Znaleziono 0 artykułów
05.06.2025

Zamroziłam komórki jajowe, bo chciałam swobodnie decydować o macierzyństwie

05.06.2025
Fot. Arthur Elgort/Conde Nast via Getty Images

Tylko w Stanach Zjednoczonych od 2020 do 2021 roku o 46 proc. wzrosła liczba procedur mrożenia komórek jajowych. W Polsce można ją przejść tylko w określonych prawem przypadkach. Każdy z nich, bez względu na powód, składa się na skomplikowany obraz kobiecej płodności i możliwości decydowania o niej.

„Boję się mieć dziecko i boję się nie mieć dziecka”, pada w krótkometrażowym dokumencie „Harvest”. Film przeprowadza nas przez proces mrożenia jajeczek reżyserki i zarazem jego głównej bohaterki, Sophie Seymour. Ale traktuje też o nim szerzej – zwraca uwagę na kontrowersje wokół procesu, społeczną presję bycia matką i tradycyjne poglądy dotyczące rodzicielstwa.

Prawo do płodności to prawo do wolności

Kiedy zwróciłam się z prośbą o wypowiedź w tym temacie do dr. n. med. Moniki Łukasiewicz, ginekolożki i seksuolożki związanej z warszawską kliniką nOvum, odpisała, że z radością ze mną o tym porozmawia. – Wiele razy próbowałam zainteresować media tym tematem, bo Polki wciąż mało o nim wiedzą – mówiła mi później w rozmowie telefonicznej. – Kobiety mają prawo do wolności, a wolność to wybór, czy chce się być matką, czy nie. Jeżeli z jakiegoś powodu nie możemy zajść w ciążę, mając 25 czy 35 lat, to powinnyśmy mieć prawo, by zamrozić komórki jajowe i później dokonać wyboru – tłumaczy dr Łukasiewicz.

Polskie prawo nie przewiduje jednak tzw. social freezing, czyli mrożenia komórek jajowych wtedy, kiedy chcemy, czy to ze względu na sytuację życiową, brak odpowiedniego partnera czy zwyczajną potrzebę odłożenia macierzyństwa na później. Musimy mieć medyczne wskazania. Wśród nich dr Łukasiewicz podaje m.in. leczenie onkologiczne, chorobę Hashimoto, RZS czy endometriozę. Tę ostatnią wraz z PCOS zdiagnozowano u aktorki Florence Pugh. Z tego powodu w wieku 27 lat zdecydowała się na zamrożenie komórek jajowych, o czym opowiedziała w jednym z wywiadów pod koniec ubiegłego roku. Gwiazda od zawsze wiedziała, że chce zostać mamą, tylko że jeszcze nie teraz. Nie chciała być jednak bierna i pozwolić, by coś w międzyczasie zdecydowało za nią. – To nie kwestia czy, ale kiedy – mówiła.

Zabezpieczenie na przyszłość

Natalia Kusiak, influencerka i autorka podcastu „Pierwsza randka”, rozpoczynając procedurę, nie była całkowicie przekonana, czy chce mieć dzieci. – Czułam, że potrzebuję więcej czasu. Dziś myślę, że to pewnie kwestia roku czy dwóch, ale wiem, że dałam sobie pewnego rodzaju zabezpieczenie, możliwość skrócenia późniejszej drogi w razie problemów przy zajściu w ciążę naturalnie – tłumaczy. Swoim procesem mrożenia jajeczek podzieliła się publicznie na Instagramie i YouTubie. – Nie znałam nikogo, kto by przez to wcześniej przeszedł. Sama po raz pierwszy zetknęłam się z tym, oglądając amerykański serial, w którym jedna z bohaterek zdecydowała się na tę procedurę. Przez to też miałam jakieś swoje przekonania i opinie, więc kiedy zaczęłam interesować się tym tematem, pozytywnie zaskoczyło mnie, jakie to są koszty, ile to trwa i jakie są efekty. Pomyślałam, że to może być też ciekawe dla innych kobiet, które są w podobnej sytuacji do mojej i też wydawało im się, że to kosztuje tyle, co dobry samochód i trwa pół roku – opowiada Kusiak. W momencie rozpoczęcia całej procedury miała 36 lat. Zdecydowała się na nią właśnie z powodu wieku i obniżającej się wraz z nim rezerwy jajnikowej.

Jak wygląda i ile kosztuje procedura?

Koszty zależą od kliniki i od tego, ile razy podchodzimy do procedury. Doktor Monika Łukasiewicz podaje przedział od 8 do 12 tys. – Podczas jednej stymulacji przykładowo pobierzemy cztery komórki, a to bardzo mało, więc potrzebna będzie kolejna i wtedy cena rośnie – tłumaczy. Natalię kosztowało to mniej więcej 9 tys. zł. Niestety procedura nie jest refundowana w naszym kraju, od niedawna NFZ pokrywa koszty tylko w przypadku leczenia onkologicznego. Chemioterapia może bowiem trwale upośledzić funkcje jajników i uniemożliwić późniejsze zajście w ciążę.

Sam proces nie jest bardzo długi. Od pierwszej wizyty u lekarza do punkcji, w przypadku Natalii Kusiak, minęły około trzy miesiące. Wymagało to dostosowania się do cyklu, wykonania wszystkich badań, zrobienia serii zastrzyków. – Całą procedurę nazywamy fachowo protokołem stymulacji. W klasycznym protokole z antagonistą pacjentka dostaje leki od drugiego lub trzeciego dnia cyklu. Bierze tak zwane gonadotropiny, które pobudzają pęcherzyki w jajnikach do wzrostu. To tak zwana kontrolowana stymulacja jajników. W każdym z pęcherzyków mamy najczęściej jedną komórkę jajową, czasami zero. Taka stymulacja trwa zwykle 10-12 dni, ale zdarza się, że punkcję robimy też i 14. dnia, po podaniu tzw. zastrzyku wyzwalającego, udającego pik owulacyjny, który normalnie mamy w organizmie. Punkcja odbywa się przez pochwę. Nakłuwamy pęcherzyki, pobieramy z nich płyn, z którego następnie w warunkach laboratoryjnych wypłukiwane są komórki jajowe. Później są odpowiednio preparowane i zamrażane metodą witryfikacji – tłumaczy dr Monika Łukasiewicz. W Polsce przepisy pozwalają na przechowywanie ich przez maksymalnie 20 lat. W tym czasie możemy zapłodnić je z dowolnym partnerem (który musi podpisać odpowiednie zgody), podjąć decyzję o ich zniszczeniu, przekazaniu do badań lub oddać anonimowo innej kobiecie. Ich przechowywanie jest dodatkowo płatne.

Fot. Arthur Elgort/Conde Nast via Getty Images

In vitro nie zawsze jest rozwiązaniem

Zdarza się, że kiedy jakaś aktorka zagraniczna w wieku 50 lat jest w ciąży, w klinikach niepłodności pojawiają się kobiety w podobnym wieku zdecydowane na dziecko. Tyle że nie mówi się o tym, że najpewniej ta aktorka zaszła w ciążę, bo 15 czy 20 lat temu zamroziła sobie komórki jajowe albo skorzystała z dawstwa. In vitro niestety nie załatwi nam wszystkiego, gdy mamy powiedzmy 44 lata. Komórki jajowe się starzeją i czasem na dziesięć mamy tylko jedną prawidłową, reszta ma błędy genetyczne. Chciałabym, żeby kobiety zdały sobie sprawę, że in vitro pomaga zajść w ciążę, ale nie pokona przyczyny niepłodności, jaką jest wiek. Oczywiście można próbować, ale szanse są małe. Opcją jest też adopcja komórki od anonimowej dawczyni, co jest refundowane przez NFZ. Nie mamy w prawie natomiast wciąż banków komórek, jakie istnieją w Anglii czy Danii, Hiszpanii. To tylko pula tych, które kobiety oddały dobrowolnie do adopcji, a nie jest to wciąż tak częste – tłumaczy dr Monika Łukasiewicz.

Ginekolożka rekomenduje rozpoczęcie procedury przed 35.-38. rokiem życia, wtedy szanse na ciążę są największe, bo wynoszą ok. 50-60 proc. W wieku 42 lat to raptem tylko pięć procent. Wraz z upływem lat rośnie bowiem liczba błędów w komórkach, ryzyko nieprawidłowego zapłodnienia i ich słabego rozmrożenia.

Inna opcja: Zamrożenie embrionów

Oprócz jajeczek można zamrozić także zarodki. Na to zdecydowała się mieszkająca w Stanach Zjednoczonych Paulina [imię zmienione na życzenie bohaterki – przyp. red.]. – Ani ja, ani mój mąż nie czujemy się gotowi na dziecko, ale ponieważ kończę w tym roku 39 lat, chcieliśmy mieć opcję, zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś się zmieniło – mówi.

To właśnie ze względu na wiek lekarka doradziła im zamrożenie embrionów, zwłaszcza że Paulina wiedziała, że jeśli będzie mieć kiedykolwiek dziecko, to z obecnym partnerem. – Moje jajeczka mogły okazać się już zbyt stare i nie nadawać się do niczego po rozmrożeniu. Była mała szansa, że za kilka lat będą na tyle dobrej jakości, żeby stworzyć z nich zarodki. A wystarczy tak naprawdę jeden dobrej jakości embrion, w przypadku jajeczek zaś im więcej, tym lepiej – opowiada.

W Polsce również istnieje taka możliwość. – Jeśli jesteśmy mężatkami lub jesteśmy w stałym związku, możemy zamrozić zarodki, żeby później wykorzystać je w czasie procedury in vitro, ale nie musimy ich od razu podawać – możemy odczekać. Należy jednak pamiętać, że one są już w posiadaniu i kobiety, i mężczyzny, i tylko za obopólną zgodą możemy je wykorzystać. Trzeba zadać sobie pytanie, czy za te pięć, dziesięć lat nadal będziemy razem, bo zarodki mamy z konkretną osobą i jeśli on nie wyrazi zgody na ich podanie, zostaniemy z niczym – wyjaśnia dr Łukasiewicz. W przeciwieństwie do komórek jajowych embriony w Polsce nie mogą być niszczone. Można się ich w międzyczasie zrzec i wtedy trafią anonimowo do puli adopcyjnej. Po upływie dwóch dekad, jeśli nie zdecydujemy się nic z nimi zrobić, przejdą do niej automatycznie. Nawet jeśli kobieta umrze, wciąż będą przechowywane.

W Stanach Zjednoczonych wygląda to inaczej. Zanim Paulina z mężem przystąpili do procedury, musieli podpisać wiele dokumentów na wypadek właśnie takich sytuacji, jak śmierć jednego z małżonków. Już wtedy musieli zadeklarować, co chcieliby zrobić. – Jeśli umrę, co stanie się z embrionem? A jeśli to mój mąż umrze? Co w momencie, jeśli się rozwiedziemy albo zginiemy razem? Wszystkie te potencjalne sytuacje musieliśmy przeanalizować. Jeśli natomiast nigdy się nie zdecydujemy na dziecko, możemy oddać embriony na cele medyczne, do badań albo je zniszczyć. Możemy to zrobić w każdym momencie, z tym że co roku płacimy za ich przechowywanie ok. 870 dolarów. Mamy bardzo dobre ubezpieczenie, które na szczęście w pełni to pokrywa, podobnie jak całą procedurę, która kosztowała ok. 40 tys. dolarów. Gdyby nie to, nigdy bym się na to nie zdecydowała – tłumaczy. Ubezpieczenie pokrywa procedurę jednak tylko wtedy, gdy są do tego przesłanki medyczne. U Pauliny okazało się, że jeden z jajowodów jest niedrożny. Jeśli powodów medycznych nie ma, zawsze jest możliwość zapłacenia z własnej kieszeni.

Cokolwiek nam się zdarzy, powinnyśmy mieć wybór

Najtrudniejsze dla Pauliny było jednak robienie codziennie zastrzyków, bo boi się igieł i krwi. – W domu musiałam mieć małe laboratorium, mieszać leki sama, wyciągać strzykawką, trzymać w odpowiedniej temperaturze, co było dodatkowym stresem – opowiada. Mentalnie najbardziej ciążyło jej to, że nie mogła uprawiać sportu, a jedynie spacerować. Każdy wysiłek fizyczny mógł spowodować komplikacje.

Cały proces, do momentu pobrania jajeczek, trwał trzy miesiące. – Udało nam się ostatecznie uzyskać dwa dobrej jakości embriony. Jeśli będziemy chcieli mieć jedno dziecko, przy dwóch embrionach nie powinno być problemu. Jeśli myślelibyśmy o kolejnym – musiałabym przejść procedurę raz jeszcze. Nie zdecydowałam się na to, nie czułam się dobrze po. Kiedy hormonalny szał ustał, nie potrafiłam odnaleźć się w swoim ciele, potrzebowałam na to czasu – wspomina Paulina.

Natalia z kolei przyznaje, że jej organizm potraktował ją podczas procedury dosyć delikatnie. – Od jednej dziewczyny dostałam wiadomość, że przez cały ten czas nie była w stanie wyjść z łóżka. Dla mnie nastrojowo było to do zniesienia, ale byłam bardziej reaktywna emocjonalnie, więcej płakałam. Najtrudniejsza dla mnie była sama punkcja, czyli pobranie komórek, dlatego że nigdy nie byłam w szpitalu, nie miałam narkozy, kroplówki. W dodatku przechodziłam przez to sama, bo mój partner był za granicą – wspomina Natalia i radzi: – Ta procedura sprowadza się do tego, ile czasu nam zostało na podjęcie decyzji o macierzyństwie. Warto więc trzymać rękę na pulsie i zacząć ­– jeśli nie jesteśmy przekonane do takich dużych ruchów albo ta kwota jest poza naszym zasięgiem – od zbadania poziomu AMH, czyli hormonu rezerwy jajnikowej. To nam powie, gdzie jesteśmy i czy czas się martwić. To niskokosztowe rozwiązanie prewencyjne.

We wszystkich tych działaniach chodzi o to, by kobieta miała opcję. Zwłaszcza że żyjemy dłużej, medycyna wciąż się rozwija, jakość życia polepsza, a kobiety na macierzyństwo decydują się później.  – Wpływa na to także sytuacja ekonomiczna i prywatna, jak poznanie właściwego partnera. To nie zawsze jest od nas zależne, że przekładamy macierzyństwo. Cokolwiek nam się w życiu wydarzy, powinnyśmy mieć wybór. Czasy się zmieniają i prawo także powinno – podsumowuje dr Monika Łukasiewicz.

Ismena Dąbrowska
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Zamroziłam komórki jajowe, bo chciałam swobodnie decydować o macierzyństwie
Proszę czekać..
Zamknij