Znaleziono 0 artykułów
31.05.2022

Jerzy Skolimowski: Indywidualista polskiego kina

31.05.2022
Fot. Bart Pogoda dla Vogue Polska Man

Nieprzewidywalny, osobny, tajemniczy. Nie zatrzymuje się ani nie powtarza, myśli w poprzek konwencji, stoi zawsze obok głównych nurtów. Reżyser Jerzy Skolimowski, który za film „Io” otrzymał w Cannes nagrodę jury, od 60 lat należy do najoryginalniejszych twórców polskiego kina.

To jedna z najbardziej tajemniczych twarzy polskiego kina: skupiona, ironiczna, czasem groźna, niemożliwa do rozszyfrowania. Jerzy Skolimowski, ukryty za okularami przeciwsłonecznymi, wydaje się zerkać na nas, ale tak naprawdę patrzy gdzieś obok: w kierunku kolejnego szalonego projektu, innej gałęzi sztuki lub pomysłu na nowy film, który nie będzie przypominał niczego, co zrobił wcześniej. 84-letni reżyser ma twarz pięściarza, który mocuje się z losem, ale prawie zawsze potrafi przechylić szalę na swoją korzyść. Nagroda jury na tegorocznym festiwalu w Cannes za „Io” potwierdza tylko status Skolimowskiego jako jednego z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich artystów.

Oto mój rysopis – i paszport

W przewidywalnym pejzażu PRL-u lat 60. XX wieku pojawienie się Skolimowskiego było intrygującą anomalią. Był współscenarzystą kultowych „Niewinnych czarodziejów” Andrzeja Wajdy i odtwórcą małej roli boksera (kiedyś naprawdę brał udział w walkach). Zaistniał jako poeta, skończył etnografię, ale dał się też poznać jako ambitny student reżyserii, który z kilku etiud nakręconych w łódzkiej Filmówce skleił pełnometrażowy „Rysopis” (1964), przełomowy debiut ze sobą samym w roli głównej. Kariera Skolimowskiego była od początku spektakularna, ale rozwijała się nielinearnie. Choć „Rysopis” i kilka jego późniejszych filmów operują lokalnym konkretem i dają się czytać jako zmagania artysty z szarzyzną „małej stabilizacji”, kino Skolimowskiego zawsze nawiedzały rozmaite duchy: francuskiej Nowej Fali i egzystencjalizmu, poetyckiej improwizacji i obyczajowej swobody. Polska, przynajmniej ta sprzed półwiecza, była chyba dla niego zbyt ciasna.

Na planie Przygód Gerarda w Rzymie, 1968 r. /(Fot. Getty Images)

Choć więc emigracja na Zachód okazała się dla reżysera koniecznością („Ręce do góry” z 1967 roku trafiły na półkę, gdzie przeleżały aż do lat 80.), to właśnie za granicą stworzył jeden ze swoich najlepszych filmów. Zrealizowany w Wielkiej Brytanii „Na samym dnie” (1970) uznawany jest przez miłośników reżysera za – nieco zapomniany – diament w jego twórczości. To perwersyjna i soczyście kontrkulturowa opowieść o młodym pracowniku łaźni, który przeżywa swoje pierwsze erotyczne przygody. W kategorii uchwycenie klimatu czasów film Skolimowskiego nie ma sobie równych. Swingujący Londyn, popowe inspiracje, intensywna gra kolorami, szczególnie czerwienią – kino zmienia się na naszych oczach, nie potrafi zakrzepnąć w jednej formie, jest otwarte na otaczający świat i przygodne inspiracje.

Wszystkie żywoty Skolimowskiego

Na fenomen Jerzego Skolimowskiego składa się dużo więcej niż suma jego filmów. Do legendy przeszła trwająca kilkanaście lat przerwa od kina, na którą zdecydował się po porażce swojej adaptacji „Ferdydurke” z 1991 roku. Zaszył się wówczas w kalifornijskim Malibu i malował obrazy bliskie tradycji ekspresjonizmu abstrakcyjnego spod znaku Jacksona Pollocka. Niektóre anegdoty podkreślają nomadyczne życie „Skolima” oraz grono wyjątkowych przyjaciół i znajomych pokroju Miloša Formana i Jacka Nicholsona, który swoją drogą zakupił kilka płócien malarza-reżysera. Wrażenie robi też umiejętność dostosowania się do okoliczności i łapania wiatru w żagle: po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego przebywający w Londynie Skolimowski potrzebował tylko kilku tygodni, by napisać, znaleźć producenta i nakręcić swoją odpowiedź na te wydarzenia – „Fuchę” (1982) z Jeremym Ironsem.

Na festiwalu filmowym w Wenecji w 2016 r. / (Fot. Getty Images)

Szeroka publiczność najlepiej zna pewnie jeszcze inną twarz Skolimowskiego: dyżurnego epizodysty o bliżej nieokreślonym wschodnioeuropejskim akcencie, predestynującym go w Hollywood do grania Rosjan (m.in. „Avengers” i „Wschodnie obietnice”). Jednak takie podsumowanie jego aktorskiej kariery byłoby krzywdzące. Enigmatyczna prezencja starzejącego się artysty ma w sobie coś niesłychanie magnetycznego. Gdy „Skolim” pojawia się w kadrze, momentalnie wzbudza szacunek, ale też pewien dystans – ów pięściarz bez rękawic wygląda, jakby zawsze miał w zanadrzu nieoczekiwany cios.

Trzy kroki przed resztą

Reżyser wydaje się mieć prostą receptę na filmową długowieczność. Nie chce pozować na „mistrza” ani „seniora”, który się powtarza i najlepsze ma już za sobą. Zamiast tego ciągle mąci, zaskakuje i konfunduje. Od dawna jest trzy kroki przed innymi, wymyśla projekty, które nie tyle podążają za modami, ile same wskazują, czym powinniśmy się dzisiaj ekscytować. W wieku 84 lat nie wykazuje żadnej nostalgii ani nie tworzy podniosłych „artystycznych testamentów”. Zamiast tego kombinuje, jakiego filmu jeszcze nikt nie nakręcił.

Tak skrojony został jego wielki powrót do kina i Polski: zgrzebne „Cztery noce z Anną” (2008), które pomimo osadzenia na prowincji i bohaterów z marginesu nie przypominały w żadnym calu społecznie zaangażowanych, schematycznych filmów o biedzie, które stały się wówczas plagą rodzimego kina. Jeszcze większą sensację wywołało „Essential Killing” (2010) z Vincentem Gallo i Emmanuelle Seigner. Kino akcji i alegoria w jednym, historia afgańskiego więźnia torturowanego przez Amerykanów w Polsce, to najodważniejszy (i chyba wciąż jedyny) film o naszym dwuznacznym moralnie uwikłaniu w globalną walkę z terroryzmem. Kiedy grany przez Gallo Mohammed trafia z pustyni do śnieżnego krajobrazu, w którym walczy o przetrwanie, malarska wrażliwość Skolimowskiego wychodzi na pierwszy plan: przyroda staje się pułapką dla bohatera, ale widzom zapiera dech w piersiach. Przedostatni film reżysera, „11 minut”, smakował co prawda jak nieco wtórny eksperyment narracyjny, ale równoczesność zdarzeń została rozegrana perfekcyjnie.

Na festiwalu filmowym w Cannes w 2022 r. /(Fot. Getty Images)

Nagrodzone przed paroma dniami w Cannes „Io” potwierdza osobistą trajektorię Skolimowskiego – takiego filmu nikt się po nim nie spodziewał. Pierwsi widzowie są zgodni: historią dręczonego cyrkowego osiołka, który musi poradzić sobie na wolności, reżyser przechodzi na stronę zwierząt. A może wraca do motywów, które zawsze wyłaniały się z jego filmów? W końcu bohater „Rysopisu”, Andrzej Leszczyc, był studentem ichtiologii, a w samym jego nazwisku zawarta była nazwa pewnej ryby. „Essential Killing” opowiada z kolei o sytuacji, kiedy pozbawiony praw człowiek zostaje zwierzyną łowną. Osiołek z „Io”, jawnie inspirowany rozdzierającym „Na los szczęścia, Baltazarze!” (1966) Roberta Bressona, to kolejny tułacz w galerii bohaterów Skolimowskiego. Podobnie jak samemu reżyserowi, szukającemu nieustannie nowych ścieżek, pewnie trudno mu będzie znaleźć dla siebie stałe miejsce.

Sebastian Smoliński
Proszę czekać..
Zamknij