Znaleziono 0 artykułów
07.05.2020

Historia jednego zdjęcia: Obsada „Życia na fali” w 2003 roku

07.05.2020
(Fot. Getty Images)

W sierpniu 2003 roku Rachel Bilson, Adam Brody, Mischa Barton i Benjamin McKenzie promowali nowy serial dla nastolatków na rozdaniu nagród Teen Choice Awards w Los Angeles. Nie mogli wiedzieć, jak ich losy splotą się z fabułą.

„Życie na fali” (oryginalnie „The O.C.”) miało wypełnić lukę po kończących się akurat serialach dla podobnej publiczności – „Jeziorze marzeń” i „Buffy, postrach wampirów”. Doczekał się czterech sezonów, a niedługo po jego finale na antenę trafiła „Plotkara”, za której sukcesem stał ten sam człowiek – scenarzysta Josh Schwartz, który na planie pierwszej produkcji nie miał nawet trzydziestki.

Był jednym z najmłodszych hollywoodzkich twórców w historii, którzy nadzorowali realizację własnego serialu. Chociaż Schwartz urodził się po drugiej stronie Ameryki – w rodzinie żydowskiej w Providence na Rhode Island, udało mu się z kalifornijskiego Orange County uczynić w oczach widzów raj na ziemi. Sam Schwartz, chłopak ze Wschodniego Wybrzeża, znalazł dom w Santa Barbara, dwie godziny drogi samochodem z Newport Beach, gdzie mieszkali bohaterowie „Życia na fali”.

Chociaż przez serial przewinęło się wielu przyszłych aktorów pierwszego formatu – Chris Pratt, Olivia Wilde czy Shailene Woodley – kultu „The O.C.” nie byłoby bez odtwórców czterech głównych ról, którzy przez występem u Schwartza czasami pojawiali się przed kamerą, ale nie mieli statusu gwiazd. Ryana Atwooda, chłopaka z biednej rodziny z Chino, którego adoptują bogaci rodzice Setha Cohena, zagrał Ben McKenzie (potem James Gordon z „Gotham”). Odpowiednio zbuntowany, z odrobinę krzywym nosem, jakby za często bił się z chłopakami na podwórku, mrukliwy, ale silny. Bad boy, który łamie serca dziewczyn, ale jest lojalny wobec przyjaciół. Ryan rozkochał w sobie Marissę Cooper, biedną bogatą dziewczynkę z sąsiedztwa. W tej roli wystąpiła Mischa Barton, którą spostrzegawczy fani mogli wcześniej wypatrzyć w „Notting Hill”. Melancholijna, ultraszczupła, ubrana zgodnie z radami stylistki gwiazd, Rachel Zoe, w klimacie luksusowego i lekko kiczowatego boho jak wszystkie najmodniejsze dziewczyny początku lat 2000. Mischa była jak Marissa albo Marissa była jak Mischa – za dużo imprezowała, nie miała najlepszego gustu do mężczyzn, nie słuchała dobrych rad. Jej przeciwieństwem, na planie i w życiu, była Rachel Bilson, czyli serialowa Summer Roberts. Filigranowa brunetka, która przyjaźniła się z Marissą, rywalizując z nią jednocześnie o tytuł królowej szkoły, wbrew stereotypom związała się – znowu i na planie, i w życiu – z neurotycznym nerdem Sethem Cohenem granym przez Adama Brody’ego.

W „Życiu na fali” fikcja przeplatała się z rzeczywistością tak ściśle, że trudno ten splot rozsupłać. Jeszcze przed premierą Bilson zaczęła spotykać się z Brodym, a żeby jeszcze skomplikować zależności w uniwersum seriali dla nastolatków, gdy zerwali, Brody ożenił się z Leighton Meester, czyli Blair Waldorf z „Plotkary”. Tego nawet Schwartz by nie wymyślił. A wymyślił tyle zwrotów akcji, że mógłby nimi obdzielić kilka seriali. Główni bohaterowie ćpali, ginęli i strzelali do innych. Pojawiły się odważne jak na tamte czasy związki jednopłciowe, romanse rodziców z przyjaciółmi ich dzieci i sceny przedawkowania narkotyków. Serial jak wiele bardziej dorosłych przypominał, że bogaci ludzie też mogą stracić majątek, wpaść w depresję albo nie udźwignąć presji sukcesu. W „Sześć stóp pod ziemią” emitowanym w tych samych latach co „Życie na fali”, jedna z najbardziej charakternych bohaterek powiedziała, że życie jest cholernie ciężkie, nawet jeśli jest banalnie proste.

Ta maksyma ma zastosowanie do dzieciaków z „O.C.”. Gdy Bilson, Brody, McKenzie i Barton pojawili się na czerwonym dywanie Teen Choice Awards, ich serial dopiero startował. Nie mogli wiedzieć, jakie dramaty Schwartz zafunduje ich bohaterom w przyszłości. Nie mogli się też spodziewać, że po dwóch świetnych sezonach, które do dziś pozostają klasyką nastoletniej telewizji, w trzecim Marissa zginie, a w czwartym, już bez Barton, serial zamiast igrać z konwencją opery mydlanej będzie tanią telenowelą. O tym fani i Schwartz woleliby jednak zapomnieć.

Wolą widzieć „Życie na fali” jako przełomowy moment w telewizji. Zanim zaczęliśmy podziwiać geeków w „Teorii wielkiego podrywu”, w centrum wydarzeń był Seth – alter ego Schwartza. Niepewny siebie nastolatek, który zdobywa najładniejszą dziewczynę w szkole, potem ją traci, by w końcu odzyskać, miał zwiastować nową, wrażliwszą męskość. – Seth był kontrowersyjny. Takich postaci w nastoletniej telewizji wcześniej nie było. Nie nadawał się na amanta, miał być odrobinę śmieszny, a momentami żałosny. Publiczność go takiego kupiła – opowiadał Schwartz po latach. Rewolucyjne było też podejście twórcy do muzyki. W „Życiu na fali” nie była tłem, tylko bohaterem. Na ścieżce dźwiękowej udało się wylansować całe pokolenie wykonawców indie rockowych – Death Cab for Cutie, Imogen Heap czy Phantom Planet z „Californią” z czołówki.

Kto nie zna serialu, może poświęcić kilkadziesiąt sekund na piosenkę i montaż, które powiedzą o „Życiu na fali” wszystko. Zaczyna się od Ryana, który przybywa do krainy palm, plaż i McMansions, przeskalowanych willi bogaczy, z innego, gorszego świata. Po czterech sezonach będzie do Orange County należeć, ale straci po drodze miłość. – Happy endy są przereklamowane. Jestem fanem niekończących się historii nieszczęśliwych miłości – powiedział w jednym z odcinków Seth. Brzmi jak motto całego „Życia na fali”.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij