Znaleziono 0 artykułów
10.01.2023

Situationship: Nie związek, nie przyjaźń

10.01.2023
(Fot. materiały prasowe)

Ludzie wchodzą w situationship, żeby poczuć się lepiej. Ale ostatecznie zaczynają czuć się gorzej. Czym jest tego rodzaju znajomość? Czy może zakończyć się tylko rozstaniem, czy również związkiem? Opowiadają osoby, które doświadczyły takich relacji z innymi.

– Byliśmy w związku przez rok. W wakacje zerwaliśmy i od tego czasu, z dnia na dzień, weszliśmy w klasyczne situationship – mówi Iza (21 lat), studentka prawa z Wrocławia. Obce mi do niedawna słowo rzuca tak naturalnie, jakby używała go od lat. Wyjaśnia: „to bliska relacja, która nie jest związkiem, ale nie jest też przyjaźnią”. Podstawowe cechy: brak jakichkolwiek wspólnych planów, zobowiązań, życie chwilą. I jeszcze jedna, najważniejsza: bardzo nieprecyzyjne określenie zależności. Taki rodzaj znajomości niby nie musi oznaczać braku zaangażowania w inne relacje, ale często oznacza. U nich tak właśnie jest.

Termin „situationship” podpowiedział Izie algorytm TikToka, już kiedy była w tej relacji, i świetnie się w tym opisie odnalazła. Ale kiedy zaczynała tę znajomość, nie potrafiła jej jeszcze nazwać. Gdyby ktoś ją wtedy o to zapytał, powiedziałaby: „to skomplikowane”.

– Situationship to trochę jak praca na etacie. Strefa komfortu, ale i dyskomfortu jednocześnie. Jest okej, dostajesz co miesiąc hajs, nikt cię nie mobbinguje, ale z drugiej strony trochę się nudzisz. Ludzie wchodzą w takie relacje, żeby przez chwilę poczuć się lepiej. Ostatecznie czują się gorzej – ocenia Dominik (34 lata), fotograf z Gdańska. Jego znajomość tego terminu zaczęła się od cytatu, na jaki wpadł przypadkiem w internecie. Autor tekstu stwierdził, że randkowanie stało się dziś absurdalnie trudne, bo każdy, na kogo natrafiamy, jest w dwóch „situationships”, sześciu „imaginationships”, a dodatkowo  w toksycznej relacji z eks. „Situationships” Dominika nie trwały nigdy dłużej niż dwa czy trzy miesiące. Po tym czasie zawsze okazywało się, że druga strona chciała czegoś więcej, a on nie potrafił się zaangażować, nawet jeśli bardzo tego chciał. Zapewne chodziło o lęk przed bliskością.

Oprócz Izy i Adama o swoich doświadczeniach związanych z situationships opowiedzieli mi Tola (24 lata), Agnieszka (24 lata), Magda (27 lat) i Hania (31 lat). Większość z nich o tym, że istnieje słowo określające ich relacje oraz przeżycia, dowiedziało się długo po rozpoczęciu tego rodzaju znajomości.

„Nie martwiłam się, że związek będzie mnie ograniczać, kiedy poznam kogoś fajniejszego”

Zanim relacja Izy przerodziła się w klasyczny situationship, była związkiem na odległość z chłopakiem poznanym przez znajomych. Żeby się spotykać, kursowali między Katowicami a Wrocławiem, głównie w weekendy. Moment przejścia w situationship oznaczał miesięczną przerwę w spotkaniach na żywo, ale przerwy w pisaniu do siebie i telefonach nie było, utrzymywali kontakt codziennie.

Mam mocno unikający styl przywiązania, boję się poważnych deklaracji, więc to wyszło bardziej ode mnie. I na początku się sprawdzało. W situationship było mi lepiej niż w związku, bo bez zobowiązań. Nie martwiłam się, że związek będzie mnie ograniczać, kiedy poznam kogoś fajniejszego niż osoba, z którą się spotykam. Zniknęły rozmowy na poważne tematy, takie jak kto się do kogo przeprowadzi po licencjacie. Wcześniej czuliśmy, że możemy się siebie o wszystko czepiać, w situationship pojawiło się między nami więcej szacunku. Mniej czuliśmy się uprawnieni do ingerowania w wybory drugiej osoby – opowiada Iza.

Ale też zaraz dopowiada, że po czasie uważa tę opcję za wygodną pułapkę. – Niby to nie był związek, ale u obu stron pojawiała się frustracja, kiedy okazywało się, że druga osoba wychodziła z kimś innym, że mogła z kimś innym flirtować. Od czasu do czasu padały deklaracje, że jesteśmy dla siebie najważniejsi – wspomina. I podsumowuje: – To jest bardzo trudne, żeby dwoje ludzi na dłuższą metę nie potrzebowało zobowiązań i jednocześnie żeby byli zaangażowani w relację. W pewnym momencie tworzy się dystans i to się zawsze z którejś strony wykruszy.

W jej przypadku po pół roku situationship dystansować zaczął się ekschłopak. – Niedawno postanowiliśmy, że nie będziemy się już kontaktować, a przynajmniej nie tak często – zaznacza.

Samotni i potrzebujący bliskości

Hania, graficzka z Warszawy, termin „situationship” poznała dopiero po ponad roku trwania w tego typu relacji. Kiedy rozmawiamy, jest kilka dni po jej zakończeniu. – Właśnie zakończyłam coś, co oficjalnie nigdy się nie zaczęło – podsumowuje.

I tłumaczy: – Z Filipem nie rozmawialiśmy nigdy o ramach tego, co nas łączy. Wiedzieliśmy, że każde z nas jest singlem i nikomu nasza relacja nie robi krzywdy, lubiliśmy się do siebie przytulać i razem zasypiać, i to właściwie było to. „Friends with benefits”? Długo tak o tym myślałam, ale to było bardziej złożone. Nie byliśmy przyjaciółmi, ale też nie chodziło tylko o seks. Nie zakochałam się, ale odczuwałam w stosunku do niego jakąś czułość, ciepło. No i gdy po kilku miesiącach zapytałam, czy oprócz mnie sypia z innymi dziewczynami, bardzo mnie ucieszyło, że nie. Ja też nie sypiałam z innymi. Ustaliliśmy, że jeśli to się zmieni, powiemy sobie o tym.

– Trochę jednak związek? – dopytuję. – Nie. Po prostu oboje byliśmy samotni i potrzebowaliśmy bliskości, którą mogliśmy sobie nawzajem dać. Ale też byliśmy zbyt różni, żeby chcieć od siebie czegoś więcej – mówi Hania.

Poznali się w środowisku zawodowym, ale nie pracowali razem. Oboje jednak doceniali i śledzili nawzajem swoją działalność, gratulowali sukcesów. Spotykali się czasem raz w miesiącu, czasem raz w tygodniu. Zwykle to on odzywał się, kiedy miał ochotę na spotkanie.

– Po prostu pisał do mnie nagle, na przykład o 23, pytając, czy śpię. Gdy mówiłam, że nie i że może wpadać, był u mnie po dwudziestu minutach. Robiłam herbatę, gadaliśmy o pracy. W pewnym momencie urywał się wątek i lądowaliśmy w łóżku. Ale nie czułam wtedy nic poza fizyczną przyjemnością. Trochę miałam też do siebie niesmak, że brnę w to tak na chłodno, czasem wyobrażałam sobie, że to coś innego, niż było tak naprawdę. Ale też potrzebowałam nawet takiej namiastki relacji. Wcześniej długo nie miałam nikogo, przy kim mogłabym zasnąć i się obudzić – opowiada Hania.

– Budziliście się i?

– I Filip zawsze bardzo się wtedy spieszył. Nawet kiedy miał wolny dzień, zaraz wstawał, ubierał się i wychodził, tłumacząc, że musi na przykład pilnie posprzątać łazienkę czy wybrać się na wycieczkę rowerem. Czasem prosiłam, żeby został na kawę, czasem, żeby mnie zabrał na taką wycieczkę, ale to się nie działo. Było mi przykro, jednak z perspektywy czasu widzę, że ten jego dystans był potrzebny.

– Dlaczego zakończyłaś tę relację?

– Bo poznałam kogoś, w kim się zakochałam od pierwszego wejrzenia. Z wzajemnością. Napisałam Filipowi o tym w wiadomości tekstowej, rozmowa byłaby dla mnie zbyt trudna. Chciałabym bardzo, żeby też się w kimś zakochał albo przynajmniej poznał kogoś, kto zastąpi mu mnie. Życzę mu wszystkiego dobrego, wiem, że on mi też.

(Fot. materiały prasowe)

Dla ludzi z boku zupełnie jak związek

Ponaddwuletni situationship Toli zaczął się, jak mówi, klasycznie, czyli od Tindera. To było pięć lat temu, zaczynała właśnie studia, nikogo nie znała w mieście, profile w aplikacji przeglądała dla zabicia czasu. Nie szukała związku, ale też go nie wykluczała. Poznała Marka, siedem lat starszego studenta ASP. Zaczęli się spotykać.

– Przez pierwsze trzy albo cztery miesiące to były spotkania zupełnie niezobowiązujące. On też szybko powiedział, że nic z tego nie będzie. Mimo to nie urwaliśmy kontaktu. Z czasem coraz częściej się spotykaliśmy, zwłaszcza kiedy przyszła pandemia, spędzaliśmy ze sobą naprawdę dużo czasu i dla ludzi z boku musiało to wyglądać zupełnie jak związek – relacjonuje Tola.

– Dlaczego tylko dla ludzi z boku? – dopytuję. – Bo chociaż wszystko wskazywało na to, że jesteśmy parą, nie padały żadne deklaracje, nie mieliśmy planów. Oczywiste było na przykład, że nie zamieszkamy razem, bo on nie chciałby, żebym u niego zamieszkała. Miał spore mieszanie, jak na kawalerkę, 50 metrów z antresolą, ale nie ulegało wątpliwości, że dla mnie tam nie ma miejsca. Nawet spać nie chciał ze mną. W łóżku był seks, ale po seksie zostawiał mnie i szedł spać na kanapę. No i w najbardziej intensywnym momencie naszej znajomości widywaliśmy się co tydzień. Z czasem ta częstotliwość spadła do miesiąca, mimo że mieszkaliśmy w jednym mieście – opowiada.

Tola widywała się z Markiem wyłącznie spontanicznie, umawiali się z dnia na dzień albo tego samego dnia. Zwykle u niego. Mówił, że nie lubi wychodzić z domu, najlepiej czuje się u siebie. Choć te spotkania odbywały się rzadko, codziennie pisali do siebie, dzwonili. Potrzebowała kontaktu fizycznego, ale nie chciała się narzucać. Umówili się, że nie będą umawiać się z innymi osobami. Z jej strony tak było. Nie podejrzewa, że on spotykał się z innymi kobietami. Ale dziwiło ją, że choć byli ze sobą ponad dwa lata, nigdy nie poznała jego matki.

– Jako dziewczynę, a nawet żonę przedstawiał mnie z kolei sprzedawcom w sklepach. Lubił robić szopki w miejscach z antykami polegające na tym, że niby ja mu czegoś nie pozwalam kupić, żeby łatwiej mógł wytargować dobrą cenę. Miałam się krzywić, że brzydkie, że nie kupujmy. Poza tym miałam się nie odzywać. Taka żona trofeum. Ładna, ale lepiej, żeby nic nie mówiła, bo palnie głupotę – wspomina Tola.

Jeśli miała problem czy potrzebowała pomocy, Marek nie był osobą, do której mogła się z tym zwrócić. Miała od takich spraw przyjaciół. Na imprezy chodzili głównie do nich, jego znajomych prawie nie znała. Kiedy raz w towarzystwie ktoś wspominał o nich publicznie jako o parze, Marek prostował, że „można tak powiedzieć”. Tola uzupełnia, że „ona by tak tego nie nazwała”. – Bo wolałam mówić to, co było dla mnie jasne: że raczej nie jesteśmy w związku. Chociaż w towarzystwie nikt tego nie podawał w wątpliwość. Może najbliżsi znajomi. Dziwili się, że tak rzadko się widujemy, a ja na wakacje jadę nie z nim, a z przyjaciółką.

W końcu stwierdziła, że ma dość. Zerwała i wkrótce potem poznała kogoś, z kim „sprawy potoczyły się szybko”. Szybko razem zamieszkali, wszystko robią razem. A Marek? – Wiem, że jest jakaś dziewczyna w jego życiu, która funkcjonuje w relacji z nim tak jak ja wtedy – mówi Tola.

Dobrze zapowiadająca się koleżanka

Agnieszka, logopedka z Krakowa, w situationship z dwa lata starszym Igorem utkwiła na siedem miesięcy. Najbardziej zaskoczyło ją, że nie tylko nie poznała w tym czasie jego rodziny, ale też żadnych znajomych. – Oni na pewno o mnie wiedzieli, ale nigdy się nie poznaliśmy. Było mi z tym źle, jednak nie chciałam zwracać mu na to uwagi, bo sądziłam, że go to zdenerwuje. Byłam wcześniej w związkach i wiem, że tak nie powinno być – mówi.

Zaznacza, że od początku widziała, że Igor jest „nastawiony bardzo antyzwiązkowo”, dlatego starała się na nic nie naciskać, licząc, że z czasem to się zmieni. Przed nią był w sześcioletnim związku, miał o eksdziewczynie bardzo złe zdanie. Zdarzało się, że wulgarnie się o niej wypowiadał. Agnieszka przypuszcza, że złe wspomnienia mogły być czymś, co nie pozwalało mu się zaangażować. Dodaje, że Igor był wobec niej troskliwy, dbał o nią.

– Nigdy nie nazywaliśmy się parą. Czasem, gdy ten temat się pojawiał w towarzystwie i trzeba było coś zadeklarować, mówiłam, że jestem jego koleżanką. Trochę, żeby go sprowokować. Uśmiechał się wtedy, że to coś więcej, bo randkujemy, ale nigdy nie powiedział, że jestem jego dziewczyną – wspomina Agnieszka. – Kim byłaś w takim razie? – dopytuję. – Dobrze zapowiadającą się koleżanką.

Propozycje rozstania były dwie, obie z jej inicjatywy. – Z perspektywy czasu myślę, że byłam głupia, że tak długo w tym tkwiłam. Rollercoaster emocjonalny – kwituje. – Na odchodnym powiedział, że bardzo mnie lubi. Nigdy nie powiedział, że mnie kocha, ja też mu tego nie powiedziałam.

Związek po situationship

Ale nie zawsze situationship kończy się rozstaniem. U Magdy i Artura po pięciu miesiącach taka relacja przerodziła się w związek. Magda tłumaczy, że Artur od początku do tego dążył, ale ona nie była gotowa.

– Mój poprzedni związek to ponad półtora roku z narcyzem, który wykorzystywał mnie seksualnie, często podnosił głos, był toksyczny. Kiedy mnie rzucił, myślałam o samobójstwie. Wpadłam w tryb kompulsywnego randkowania – wspomina.

W ciągu pół roku na Tinderze Magda poznała kilka osób na jednonocne romanse. A później spotkała Artura. – Nie bawiłam się nigdy w relacje typu „friends with benefits”. Artur to mój pierwszy i jedyny situationship – podsumowuje.

Moment przejścia w związek nastąpił, gdy ich relacja, jak Magda mówi, została postawiona „na ostrzu noża”. Wspomina to z uśmiechem. – W pewnym momencie wyjechałam na miesiąc z koleżanką i obiecałam mu, że w czasie wyjazdu przemyślę, co z nami. Ale nie przemyślałam. To był wyjazd autostopem, dużo się działo, nie było czasu. Spotkaliśmy się, gdy tylko wróciłam, odebrał mnie z dworca, nie mieliśmy czasu pogadać. W końcu któregoś wieczoru umówiliśmy się na drinka. Skończyło się tak, że siedzieliśmy od osiemnastej do czwartej nad ranem, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”, aż w pewnym momencie on powiedział: „Chyba masz rację, to nie ma sensu”. I to mi złamało serce. I wtedy powiedziałam sobie: „O nie! Robimy to”. Od tamtego momentu jesteśmy parą.

Oktawia Kromer
Proszę czekać..
Zamknij