Znaleziono 0 artykułów
10.04.2019

„Domy bezdomne”: Dom trwa tylko wtedy, gdy jest zamieszkany

10.04.2019
"Domy bezdomne" Doroty Brauntsch (Fot. Materiały prasowe)

Dorota Brauntsch książkę „Domy bezdomne” o starej murowanej architekturze ziemi pszczyńskiej napisała z miłości. Z zachwytu nad znikającymi prostymi domkami jak z dziecięcego obrazka. Kiedy podczas prowadzenia fanpage’a na Facebooku odkryła, że nie tylko jej los tych chałupek – a niekiedy i domiszczy – leży na sercu, całe to uczucie przelała na tekst. Wyszedł jej reportaż liryczny, elegijny, który przywraca widzenie człowieka i architektury we właściwej – właśnie ludzkiej – skali. 

Dorota, gdzie teraz mieszkasz?

Nie mieszkam w ceglanym domu, choć bardzo bym chciała. Moje zainteresowanie starymi domami było próbą odpowiedzi na pytanie, jak miałby wyglądać mój dom. Zawsze w głowie pojawiał mi się wtedy archetyp ceglanego domu – domu babci, bo moja babcia Hanka, zresztą bohaterka książki, w takim domu mieszkała. Bardzo mało zostało starych domów, które można by jeszcze kupić i wyremontować. Ich wielkim przekleństwem jest to, że bardzo często stoją ściana w ścianę z „kostką polską”, czyli budownictwem z lat 60., 70. i 80. Czasami między te domy można włożyć tylko rękę, tak blisko siebie stoją. Bo ludzie stawiali wtedy te „nowoczesne wille” z założeniem, że stary dom obok zostanie ostatecznie wyburzony. Dziś zwyczajnie nie pozwoliłyby na to przepisy. Taki dom skazany jest na zagładę, bo nikt go nie kupi. 

Dorota Brauntsch (Fot. Radosław Kaźmierczak)

Kostki też raczej nikt nie wyburzy po to, żeby zamieszkać w starym domu, prawda? Chyba że za pięćdziesiąt lat...

Za pięćdziesiąt lat starych domów najprawdopodobniej już nie będzie. To ostatni moment na ratunek, bo one już są w ruinie. Niektóre wpisano na listę zabytków, ale nie powstrzymało to ich zniszczenia. Gdy zaczęłam umieszczać zdjęcia starych ceglanych domów na Facebooku, zaczęli odzywać się do mnie ludzie, którym one też się bardzo podobały, i pytać, czy wiem o jakimś na sprzedaż. Ale gdy już nawet jakiś się znajdzie, najwięksi entuzjaści często wykładają się na tym, że dom jest w tak fatalnym stanie technicznym, że musieliby włożyć w niego dwa razy więcej niż w wybudowanie nowego. Pomoc finansowa ze strony konserwatora zabytków jest znikoma, poza tym ludzie boją się domów objętych nadzorem konserwatorskim. To wiąże się z obostrzeniami – nie zrobisz sobie np. wielkich okien, bo muszą być małe, szprosowe. Polityka związana z ochroną zabytków i sztywne, formalne podejście nie pomagają tym domom i trudno jest znaleźć złoty środek, jakieś kompromisowe rozwiązanie.

To co można dla nich zrobić?

Niewiele. Niektóre mają szansę przetrwać tylko wtedy, gdy znajdzie się dla nich jakąś funkcję, np. gdyby gmina otworzyła w nich muzeum albo przedszkole. Bo dom trwa tylko wtedy, gdy jest zamieszkany. Kiedy człowiek dom opuszcza, to jest dla domu wyrok, bo nie są przeprowadzane bieżące remonty, nie jest ogrzewany, a stara cegła chłonie wilgoć jak gąbka. Takie inwestycje pojawiają się na Dolnym Śląsku, ludzie otwierają w takich domach agroturystyki. Ludzie nadal w nich mieszkają, są tam częścią naturalnego procesu trwania. U nas to się nie dzieje, większość została porzucona kilkadziesiąt lat temu i już nikt do nich nie wrócił. 

Fot. Dorota Brauntsch

A kiedy uczuliłaś się na bezdomność domów?

W 2016 roku, będąc na urlopie macierzyńskim z dwoma maluchami, zapragnęłam zacząć coś robić, ale nie wracać jeszcze do korporacji. Wcześniej pracowałam jako specjalistka do spraw treści, byłam związana z pisaniem, ale takim rzemieślniczym: wymyślaniem haseł i zapełnianiem stron internetowych „kontentem”. Byłam kiepskim kontentowcem, bo wszystko wychodziło mi za długie i zbyt poetyckie [śmiech]. Praca była przefajna, a ludzie super, ale twórczo się męczyłam. Pisywałam frilansersko, zajmowałam się też tłumaczeniami, bo dawniej pomieszkiwałam zagranicą i opanowałam język na tyle, by móc pisać po angielsku. Pisanie było zawsze obecne, w końcu studiowałam dziennikarstwo. Wiedziałam, że słowo jest mi bliższe niż chociażby liczby. Ale tak naprawdę fascynowała mnie fotografia, obraz, tylko nigdy nie potrafiłam się za nią porządnie zabrać. Wydawało mi się, że to jest sztuka i trzeba być do tego wielkim artystą, przerażała mnie mechanizacja tego procesu. Dopiero gdy wyjechałam do Danii na studia do szkoły dziennikarskiej i zrobiłam tam półroczny kurs telewizyjny, który wieńczył projekt 20-minutowego filmu dokumentalnego, poczułam, że mogę się zmierzyć z obrazem. Bo choć robiliśmy go w parach, to w sumie odpowiadaliśmy za wszystkie procesy: za zdjęcia, wywiady, montaż, udźwiękowienie. I to połączenie fotografii z dziennikarstwem ogromnie mi się spodobało. Nigdy natomiast nie sądziłam, że napiszę książkę! Nie miałam nawet takich marzeń. Dlatego moja przygoda z ceglanymi domami na ziemi pszczyńskiej zaczęła się od fotografii. 

Fot. Dorota Brauntsch

Czyli jak?

Zaczęłam je fotografować nieprofesjonalnym sprzętem, „na dziko”, i założyłam profil „Ceglane domy” na Facebooku, gdzie zamieszczałam zdjęcia. To był mój fotograficzny poligon doświadczalny. Pierwszy raz musiałam zmierzyć się na poważnie z tematem, pomyśleć o świetle, o tym, jak te domy wyglądają o różnych porach dnia i roku. Miałam komfort, bo mieszkałam w pobliżu, więc je znałam, obserwowałam i wiedziałam, który najlepiej wygląda pośród śniegów, a który otoczony łanami zbóż. Facebookowym profilem i tematem znikających domów zainteresował się Wojtek Śmieja, który jest doktorem na Uniwersytecie Śląskim. Napisał o „moich” domach reportaż do „Polityki”, co uzmysłowiło mi wagę tego tematu. I to, że nie tylko ja jestem wrażliwa na ich piękno. To Wojtek podsunął mi pomysł starania się o stypendium w dziedzinie kultury, bo pomysł napisania książki chodził mi już trochę po głowie (a z jego reportażu pożyczyliśmy nawet tytuł). Pomyślałam, że jak dostanę stypendium, to wtedy nie będzie już zmiłuj. No i się udało. Po pięciu miesiącach powstał zarys książki, odbyłam masę spotkań, zrobiłam ogromny risercz, musiałam się oczytać w historii regionu, której przecież nie znamy, bo nikt jej nie uczy w szkole, sporo się nauczyć o architekturze. Po jakimś czasie odważyłam się wysłać dwa teksty do wydawnictwa Dowody na Istnienie, które otwierało listę moich wymarzonych wydawców. Nota bene, znaczenie dla mnie miało też to, że związany z wydawnictwem Filip Springer pisze dla Vogue.pl cykl o domach! Jego tekst o Pokrzywniku, w którym brałam ślub, bardzo mnie wzruszył i popchnął do wysłania próbki tekstu do wydawnictwa. Chwyciło. Okazało się, że mam pracować nad tą książką właśnie z Filipem. Już to sprawiło, że spadłam z krzesła. Przegadaliśmy tematy i pomysły, moje pisanie bardzo mu się podobało, co było dla mnie dodatkową motywacją. No to pisałam. [śmiech]

W twojej książce uderzyło mnie myślenie o architekturze w kategoriach „organicznych” – to, że człowiek jest elementem krajobrazu i że tradycyjne budownictwo to uwzględniało. Strasznie jest zdać sobie sprawę z tego, że domy, w których mieszkamy dziś, są raczej „maszynami do mieszkania” niż miejscami do życia. 

Ciekawe, że akurat to rzuciło ci się w oczy. Każdy wynosi z mojej książki coś innego. Dla mnie to też było bardzo ważne. Gdy zaczęłam się interesować tą architekturą, zafascynowało mnie, że te niezwykle okazałe domostwa z XIX wieku powstały de factoz tego, co było dookoła. Z gliny, drewna, kamienia. Charakterystyczną cechą tych domów jest to, że zawsze obok był staw, który powstawał wskutek wykopywania gliny do wypalania cegieł – na Śląsku mówi się na to gliniok. Dom powstał dosłownie z tej dziury, z tej ziemi! Wykopali, ulepili, wypalili i postawili piękny, potężny dom. Nie było innych materiałów, wiadomo, że wszystkie były naturalne. I myślę, że dużo straciliśmy na tym, że odeszliśmy od naturalnego budownictwa – choć to dotyczy nie tylko architektury, lecz także wielu innych aspektów naszego życia. 

Fot. Dorota Brauntsch

Wydało mi się bardzo smutne, że drewniane domy można rozebrać i złożyć ponownie, np. w skansenie, a ceglanych już nie, bo to siłą rzeczy będzie rekonstrukcja, jakaś interpretacja. 

Niestety, chociaż swoją drogą nie uważam, by taki los dla architektury murowanej był jakimś długofalowym rozwiązaniem. Skansen to ostateczność, bo pokazuje, że dom nie może już pełnić swojej podstawowej funkcji w przestrzeni. Trafia do muzeum, jest reliktem. Oczywiście dobrze by było zrekonstruować taki dom po to, by ludzie wiedzieli, jak takie budownictwo wyglądało, ale to nie jest idealna przyszłość dla tej architektury. W całej Europie, od Francji, przez Skandynawię, po Czechy, widujemy stare wioski zachowane w całości. To budownictwo, nawet drewniane, ma się świetnie, ludzie tam mieszkają. Ale u nas z różnych względów zadziało się inaczej.

Kultura, regulacje państwowe, brak poszanowania dla dawnej tradycji budowniczej? 

W okresie PRL-u w budownictwie, także indywidualnym, obowiązywała typizacja. Większość osób, budując dom, wybierała projekt z katalogu. Najpopularniejszym i najtańszym obiektem była wspomniana już kostka polska. Budownictwo wiejskie tradycyjne było uznawane za symbol zaszłości, za coś gorszego.

W świecie konserwatorskim mawia się, że najlepszym konserwatorem jest bieda. Znów wrócę do przypadku Dolnego Śląska, gdzie zachowały się całe wsie, pełne układy urbanistyczne, bo ludzi nie było stać, żeby stawiać nowe domy. Nawiasem mówiąc, tam były inne problemy, chociażby z własnością, bo to były domy poniemieckie, ale stoją do dziś. Teraz zaczyna się to powoli zmieniać, więc byłby to może dobry moment, żeby objąć zabudowę ustawą, żeby nie zniknęła. Natomiast Górny Śląsk, kopalnie, Pszczyna to była ziemia bogata. Więc jak przyszła nowoczesność, mieszkańców było stać, żeby postawić sobie nowy dom. Na nieszczęście dla starego. Do dzisiaj zresztą tak się tutaj myśli – dla części gospodarzy, z którymi rozmawiałam, ich piękny stary ceglany dom jest tylko „starą budą”, którą trzeba wyburzyć, bo wioskę szpeci. Wmówiono im, ba, wmawiano całe dekady, że nowe budownictwo to lepsza wizja rzeczywistości. I wielu w to wierzyło.

Myślenie o chłopskim dziedzictwie w ogóle jest w Polsce problematyczne – to obciążenie, coś, czego się trzeba wstydzić.

Tak, to jest coś gorszego. Zresztą w Polsce nigdy nie objęto ochroną regionalizmów. W dwudziestoleciu międzywojennym poszukiwano stylu narodowego, bo Polska, posklejana z ziem pozaborowych, w każdym kawałku pozostawała nieco inna. Projekt unifikacyjny wymagał znalezienia stylu narodowego. Na użytek pawilonu polskiego na Międzynarodowej Wystawie Nowoczesnej Sztuki Dekoracyjnej i Wzornictwa w Paryżu w 1925 roku uznano, że stylem narodowym będzie art déco z domieszką stylu zakopiańskiego. Ludowe formy zostały wrzucone do jednego worka, najczęściej kojarzonego z góralszczyzną, kosztem innych stylów. Po wojnie kontynuowano to dzieło w Cepeliach i domach kultury – stąd np. te wszystkie chałupy z bali w całej Polsce. Dowód na to, że ludzie przyjęli ten styl jako obowiązującą ludową formę. Gdzieniegdzie powstawały skanseny, w których udawało się schronić drewnianą architekturę, ale murowane budownictwo chłopskie było pomijane. 

Fot. Dorota Brauntsch

No właśnie, z całą pamięcią o architekturze historycznej jesteśmy chyba na bakier?

Tak, mało się w Polsce myślało o zachowywaniu dziedzictwa. Byłam w szoku, kiedy czytałam o tym, co działo się po wojnie, jak wyburzano zabytkowe kamienice, pałace, dwory, miasta całe. Skoro wszyscy tutaj żyliśmy w atmosferze, że dawna architektura jest tak stara i okropna, że aż trzeba ją zniszczyć, to nie dziwne, że się to wdrukowało w głowy. Jeśli wyburzyli połowę Nysy, to przecież moja chałupa też musi się nadawać do rozbiórki. To się działo wszędzie i na taką skalę, że nie wyobrażam sobie, żeby ktoś to sam z siebie zakwestionował. Teraz powoli do miast wracają młodzi ludzie i remontują te domy – często śródmiejskie kamienice pozamieniane po wojnie na mieszkania socjalne – ale przez lata mieszkał tam tzw. element i wszystko niszczało. Nie wiem, na ile był to celowy zabieg, a na ile zwykła bezmyślność. Może to też trochę kwestia naszej mentalności. Bardzo mnie zaskoczyło, gdy natrafiłam na teksty historyka sztuki i konserwatora zabytków Stanisława Tomkowicza, który na początku XX wieku napisał, że dla nas słowo „burzymy” jest magiczne. On już wtedy to widział! Lubimy się odciąć od tego, co było, i zacząć na nowo. Tak było z socrealizmem. Kiedy upadł, wszyscy równo zakrzyknęli, że socrealizm był zły i odtąd budujemy postmodernistycznie, a architekturę socrealistyczną przekreślono. Potem był postmodernizm, po którym przyszły lata 80., 90., wielka krytyka i znów odcięcie od architektury PRL. Wyburzamy wszystko, całe to dziedzictwo. Chyba już tacy jesteśmy. 

Fot. Dorota Brauntsch

A ty kiedy zdałaś sobie sprawę z unikalności tej architektury? Czy zawsze, już jako dziecko, miałaś świadomość jej urody?

Te domy zawsze przyciągały mój wzrok. Żeby dojechać z centrum Pszczyny do domu mojej babci Hanki do Gilowic, trzeba przejechać przez Miedźną. A to jedna z ostatnich wsi, gdzie ta zabudowa się jeszcze zachowała. Domy stoją tam tuż przy drodze, od zawsze wzbudzały mój zachwyt. Dużo rozmawiałam o tym z mamą, dopytywałam, jak wieś wyglądała za czasów jej młodości. Mama dużo i chętnie opowiadała, a ja się w to wczuwałam, próbowałam sobie wyobrazić drogę do kościoła w Miedźnej itd. Od początku to we mnie żyło. Wiele lat nie mieszkałam w Pszczynie, studiowałam we Wrocławiu, potem wiele lat spędziłam zagranicą i gdy wróciłam, zobaczyłam coś, co dla większości ludzi jest już przezroczyste. Ten temat chodził mi po głowie już kilka lat. A dla uzmysłowienia sobie nietrwałości tego dziedzictwa znacząca była rozmowa ze znajomym z Berlina, który kiedyś przyjeżdżał tu regularnie, bo zakochał się w pszczyniance. Próbowałam opisać mu mój wymarzony dom. I w końcu mówię: „No wiesz, trochę jak te stare domy tutaj”. A on na to: „Ale jakie stare domy?”. Pamiętam, że spytałam go wtedy: „To ty ich nie widzisz?”. I uświadomiłam sobie, że rzeczywiście: starych ceglanych domów nie widać. Ja je dostrzegam, bo wiem, gdzie szukać, ale one wcale nie rzucają się w oczy. Są schowane po podwórkach, za nową zabudową, zarośnięte.

Coś zaskoczyło cię w trakcie pracy nad książką?

To, jak wiele jest osób, dla których ten temat jest – czy też stał się – ważny. I to nie tylko starych z sentymentem do domu ojców, ale właśnie młodych, którzy się tymi domami inspirują. Świetnie, że pojawiają się wariaci, którzy jednak porywają się na odnawianie starych domostw. One przez to stają się trochę nieśmiertelne, bo to są dobre wzorce i ludzie to instynktownie dostrzegają i starają się naśladować. Wśród tych entuzjastów są architekci, którzy widzą, jakie to były dobre rozwiązania, są młodzi ludzie, są starsze osoby. A na koniec zaskoczyło mnie to, że książkę wydaje ogólnopolskie wydawnictwo, a nie jakaś mała śląska oficyna. 

Fot. Dorota Brauntsch

Ja, potomkini mazowieckich chłopów, zupełnie tej historii nieznająca, po lekturze zapragnęłam zobaczyć ceglane domy na ziemi pszczyńskiej na własne oczy. 

Pszczyna jest bardzo fajnym miejscem, to jest Śląsk nieoczywisty. Profesor Zbigniew Kadłubek napisał świetny tekst o pszczyńskości i zaznaczył, że „w Pszczynie stężenie śląskości maleje”. Ciekawych tego, dlaczego historycznie pozostała taka ładna i zielona, odsyłam do książki. Szkoda, że obecnie miejsce traci swoją zieloną tożsamość. Miasto się zmienia, znika sporo zabytkowej zieleni miejskiej, z której kiedyś słynęła Pszczyna, władze miasta robią też niewiele, by walczyć ze smogiem, a to u nas potężny problem. Ale w ogóle Pszczyna jest niewielkim miastem, które wciąż tętni życiem, w przeciwieństwie chociażby do wielu wymarłych miasteczek na Dolnym Śląsku – serce mi krwawi, gdy tamtędy przejeżdżam. Nasze miasto jest bardzo turystyczne, a przy tym ludzie stąd nie uciekają, bo leży strategicznie między Bielskiem, Katowicami a strefą ekonomiczną w Tychach. W każde z tych miejsc można dostać się samochodem w kwadrans, więc łatwo dojeżdżać do pracy, nadal mieszkając w Pszczynie. 

Niestety zaś, jeśli chodzi o zwiedzanie opisanych domów, to byłoby to trudne, bo to jest własność prywatna. Stoją sobie na działce u pani Zosi albo pana Staszka. Nikt nie chce, żeby mu ktoś wystawał pod domem i robił zdjęcia, dlatego jestem sceptycznie nastawiona do wycieczek tropem książki. Tym bardziej że opisuję dość rozległy teren, to nie Springerowska Miedzianka, będąca jednym niewielkim miasteczkiem, dokąd można przyjechać pozwiedzać. Na ziemi pszczyńskiej jedna chałupa stoi w Miedźnej, a druga 20 kilometrów dalej w Łące. Oczywiście można porwać się na to, żeby wsiąść na rower, pojeździć po okolicy i spróbować te miejsca odnaleźć. Ale myślę, że świetny pomysł na wycieczkę tropem książki to wyprawa do pszczyńskich lasów, gdzie można nadal podziwiać stare dębowe aleje czy piękne leśniczówki. 

Oczywiście czytelnik chciałby te domy widzieć i wiedzieć. 

Jasne, ale ja bardzo szanuję prywatność moich bohaterów. Już i tak kilka razy miałam wrażenie poruszania się na jej granicy. Tym bardziej że nie wszyscy są zadowoleni z tego, że ta książka powstała.

A to dlaczego?

Bo wielu ludzi chciałoby te domy wyburzyć, a za moją sprawą stało się o nich głośno i konserwator może już tak łatwo nie pozwolić na wyburzenie. 

Myślisz, że ktoś będzie się na to oglądać?

Owszem, niedawno znajomy zadzwonił do mnie, tłumacząc, że jego dalsza rodzina chciała stary dom wyburzyć, złożyli w gminie stosowny wniosek, przyjechał konserwator i powiedział: „Wie pan, jest taka jedna pani Dorota, co pisze o tych domach, więc odtąd nie będzie już tak łatwo!” [śmiech]. Czyli cel został osiągnięty.

Agata Michalak
Proszę czekać..
Zamknij