
Leonardo DiCaprio jako zwykły facet z zadyszką. Koleś w szlafroku z „Big Lebowskiego” wplątany w grubą aferę. Tata domator, który lubi sobie zapalić skręta. Drugi Oscar w karierze aktora (po „Zjawie” Alejandro Iñárritu) jest murowany. Czy przełomowa rola w dorobku DiCaprio wystarczy, żeby przyciągnąć tłumy na nowy film Paula Thomasa Andersona? „Jedna bitwa po drugiej” będzie wygrana, jeśli cenisz kino wysokiego ciśnienia.
Gdy organizujesz napad na bank, musisz dobrze się przygotować. Wiedzieć, co chcesz wnieść i wynieść, obliczyć, ile masz czasu, ocenić ryzyko przedsięwzięcia. Przygotowanie to podstawa, bo gdy będziesz już w kursie, porwie cię adrenalina – wtedy już tylko skaczesz po rusztowaniu, które wcześniej rozstawiłeś. W zależności od tego, jak dobrze masz to wszystko przećwiczone, tyle miejsca pozostanie do improwizacji.
Wydaje się napadem na bank to, co naprawdę jest napadem politycznym. W ten sposób działa w „Jednej bitwie po drugiej” grupa terrorystyczna French 75. Jej nazwa kojarzy się z drinkiem – ginem, szampanem, cytryną – mocnym jak strzał z armatniego działa. Miksturę stworzono na cześć broni niezwyciężonej podczas I wojny światowej.
Taki alkohol pił Humphrey Bogart w „Casablance” oraz John Wayne w paru swoich filmach. French 75 idealnie spoczywa w szorstkiej dłoni mężczyzny – takiego, któremu nie drgnie powieka nawet podczas mordu. Tylko nieliczni dowiedzą się, że gruba skóra to tylko pancerz, pod którym nosi wielką słodycz oblaną melancholią. Jak pszczoło-jamnik – drapieżny rosomak z Afryki, który uwielbia miód, ale pożre czarną mambę czy skorpiona. Rozpuści w sobie truciznę, pozostając niewzruszony. Brzmi jak Leonardo DiCaprio?
Perfidia Beverly Hills grana przez Teyanę Taylor to seksbomba perfidnie wykorzystująca swoją zmysłowość i moc erotyczną do własnych celów
Bob, którego gra DiCaprio w „Jednej bitwie po drugiej”, to ledwie szczeniak uganiający się za suką. To ona wiedzie prym, jest nieustraszona, a na imię ma nie Gloria, a Perfidia Beverly Hills (w tej roli Teyana Taylor). Wypróbowała w praktyce to, co śpiewał Eugeniusz Bodo: „Sex appeal, to nasza broń kobieca, Sex appeal, to coś, co was podnieca”.
Obsesja erotyczna, którą perfidnie prowokuje, zwłaszcza w oczach brutalnego, rasistowskiego sierżanta Stevena Lockjawa (Sean Penn), działa silniej niż bomba własnej konstrukcji. Tak wybuchowego ładunku jak seksualność Perfidii Beverly Hills nie skonstruowałby nawet poczciwy, zapatrzony w nią Bob. Perfidia wodzi go za nos, używa dla własnej przyjemności, ale w końcu przeszarżuje.
Kamera syci się jej zmysłowością, karmi pełnymi kształtami. Aż skwierczy od pożądania. Wedle słów samej bohaterki: „Cipka służy do walki, broń do zabawy”. Wedle Thomasa Pynchona, autora literackiego pierwowzoru, z którego czerpie film: „(…) to kobieta zbliżająca się do czterdziestki, lecz wciąż mająca ochotę”. Wypuszcza serię z karabinu maszynowego, opierając go o wydatny brzuch ciążowy. Ot tak, strzela dla rozkoszy.
Leonardo DiCaprio wcielający się w postać Boba odcina się od swojego starego wizerunku. Tą kreacją aktor zasłużył sobie na kolejnego Oscara

Z kolei partner Perfidii, Bob nie może się doczekać, aż zostanie tatą. Opiekuje się niemowlakiem, gdy matka wychodzi na akcję, zostanie z nim także, kiedy ona zupełnie zniknie. W końcu teściowa uprzedzała, że spokojny zięć nie nadaje się dla córki, w której wieje halny i płonie wieczny ogień.
Bob kocha tacierzyństwo, spełnia się w nim, a z czasem staje się wręcz nadopiekuńczy. Nurkuje w tęsknotę, ćmiąc kolejne skręty. Spędza czas, leżąc na kanapie – i właśnie z tej kanapy, ubrany w klapki oraz kraciasty szlafrok, zostanie wyrwany na akcję. Niczym Koleś z „Big Lebowskiego” wplącze się w grubą aferę wbrew własnej woli.

Leonardo gra tę postać na przekór swojemu wizerunkowi. Drugi Oscar w jego karierze (po „Zjawie”) jest murowany. Z dawnego „Wilka z Wall Street” zostało już tylko czołganie się po schodach. Po raz pierwszy widzimy go jako faceta z lekką nadwagą, który truchta z zadyszką i potem lejącym się z twarzy okrągłej niczym księżyc w pełni. Ma spektakularne momenty w tym pastiszu kina akcji, jakim jest „Jedna bitwa po drugiej”. Gdy wyskakuje z jadącego auta, słyszy od kierowcy, że ma to zrobić bez lęku jak Tom Cruise.
Z czasem duet mężczyzny i kobiety ustępuje na ekranie trójce mężczyzn, którzy tworzą ostro zarysowany zestaw kontrastów
Ten duet: mężczyzna łamaga i kobieta petarda ustawia świat ekranowy w początkowej części filmu. Potem Perfidia znika, a na scenie zostają mężczyźni: wiecznie zaspany Bob i naćpany jak meserszmit Lockjaw, a pomiędzy nimi córka – nastoletnia Willa (Chase Infiniti), której towarzyszy jeszcze trzeci ojciec – trener karate (Benicio del Toro).

Trójka mężczyzn tworzy ostro zarysowany zestaw kontrastów. DiCaprio rozpuszcza się niczym syrop na gardło w kostce cukru. Sean Penn przypomina marynarza Popeye’a, ale zarazem ma w sobie przerażający mrok z „Blue Velvet” – jak Frank (Dennis Hopper), który używał maski przeciwgazowej do odurzania się podczas aktów seksualnej dominacji.

Za to Del Toro stąpa niczym wilk łagodny dla konającej ofiary, by znaleźć się tam, gdzie trzeba, ale jednocześnie zachować spokój. Dopiero co grał innego, gromowładnego ojca w „Fenickim układzie” Wesa Andersona. Tam kipiał od melancholii, tu zna swoje miejsce i jest po prostu cierpliwy. Ci, którzy pamiętają go jako doktora Gonzo z „Las Vegas Parano” (1998), będą mieli dodatkową warstwę międzykulturowego nawiązania.
„Kino wysokiego ciśnienia” idealnie określa energię najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona

Kino wysokiego ciśnienia – tak właśnie nazwałabym „Jedną bitwę po drugiej” Paula Thomasa Andersona. Filmem o podobnej energii są „Nieoszlifowane diamenty” (2019) Josha i Benny’ego Safdie – ostatniej produkcji stworzonej, zanim bracia się rozstali (niebawem premierę będzie miał „Wielki Marty” Josha, podczas gdy Benny nakręcił „Smashing Machine”).
Prowadzeni przez Thomasa Andersona pędzimy w filmowym bolidzie na łeb na szyję, aż prawie pęknie nam żyłka. Nic tak dobrze nie wyraża tempa i zamętu dzisiejszego świata oraz stanu ciągłego przestymulowania. Kino wysokiego ciśnienia, które ciągle podnosi je widzom, pokazując, czego wymaga od nas późny kapitalizm.
Akcja „Jednej bitwy po drugiej” toczy się najpierw w przeszłości, a potem dociera do teraźniejszości. Opiera się jednak na tej samej szalonej energii ciągłego kluczenia i unikania towarzyszącego nam, gdy podejmujemy wiele decyzji niezrozumiałych nawet dla samych siebie.
„Jedna bitwa po drugiej” to najdroższy projekt w karierze reżysera, który stworzył już kilka monumentalnych dzieł
„Jedna bitwa po drugiej” to najdroższy projekt w karierze reżysera dzieł tak monumentalnych, jak „Aż poleje się krew” czy „Nić widmo”. Nowy film Paula Thomasa Andersona zawiera w tytule jakby kilka filmów, bowiem tak gęsto jest nasycony akcją, wyobraźnią, emocjami. Czy produkcja będzie chętnie oglądana w kinach i dzięki temu się zwróci, czy będzie to vanity project dla wytwórni – to się dopiero okaże.
Na razie jest za wcześnie, żeby martwić się o przyszłość podczas tak angażującego seansu. Gdy zasiadło się już w wygodnym fotelu, trzeba te dwie godziny i czterdzieści minut wykorzystać jak najlepiej. Cieszyć się tym, jak film bawi się skrajnościami, piętrzy sceny nie do pomyślenia. Bob spada z dachu budynku i gdy myślimy, że zginął, biegnie dalej. I to wcale nie jest jeszcze kulminacja napięcia.

W filmie, który tak bardzo jak „Jedna bitwa po drugiej” chce zrobić wrażenie, który potrząsa widzem, podzwania dzwonkami i dmie w jerychońskie trąby, trzeba przyznać, że brak przerwy na refleksję. Oszołomienie służy podniesieniu temperatury, której wzrost utrzymuje się aż do samych napisów końcowych.
Skoro spisek jest atrakcyjniejszy niż jego zdemaskowanie, dajmy się ponieść kolejnym niewiarygodnym historiom, zdaje się mówić autor. Nie ma czasu na zatrzymanie się i trzeźwą ocenę sytuacji. Dopiero gdy wyjdziemy z kina, będzie szansa odrobinę ochłonąć i pozbierać myśli na temat tego, co się właściwie przed chwilą wydarzyło.
Thomas Anderson po raz drugi adaptuje prozę Pynchona. Jak wypada tym razem?
Paul Thomas Anderson po raz drugi w swojej karierze ekranizuje prozę Thomasa Pynchona. Za pierwszym razem był to pastisz kina noir w kwasowym wydaniu „Wady ukrytej” (2014). Tam oglądaliśmy nietrzeźwe śledztwo prywatnego detektywa Doca Sportello, którego grał Joaquin Phoenix. Wtedy widownia niemal w całości odrzuciła zagmatwaną w intelektualnych deliberacjach adaptację twórczości Pynchona. Tym razem jest jednak inaczej.
Portret taty wychowującego córkę bez matki nigdy nie otrzymał w kinie aż tyle tkliwości. Ostra jest za to krytyka drugiej kadencji Ronalda Reagana, dziwnie podobnej do tego, co dzieje się teraz w Ameryce. Gorzka to wizja świata bez yuppies, ale i bez skompromitowanych reprezentantów kontrkultury. Podczas gdy zapomniani hipisi grzęzną w składanych wersalkach, świat gna dalej pozbawiony światłych idei.
Ścieżkę dźwiękową do tego pejzażu zatraty przygotował, jak to zwykle bywa u Paula Thomasa Andersona, Jonny Greenwood. Właśnie dzięki tej tętniącej muzyce pędzimy rozpędzeni na tyrolce nad najgłębszym kanionem współczesności – upadłymi Stanami Zjednoczonymi. Śmiech więźnie w gardle.
Anderson pierwszy raz dotyka tematu współczesności, przepisując opowieść Pynchona na współczesne realia
W swoim najnowszym obrazie Anderson po raz pierwszy dotyka tematu współczesności. Wszystkie jego dotychczasowe filmy – od „Boogie Nights” przez „Magnolię” po „Licorice Pizza” – działy się w czasie przeszłym, zgłębiały nostalgię. Dlaczego właśnie dziś ekranizować książkę z 1990 roku, której akcja toczy się w 1984 roku?

Paranoja, jaką Pynchon opisał nie tylko w „Vineland”, lecz także w innych swoich książkach, jest dziś już epidemią. Bohaterowie niedawno wznowionej „49 idzie pod młotek” nieustannie „grzęzną w jakimś »projekcie« albo »grupie działania«, albo dla odmiany w »zespole problemowym« i giną pośród ogólnej anonimowości”, zupełnie jak my teraz.
Obsesja inwigilacji, niemożność stawienia oporu, rozpłynięcie się w niemożliwości dokonania właściwego wyboru – to wszystko Pynchon dostrzegał już trzy dekady temu. Cokolwiek ugodziło nasze uczucia, nie wypowiadamy naszej prawdy inaczej niż przez bełkotliwe wynurzenia. Nie potrafimy zmienić świata tak, by właściwie służył naszym potrzebom, a nie zachciankom. Przyzwalamy na okrucieństwo, zwalczając je jeszcze większym okrucieństwem. Chroniąc dzieci, tak naprawdę wyrządzamy im krzywdę.
„PTA” – jak kinomani nazywają reżysera – przenosi akcję do dzisiejszych czasów. Składa hołd postrzeganiu historii (znajdujemy się na dawnych szlakach plemion, ziemiach zrabowanych Pierwszemu Narodowi), a także nieustraszonemu pokoleniu Z. Jednocześnie kpi z cringe’u, jaki oldskulowi rodzice urządzają swoim niebinarnym pociechom.
Jeszcze prędzej niż poprzednie pokolenia dorosłych przestajemy rozumieć świat. Dlatego władzę przejmuje alt-prawica. Z tej bezsilności robimy sobie selfie, ćmiąc skręta i leżąc na kanapie. Bob grany ciepło przez Leonarda DiCaprio pozwala przełknąć tę gorzką prawdę na nasz własny temat.
W „Jednej bitwie po drugiej” szczególną rolę i siłę Paul Thomas Anderson przypisał kobiecie i jej sile

Zwierzę, do którego porównałam na początku postać DiCaprio, czyli pszczoło-jamnik, odgryza dużo większym ofiarom genitalia, następnie czeka, aż się wykrwawią i wtedy je pochłania. W pacyfistycznej postawie Boba nie widać jednak krwiożerczych skłonności. Nawet jeśli zgrywa bohatera, to tylko po to, żeby dobrze wypaść w oczach Perfidii. Gdy zostaje sam, osuwa się w odurzenie. Wezwany do walki, stawia się, ale bój stacza tylko o to, co ma najdroższego – córkę.
Jeśli Paul Thomas Anderson wskazuje na nowego drapieżnika, którego siły jeszcze nie znamy, jest nim na pewno wojowniczka. W „Jednej bitwie po drugiej” rewolucyjną siłę posiada głównie kobieta. Mężczyzna ustępuje z pozycji lidera, wiedząc, że powinien tylko za nią podążać i czekać, aż to ona wróci do domu.
Sekwencja finałowa, w której dziewczynka organizuje zasadzkę na pustyni na garbach asfaltu, to istne tornado napięcia. Woda ognista wypala mózg, miraż zwany śreżogą rozpościera się nad wrzącą jezdnią. Migotanie przypomina sceny ze sławnych westernów, gdzie nie wiadomo, kto pierwszy wypali i kto padnie w piach. Czy my w ogóle jeszcze oglądamy pojedynek?
Na czym polega stoner noir, gatunek, do którego można zaliczyć „Jedną bitwę po drugiej”?

Pytań jest wiele, a film wcale nie spieszy z odpowiedziami. Raczej wciąga w labirynt znaczeń rozciągający się pomiędzy „Bitwą o Algier” (1966) a gatunkiem zwanym stoner noir o śledztwie w oparach marihuanowego dymu. Ciągły haj znany jest choćby z „Długiego pożegnania” (1973) Roberta Altmana (albo Roberta Batmana, jak powiedziałby upalony bohater filmu, porównujący się do tej komiksowej postaci w chwilach uniesienia).
Zjaranie służy wzmocnieniu poczucia paranoi, co w oceanicznych pejzażach północnej Kalifornii może zdać się upajające. Wszyscy są tu wyluzowani, żyją wedle własnego, niespiesznego rytmu. Mnożą się spiski, wzrasta obojętność, bez końca rośnie poczucie humoru.
Widoczną radość sprawia reżyserowi wyśmiewanie konspiracji. Te głupie pseudonimy: Kojot Gringo, Billy Goat, Lady Champagne czy nazwa klasztoru Sióstr od Bitnego Bobra, a na to wszystko tajne bractwo Klub Gwiazdkowych Awanturników. Nikogo nie można tu traktować poważnie, o cokolwiek by nie wojował.
Trudno być zakamuflowanym terrorystą. Nie pamięta tajnego hasła ten, kto niezbyt lubił się uczyć w szkole. Idiotyczne szyfry prowadzą do absurdu, gdy w rozwiązaniu zagadki kluczowe staje się pytanie, która godzina. Bohater DiCaprio kilkukrotnie próbuje na nie odpowiedzieć, ale jest za późno. „Czas nie istnieje, ale i tak ma nad nami kontrolę” – brzmi złota myśl rzucona w największej gorączce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.