Znaleziono 0 artykułów
17.08.2018

Łódź – miasto utkane przez kobiety

17.08.2018
Okładka książki "Aleja Włókniarek" (Fot. Materiały prasowe Wydawnictwa Czarne)

Umęczone, wyzyskiwane niezależnie od systemu, poniewierane przez mężczyzn. Pracujące ponad siły prządki zbudowały potęgę przemysłową Łodzi. Składająca im hołd „Aleja włókniarek” debiutantki Marty Madejskiej to lektura obowiązkowa. Jeśli są jeszcze na świecie ludzie, którzy kpią z sufrażystek i wzruszają ramionami na feminizm, warto im tę książkę podsunąć. 

Włókiennictwo to gałąź przemysłu lekkiego. I rzeczywiście – jeśli porównamy tkaniny do węgla lub stali, to może miało w sobie coś z „lekkości”. Choć pamiętajmy, że dziecięca zagadka nie kłamie. Tona brykietów waży dokładnie tyle samo, co tona bawełnianego płótna, a Łodzi produkowano płótno właśnie na tony. Ale jeżeli zestawimy ze sobą pracę górnika, wytapiacza metalu i prządki, okaże się, że „lekkość” nie ma tu nic do rzeczy. 

Wystarczy jeden cytat, żeby zobrazować pracę kobiet w łódzkich zakładach włókienniczych. „Gdyby Pan Bóg dzisiaj wygnał Ewę z raju, rzuciłby na nią przekleństwo: Będziesz dzieci rodziła jako prządka!” – napisano w reportażu z 1938 roku. Z czasów, gdy kapitalizm miał naprawdę paskudną gębę. Równie dobrze te zdania – gdyby puściła je cenzura – mogłyby zostać opublikowane w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Wtedy, gdy na akademiach fetowano włókniarki czerwonym goździkiem i rajstopami zawiniętymi w tandetny celofan, a Łódź w oficjalnej propagandzie uchodziła za „czerwone miasto” wspierające realny socjalizm ze wszystkich sił.

Kobiety przy maszynach (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu Łodzi w zasadzie nie było. Bo trudno za miasto uznać lichą wioszczynkę położoną gdzieś na zachodnich rubieżach carskiego Imperium. Lecz wnet i tu dotarła gorączka bawełny, o której pisano, że jest równie zaraźliwa jak pogoń za złotem. Dość powiedzieć, że podczas amerykańskiej wojny secesyjnej niewolnicze i bawełniane stany południa były pewne zwycięstwa, bo nikt wcześniej z bawełną nie wygrał. Konfederaci przegrali, ale bawełna ciągle miała się dobrze. A raczej, dobrze dla tych, którzy z niej czerpali niebotyczne zyski, stawiali pałace, a jeśli mieli dobre serca, również familoki dla robotników, a nawet szpitale i ochronki. 

Niekoniecznie dobrze dla tysięcy „fabrycznych dziewcząt”, które stanowiły większość pracowników przędzalni i tkalni. Zresztą samo określenie „fabryczna dziewczyna” jest mocno sarkastyczne. Wielogodzinna orka przy wrzecionach i krosnach niewiele miała wspólnego z dziewczęcością. Trudno też mówić „dziewczyny” o kobietach, którym wysiłek skutecznie starł wiek z twarzy. Umęczonych, wyzyskiwanych niezależnie od systemu, a na dodatek poniewieranych przez mężczyzn. Niezależnie od tego, czy był to bezrobotny, wiecznie pijany mąż, zaśliniony, brzuchaty majster w fabryce Poznańskiego, czy sekretarz partii z fryzurą na zaczeskę z socjalistycznych zakładów imienia Obrońców Pokoju. Włókniarstwo miało bowiem to do siebie, że poniewierało kobietami niezależnie od systemu politycznego. Można było wierzyć w siłę pieniądza lub hipotezy Marksa i Lenina, ale dla łódzkich prządek nic z tego nie wynikało. Ich życie regulowały fabryczne gwizdki, pohukiwania zwierzchności, lubieżne uśmiechy i poklepywania męskiej kontroli, oraz zmęczenie, czy w dzień „na robocie”, czy nocą podczas zbyt krótkiego snu.

Wyobraźmy to sobie: łomot krosen lub przeraźliwy wizg obracających się motków nawijających przędzę, wszechobecny pył i odbierające oddech opary barwników, upał i wilgoć jak w dżungli, bo bawełna potrzebuje dużo wody, a na nogach rozmiękłe, ciężkie drewniaki. Włókniarki pracują na akord i na dodatek za grosze, więc – żeby cokolwiek zarobić – imają się zadań ponad siły. Muszą trzymać rytm i tempo pracy, bo inaczej posypie się produkcja. Właściwie nie mają chwili wytchnienia, bo w tkalniach i przędzalniach bardziej liczy się płynność harówki niż człowiek. Od razu przypominają się kadry z „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy. Ale robotnicza dola wywoływała grozę nie tylko w początkach XIX wieku. Wajda kręcił swój film we wnętrzach z epoki, gdzie – a były już lata siedemdziesiąte – ciągle trwała produkcja. Nie zmieniło się nic. Ani maszyny, ani hałas, ani temperatura. Tylko włókniarki statystujące w „Ziemi obiecanej” nie pamiętały przedwojnia.

Zakłady Włókiennicze Widzewska Manufaktura S.A. w Łodzi - snowadła w tkalni. (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Niewiele też zmieniło się to, co po pracy. Łódź, niezależnie od epoki, była miastem kobiet umordowanych i skrzywdzonych, cierpiących na wiele chorób (pylica, reumatyzm, żylaki, nowotwory) wywoływanych pracą w fabrykach, często samotnych i opuszczonych, bo takie życie bywało zbyt trudne dla mężczyzn. Bo jak tu żyć w niezmiennym kieracie? Pobudka skoro świt (albo nocna zmiana), wielogodzinna orka, dzieci, które trzeba oprać, nakarmić i utulić, kolejka przed sklepem, a w tyle głowy świadomość, że niekoniecznie starczy do pierwszego. I tylko czasami kobieca wściekłość wylewała się poza granice tego, co wolno i trzeba. Za wczesnego kapitalizmu właśnie w Łodzi odbywały się najdłużej trwające strajki, a w początkach epoki Edwarda Gierka to włókniarki (a nie trójmiejscy stoczniowcy) zmusili władze do odwołania podwyżki cen. W gruncie rzeczy trudno się temu dziwić. Jeśli dzięki pracy włókniarek można było stawiać fabrykanckie pałace i trąbić, że PRL była dziesiątą potęgą gospodarczą świata, trzeba było, przynajmniej od czasu do czasu, liczyć się z ich gniewem.

Nie wiem, czy „Aleja włókniarek” jest bardziej drapieżna i bezwzględna, czy może niezwykła, dopracowana i kompletna, bo pełna relacji z różnych epok i czasów. Mam tylko wrażenie, że to lektura obowiązkowa. Jeśli są jeszcze (a są, niestety!) na świecie ludzie, którzy kpią z dawnych sufrażystek i wzruszają ramionami na feminizm, warto im tę książkę podsunąć. Jeżeli taki człowiek nie zmieni poglądów, to znaczy, że jest przypadkiem beznadziejnym i nieuleczalnym.

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij