać. Będą zmyślać niestworzone historie. Tymczasem to, co trafia do emisji, jest adekwatnym przedstawieniem ich doświadczenia w programie. Widownia reality show niby wierzy w ich prawdziwość, ale oczywiście też często podejrzewa. Kyle Richards, jedna z gwiazd programu „The Real Housewives of Beverly Hills”, została nie tak dawno posądzona o sfingowanie własnego rozwodu i udawany romans z inną kobietą – byle tylko podnieść oglądalność show i osobiste notowania w mediach. – Ale kto mógłby zrobić coś takiego swoim dzieciom, swojej rodzinie? – oburzała się w jednym z wywiadów. Ta dychotomia postaw widowni programów typu reality jest czymś absolutnie fascynującym. Walczą w nas dwa wilki. Jeden łaknie prawdy tak bardzo, że naiwnie wierzy we wszystko, co mu pokażą. Drugi jest cyniczny, wszędzie węszy podpuchę. Reality TV karmi obydwa.

"Real Housewives of Beverly Hills" (Fot. Materiały prasowe)

Najbardziej pożądana cecha reality shows to przesada

Reality show to również posiłek dla przebodźcowanego układu nerwowego. Nie odżywia jak kino artystyczne, ale syci i cieszy jak wysokokaloryczna, niezdrowa przekąska. Nie wymaga zaangażowania, bo to rozrywka łatwo przyswajalna. Wesoła, beztroska i dobrze nam robi na ego. Eksperckie analizy fenomenu reality TV zgodnie potwierdzają, że oglądamy tego typu programy, żeby poczuć się lepiej. Gigantyczne i wciąż rozrastające się multiwersum „The Real Housewives of…” (edycji jest sporo: Beverly Hills, Nowy Jork, Atlanta, kilka innych amerykańskich miast ma swoją; są też „Żony Warszawy”) nieprzypadkowo cieszy się popularnością od kilkunastu lat. Po pierwsze, służy nam do potwierdzania swoich najbardziej tendencyjnych przekonań na temat świata, tych o głupich bogaczkach albo młodych i atrakcyjnych żonach nieprzyzwoicie bogatych mężczyzn. Cała seria „Below Deck” to w pewnym sensie odpowiednik filmu „W trójkącie” Rubena Östlunda, polegający na dowcipkowaniu kosztem ekonomicznie uprzywilejowanych – tu też nie brakuje przaśnych milionerów ostentacyjnie zaznaczających swoją pozycję w stadzie. Amerykańska publicystka i profesorka socjologii Danielle J. Lindemann w swojej książce „True Story: What Reality TV Says About Us” („Prawdziwa historia: Co reality TV mówi o nas”) pisała, że tego typu programy to lustra, a może nawet krzywe zwierciadła, w których przeglądamy się z niemal masochistycznym rozmiłowaniem. – Jesteśmy podglądaczami, ale ten festiwal dziwadeł uwodzi nas częściowo również dlatego, że te dziwadła to my sami – zauważała Lindemann. Socjolożka bynajmniej nie używa określenia „dziwadła” pejoratywnie, ale raczej podkreśla w ten sposób, że pierwsze przykazanie reality TV brzmi: „Przesadzaj”. Tu wszystko jest wyolbrzymione, histeryczne, intensywne, głośne. Takie ma być, żeby w ogóle chciało nam się taką telewizję oglądać – to podstawa jej kontrowersyjnego uroku. „Gdyby dramaty o takim natężeniu, z jakim mamy do czynienia w programach reality, działy się w naszym życiu, byłoby to zbyt stresujące. Z kolei gdy nie bierzemy w nich udziału, możemy spokojnie obserwować uczestników, uczestniczki i ich niedorzeczne awantury” – pisała dwa lata temu w swoim artykule o telewizji reality dziennikarka „The Observer” Caitlin Brannigan. I może właśnie o to chodzi. Reality shows roztaczają skuteczną iluzję – dają nam złudne, ale stymulujące poczucie, że bierzemy udział w życiu niezwykle przygodowym, wartkim, bogatym w zwroty akcji. Bez ruszania się z kanapy.

Angelika Kucińska
Proszę czekać..
Zamknij