Znaleziono 0 artykułów
28.01.2024
Artykuł partnerski

Dlaczego laryngolodzy uznawani są za najlepszych na świecie chirurgów plastycznych nosa?

28.01.2024
Fot. Getty Images

Marcin Jadczak chciał zostać lekarzem już jako pięciolatek i nie porzucił tego marzenia. Dziś jest laryngologiem, zajmuje się chirurgią plastyczną, pracuje w warszawskiej Mea Clinic. Rozmawiamy o tym, dlaczego właśnie laryngolodzy uznawani są za najlepszych na świecie chirurgów plastycznych nosa oraz jak poczucie humoru oraz pasja pomagają w wykonywaniu tego wymagającego zawodu.

Dr n. med. Marcin Jadczak zrealizował ponad 3,5 tysiąca operacji nosa, odbył wiele zagranicznych staży. Zdobył prestiżowy certyfikat Europejskiej Akademii Chirurgii Plastycznej Twarzy (EAFPS). Był jednym z członków zespołu, który jako pierwszy w Polsce wykonał skomplikowany zabieg cewnikowania zatok przynosowych. Jako pierwszy w kraju wykonał zabieg liposukcji laserowej Slim Lipo. 

Zgłaszają się do pana pacjenci, którzy wiele lat zastanawiali się nad decyzją o operacji, oraz tacy, którzy są po wcześniejszych, nieudanych zabiegach. W jaki sposób pracuje pan z nimi? Jak zdobywa się zaufanie takich pacjentów?

Chyba bezpośredniością, ale też opiniami – szukają ich w internecie, rozmawiają z innymi pacjentami, których wcześniej operowałem, więc przychodzą już trochę przekonani. Nie jest tak, że trzeba się sprzedać w ciągu paru minut i udowodnić, że coś się potrafi, bo ci pacjenci zazwyczaj to wiedzą. Rozmawiali z kimś, kto już miał operację lub reoperację, kiedy na przykład wcześniej coś nie poszło i mnie się udało to jakoś naprawić. Więc oni są często przekonani, ale potrzebują kropki na „i”. To znaczy potrzebują się przekonać, że mówię z sensem, że im wierzę, bo bardzo wielu pacjentów przychodzi z takim problemem, że lekarze ich nie rozumieją, nie widzą tego samego, co widzą oni.

Dr Marcin Jadczak z Mea Clinic/ Fot. Materiały prasowe

Dlaczego pan akurat to zauważa?

Jestem laryngologiem i zajmuję się chirurgią plastyczną twarzy od kilkunastu lat, ale moi koledzy laryngolodzy często nie widzą problemów estetycznych, a z drugiej strony koledzy chirurdzy plastycy, którzy zajmują się w głównej mierze częścią estetyczną, nie zawsze widzą problemy funkcjonalne. Albo je dostrzegają, ale nie bardzo wiedzą, jak je naprawić, więc wysyłają do laryngologa. Ten z kolei też nie do końca potrafi sobie z tym poradzić, bo to nie jest jego domena. Laryngologów, którzy zajmują się częścią estetyczną i funkcjonalną – mówimy teraz o nosie – jest w Polsce bardzo niewielu.

Kiedyś napisał pan w poście, że to właśnie laryngolodzy uznawani są za najlepszych chirurgów plastycznych nosa.

Poznałem kiedyś lekarza z Florydy, który opowiadał mi, jak przekonuje swoich pacjentów, że lepiej zrobi facelifting niż tak zwany general plastic surgeon, czyli chirurg plastyczny zajmujący się twarzą, brzuchem, piersiami, wszystkim. Tłumaczył swoim pacjentom, że swoją specjalizację robił sześć lat na głowie i szyi, natomiast chirurg plastyczny ogólny ma takiego stażu w Stanach około pół roku, a potem zajmuje się wszystkim, bo taki jest program. W Polsce to przede wszystkim plastycy robią plastykę, ale nie mają za sobą żadnego stażu na laryngologii, czyli chirurgii głowy i szyi. A my – laryngolodzy – zajmujemy się twarzami całe życie. Wycinamy guzy ślinianek, policzka, skóry twarzy, czoła i z każdym rokiem robimy tego więcej. Wiercimy oczodoły, zatoki, wykonujemy mnóstwo innych rzeczy, które są czysto funkcjonalne, czyli mają poprawić komuś życie. Wycinamy guzy szyi, raki krtani, węzłów chłonnych, operujemy twarz i szyję od tej strony funkcjonalnej. A strona estetyczna jest tym samym, tylko że trzeba działać delikatniej, bo w dużej mierze takie operacje polegają na tym, żeby po prostu wyciąć nadmiar skóry, napiąć tkanki i tyle. Natomiast operacje funkcjonalne, zdrowotne są bardzo rozległe. Jeżeli wycina się guz szyi, wchodzi się na naczynia szyjne, na tętnice, na żyły, szuka się nerwów, żeby ich nie uszkodzić. To są bardzo poważne operacje, dużo trudniejsze niż lifting twarzy.

W przypadku operacji funkcjonalnych dla pacjenta często ważny jest także efekt estetyczny.

Trzeba jednak pamiętać, że nos ładny to nos dobrze działający. Ginekolodzy lubią takie porównania, że to, co podoba nam się tak czysto biologicznie, jest również zdrowe. I rzeczywiście tak jest. Dlatego nos nie musi być bardzo mocno pozapadany, z wyciętymi chrząstkami, żeby był ładny. Można zrobić tak, żeby się podobał i dobrze działał.

Od piątego roku życia wiedział pan doskonale, że chce być lekarzem. Jak wyglądała pana droga do spełnienia tego marzenia?

Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może dlatego, że jako dziecko chodziłem często do pediatry? Moi koledzy chcieli być strażakami, policjantami, żołnierzami, a ja pediatrą lub okulistą, potem chirurgiem. Branża nigdy się nie zmieniała, tylko specjalizacje.

Fot. Materiały prasowe

Czyli medycyna i nic innego?

Tak, wiedziałem, że będę lekarzem, tylko nie wiedziałem jakim. Przez cały okres studiów planowałem zostać chirurgiem, bo chciałem operować ludzi. Później miałem chwilową fascynację medycyną holistyczną, zajmującą się wszystkim. Myślałem o byciu internistą, leczeniu serca, płuc, wątroby i jelit. Ale brakowało mi w tym tej części manualnej. Nie chciałem – upraszczając – dawać pacjentowi leków i czekać miesiąc na efekt, ale widzieć go natychmiast, kiedy się nacina, wycina.

Na moment pojawiła się w moich planach okulistyka, ale uznałem, że to za małe pole do popisu, za mały zakres człowieka. Pod koniec stażu kolega powiedział, że jego brat jest laryngologiem i że w tej specjalizacji jest ta część, powiedzmy, tabletkowa, leczy się zachowawczo, ale jest też ogromna część chirurgiczna. I tak pojawiłem się w warszawskim szpitalu na Szaserów na oddziale laryngologii. Od początku bardzo mi to odpowiadało. Na Zachodzie na laryngologów mówi się albo ENT (czyli ear, nose, throat – ucho, nos i, w skrócie, gardło), albo head and neck surgeon, chirurg od głowy i szyi. Operujemy więc wszystko w tym obrębie, nawet powieki czy tarczycę, do tego zatoki, nosy, ślinianki, węzły chłonne. Mnie to oczarowało, choć mówi się, że szyja i głowa to najtrudniejsza anatomia u człowieka.

Jak to się stało, że zdecydował się pan na bycie także lekarzem medycyny estetycznej?

Namówiła mnie do tego moja przyjaciółka. Byliśmy wtedy młodymi lekarzami jeszcze bez specjalizacji. Ona stwierdziła, że to jest przyszłość, być może jakaś życiowa droga. Ja wtedy pewnie nie wiedziałem nic o medycynie estetycznej, poza tym, czym są kwas hialuronowy czy toksyna butulinowa. Trochę w ciemno zapisałem się do podyplomowej szkoły medycyny estetycznej. Mając jednak na uwadze, że zostanę w przyszłości chirurgiem głowy i szyi, chciałem medycyną estetyczną zająć się bardziej zabiegowo. Nie tylko igłowo za pomocą iniekcji, peelingów czy zabiegów mało inwazyjnych.

Dr Marcin Jadczak z Mea Clinic/ Fot. Materiały prasowe

Wyspecjalizował się pan w operacjach nosa, których ma pan na koncie ponad 3,5 tysiąca.

I ta liczba wciąż rośnie. Kiedy uczyłem się 15 lat temu, plastyka nosa była najpopularniejszym zabiegiem w Europie. Gdy pojechałem na pierwszy kurs do Amsterdamu, wydawało mi się, że może to nie do końca moja dziedzina, bo wszyscy są tam chirurgami plastykami. Aż jeden Holender zapytał mnie, jak to wygląda w Polsce. Opowiedziałem mu, że nosy robią plastycy, może jeden – dwóch laryngologów w całym kraju. Na co odpowiedział, że u nich jest zupełnie odwrotnie. To otworzyło mi oczy.

Co było dalej?

Poznałem profesora Palmę z Mediolanu, profesora Adamsona z Toronto i zapytałem ich, czy mogę przyjechać do nich pouczyć się tych nosów. Robiłem je przez długie lata, pewnie 85 do 90 procent moich operacji to były plastyki nosa, reszta też kręciła się wokół tego – operacje zatok, sporadyczne plastyki uszu. Od 5–6 lat robię jednak wszystko, rozszerzyłem swój zakres prac.

Wciąż jeździ pan po świecie, żeby się doszkalać. Ostatnio był pan w Stanach i Turcji. Czego się pan tam uczy? Co panu to daje?

Polska chirurgia plastyczna wygląda dziś dobrze na tle innych, ale rzeczywiście większość innowacji pojawia się gdzieś tam na świecie. Piętnaście lat temu przodowały w tym Stany, dziś jeżeli chodzi o nosy, to na pierwszym miejscu są Turcy i Bliski Wschód. Wciąż jednak Amerykanie są pionierami w operacjach tak zwanych odmłodzeniowych, czyli faceliftingach, w powiekach, brwiach.

Dr Marcin Jadczak z Mea Clinic/ Fot. Materiały prasowe

Wiedza i innowacje to jedno, a co pan osobiście przywozi z takich wyjazdów? Co daje lekarzowi nabranie szerokiej perspektywy związanej z międzynarodowymi podróżami?

Właściwie wszystko. Od podejścia do pacjenta, przez organizację biura i kliniki, aż do tego, jak postępować po operacji. Można się nauczyć już absolutnie wszystkiego, włącznie z tym, jaki kolor strony internetowej dobrze jest mieć. Co ciekawe, kiedy pojedzie się do Stanów, zawsze w jednej sali podczas kongresu są zajęcia z marketingu.

Ale to jest jedna kwestia, druga to czerpanie z doświadczenia innych. To okazja, żeby podejść do kogoś, kto robi coś dobrze i na dużą skalę, pokazuje wyniki, i zapytać, czy można przyjechać do niego, by się pouczyć. Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby ktoś odmówił. W planach mam staże w Londynie, Rzymie, może Istambule i Kalifornii.

Jak wygląda taki staż dla lekarza z pana doświadczeniem?

To od nas często zależy, ile z tego wyciągniemy. Czy podpatrzymy, jak rozmawia się z pacjentami na recepcji, jak przebiegają konsultacje. Przede wszystkim jednak jesteśmy na sali operacyjnej.

Wielu pacjentów zauważa, że jest pan osobą, która lubi to, co robi, że praca sprawia panu przyjemność. W czym tkwi sekret?

Wydaje mi się, że mam po prostu taki charakter, że lubię rzeczy, które robię. Moja żona śmieje się ze mnie, że ciągle wynajduję sobie nowe hobby i w każde mocno się angażuję, każde mnie cieszy. Ostatnio zacząłem grać na pianinie, wcześniej na gitarze, a jeszcze wcześniej chodziłem na skrzypce, jeździłem na rolkach, pływałem, nadal gram w tenisa, dużo można wymieniać. Podobnie jest z medycyną – jak w coś wchodzę, to na sto procent. Chyba tylko nie polubiłbym siedzenia nad papierami, nienawidzę tego robić. Bycie lekarzem uwielbiam. W pracy potrafię być 14 godzin i oczywiście padam na koniec dnia, ale do ostatniego pacjenta mam energię taką jak na początku. Jestem przykładem, że jeśli wykonuje się pracę, którą się lubi, człowiek mniej się męczy, jest mu łatwiej.

Słynie pan też z dużego poczucia humoru, pomaga ono w codziennej pracy?

Pomaga, bo bardzo szybko trzeba przełamać te pierwsze lody. Część pacjentów boi się lekarzy, stresuje ich zapamiętanie wszystkich informacji, co zrobić z lekami i tak dalej. Miałem pacjentki, które przychodząc na konsultacje, wręcz trzęsły się ze strachu. Mnie zależy, żeby było miło, bo wtedy też łatwiej się komunikuje, z zestresowaną osobą trudno jest coś ustalić. Często więc mówię do pacjentów na ty, mam taki nawyk skracania dystansu. A do tego poczucie humoru i dobry nastrój powodują, że lepiej się porozumiewamy i efekty współpracy są lepsze.

Ismena Dąbrowska
Proszę czekać..
Zamknij