
„Grzesznicy” – nowa wysokobudżetowa produkcja Warner Bros zarobiła w dwa pierwsze weekendy rozpowszechniania więcej niż „Śnieżka”, „Mufasa” czy inne z algorytmu cięte tytuły. Musicalowy horror o wampirach osadzony w melodiach bluesa Delty w 1932 roku nie pasuje do monotonnego wzoru. Jaka jest recepta na oryginalny, wysokobudżetowy film, który przebije blockbustery?
Lepsze zło znane niż zupełnie nowe? – to pytanie zadajemy sobie przy kolejnych wyborach, pisanych zarówno małą, jak i wielką literą. Ci, którzy zakładają, że wybór tego, co swojskie, ułatwia przetrwanie, uważają, że każdy byłby zły; istnieją tylko różne odcienie niegodziwości.
Mniejsze zło to zło znajome. Nie potrafimy go poskromić, więc próbujemy ujeżdżać. Jest w tym poczucie wszechmocy, duma, że przez chwilę udaje się utrzymać na grzbiecie szamoczące się zwierzę. A że znowu damy się poturbować? Przynajmniej wiemy, jak lizać rany, tarliśmy je wielokrotnie. Człowiek niczego się nie uczy, prócz powtarzania błędów. Robi tylko więcej tego samego, znowu to samo, tylko bardziej.
Co więc kazało szefom Warner Bros wybrać zło nieznane? Nic nie wskazywało na to, że „Grzesznicy” – nowa wysokobudżetowa produkcja studia – zarobi w dwa pierwsze weekendy więcej niż „Śnieżka”, „Mufasa” czy inne z algorytmu cięte tytuły. Kluczem do zrozumienia anomalii, jaką jest kasowy sukces „Grzeszników”, musi być więc zdemaskowanie wiary, z której wyrastają szeregowe pustostany Disney’a, DC, Marvela i czegokolwiek, co w ostatnich latach przeleciało przez ekrany bez pozostawienia śladu w świadomości widowni. Fundamentem tych wznoszonych z pustaków katalogowych domków jest, jak na prawdziwą religię przystało, wiara w coś nieuchwytnego. Bogiem w tej religii jest rozpoznawalne IP (intellectual property – własność intelektualna), czyli iluzja, że chcemy pochłaniać coś dobrze znanego – nieważne, czy będzie to bestsellerowa powieść, lalka, baton, komiks, może być również guma do żucia, komiks czy gra wideo. Wszystko, co zastrzeżone jako unikalną twórczość przez wielkie tfu. Oczywiście chodzi o produkt, bo IP to nic innego jak znak towarowy. Wytwór czyjejś wyobraźni umasowiony i skalibrowany tak, by służył komercji, ulepiony od razu bez miejsca na duszę. Wedle tej zasady sprzeda się tylko to, co już raz się sprzedało. Nic innego nie przetrwa na rynku. Celem nadrzędnym jest przecież zaspokojenie potrzeb konsumenta. A skąd on wie, czego potrzebuje? Wyznawcy religii IP wierzą, że IP to coś, do czego konsument przylgnął i raz znajome będzie mu smakować aż po kres. Po dubajskiej nie tknie już zwyczajnej czekolady, będzie jadł tylko pączki dubajskie, lody dubajskie, aż się zupełnie zdubai.
Na przykładzie horroru „Grzesznicy” można odgadnąć, jaka jest recepta na oryginalny, wysokobudżetowy film, który przebije blockbustery

Tymczasem „Grzesznicy” – musicalowy horror o wampirach osadzony w melodiach bluesa Delty w 1932 roku – nie pasują do monotonnego wzoru. Nie mają cech takich samych jak inne produkty w ramach rozlicznych franczyz, a jednak nie rezygnują ze skali – wierząc w zwycięstwo, idą szeroko. Wysoki budżet oznacza wysokie ryzyko, ale wkład został już odrobiony: do początku maja 2025 przychody wyniosły 161 mln przy budżecie 90 mln dolarów. „Grzesznicy” idą szeroko, ale nie ma w tym pychy, które charakteryzowała bombastyczne autorskie klapy zeszłego roku – „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli (przychód 14 mln dolarów przy budżecie szacowanym na 120-136 mln) i „Horyzont” Kevina Costnera (32 mln przy wydatkach powyżej 100 mln).
Jaka jest zatem recepta na oryginalny, wysokobudżetowy film, który przebije blockbustery? Mogę tylko zgadywać, że chodzi o pasję, niepodczepianie się pod żaden produkt ani jednolity schemat gatunkowy. Rozwijanie projektu długo, ale nie w maglu fokusowych badań ani w rodeo scenariuszowych labów, lecz w gronie twórców, którym zależy, by stworzyć coś wartościowego, a nie tylko szybko się odkuć. Danie ludziom zaufania i czasu (jeśli są producentami wykonawczymi, mają szansę sami je sobie dać). W tej recepcie warto zastrzec, że ASAP znaczy as slow as possible, czyli spiesz się powoli. I że na czele zespołu nie stanie bezkrytyczny narcyz, bezkarny egotyk, wiedziony napadem manii, tylko cierpliwy, doświadczony fachowiec otwarty na błędy.
Dziś takim fachowcem jest Ryan Coogler, twórca serii „Czarnej pantery” i spin-offa „Rocky’ego” czyli „Creeda”, a także producent „Kosmicznego meczu: nowej ery” oraz „Judasza i czarnego Mesjasza”. „Grzesznicy” zdecydowanie przenoszą ambicje Cooglera na wyższy poziom.
Reżyser „Grzeszników” i autor muzyki do filmu wyrośli na historii bluesa. Składają hołd muzyce sprzed stu lat z pasją, której nie da się sfabrykować
„Grzesznicy” to realizacja wieloletnich marzeń Cooglera i autora muzyki Ludwiga Göranssona, obu wyrosłych na historii bluesa. Hołd dla muzyki sprzed stu lat oraz filmowej tradycji blacksploitation bierze się tu z autentycznych zainteresowań. Bez tego byłaby to tylko wydmuszka, wypełniona zajawką, która odleci jak tylko ze spoconej dłoni wysunie się wstążka. Albo ktoś żyje w tradycji BB Kinga i szacunku do kultury czarnego Południa, albo nie. Tego nie da się sfabrykować. We współczesnej amerykańskiej kulturze ten rejon kraju funkcjonuje najczęściej jako zacofany, niesiony na wyparciu, że to tu zdarzyły się najbardziej bestialskie akty przemocy związane z niewolnictwem. A jednak to na Południu nadal mieszka większość Afroamerykanów. Stąd wyrasta czarna kultura Stanów Zjednoczonych, tu ma swe korzenie.
Dlatego do filmu wynajęto dom w Nowym Orleanie, gdzie muzyka powstawała równolegle z historią. Kompozytor uczył reżysera gry na gitarze rezofonicznej i pisał piosenki, podczas gdy tamten pisał scenariusz. Celem było nagrać je bezpośrednio na planie w wykonaniu członków obsady na rzeczywistych instrumentach obecnych w kadrze. Dlatego młody bard Sammie (niezwykły debiutant Miles Caton) wszędzie nosi ze sobą gitarę, a potem już tylko urwany gryf cały we krwi. „Jeśli tańczysz z diabłem, pewnego dnia on pójdzie za tobą do domu” – ostrzega ojciec-pastor (Saul Williams), gdy chłopak sięga po stojący pod ścianą instrument. Gitara znaczy grzech, wtedy to było oczywiste. Bluesman żył poza społeczeństwem, wykluczony nie tylko przez rasę, lecz także klasę włóczęgi, grał na ulicy, stacji, w barze i w juke-house, czyli wyjętym spod prawa domu uciech, gdzie ucztowali i tańczyli czarni. Talent stanowił klątwę. Ktoś nim obdarzony nie mógł normalnie żyć, mimowolnie stawał się hobo, wyrzutkiem. Blues bowiem łączył się z czarną magią, voodoo, a nawet hoodoo.
Te wątki misternie wpleciono w scenariusz „Grzeszników”, który poświęcony jest również muzycznej genealogii. Osadzony w kulturze Afryki blues kontynuował linię opowiadaczy – griotów, miał moc przywoływania duchów zmarłych, przekraczania granic kontynentów i czasów. Ci, którzy go praktykowali, wiedzieli, że transgresja zbiera żniwo, jest niebezpieczna. Tradycje przenikają się w transowej scenie filmu: gitara akustyczna zmienia się w elektryczną, afrofuturystyczny muzyk przeplata się z raperami, break-dance wchodzi w dialog z chińską tancerką w tradycyjnym stroju, szaleńczo dudnią bębny. Ekstaza rozpala powałę stodoły. Żar leci do gwiazd. „Przez rytuał ozdrowimy nasz lud” – mówi ktoś, a na parkiecie tańczą. Taki zdaje się być cel „Grzeszników”: odzyskać straconą siłę, odnowić mit.
Film „Grzesznicy” trzyma w napięciu i zaskakuje, dlatego na temat fabuły zdradzamy tylko trochę

Najmniej chciałabym mówić o fabule, żeby nie psuć odkrywania tej opowieści na własną rękę. Skromna wiedza o przebiegu akcji sprawia, że film trzyma w napięciu i zaskakuje.
Ujawnię więc tylko nieliczne szczegóły. W podwójnej roli braci bliźniaków zwanych Smoke i Stack występuje Michael B. Jordan – znany z poprzednich filmów Cooglera, a więc jego aktor, który dostaje aż dwie postaci, żeby pokazać, co potrafi. Wykorzystuje tę szansę koncertowo. Smoke i Stack kupują stodołę – wrócili na wieś z Chicago, gdzie zderzyli się z Alem Capone. Oglądamy ich pierwszą dobę na starych śmieciach: dzień i noc.
Pułapka wisi w powietrzu wydychanym przez niewidzialny KuKluxKlan, w habicie utkanym przez prawo Jima Crowa. Prócz wyboru znanego zła, co jest ich pierwszym błędem, bracia popełniają drugi: bardzo się spieszą, żeby otworzyć lokal jeszcze dziś, „bo to piękny dzień, by poczuć się wolnym”. Szyld trzeba szybko maznąć farbą, czerwoną, bo taka akurat jest na stanie. Nikt nie podejrzewa, że pomiesza się z krwią. Wyszynk szykuje była żony praktykująca czary (wspaniała Wunmi Mosaku), porzucona mimo niegasnącej miłości. Muzyków w pośpiechu ściąga się z okolicy, zręcznie przekupując.
Żywiołowa wokalistka Pearline (Jayme Lawson), alkoholik Delta Slim (Delroy Lindo) – bluesman grający na harmonijce ustnej i młody zdolnym Sammie wykreują atmosferę prawdziwego święta. Muzyka roznosi tę budę. Pod wspólnotę podłączają się uchodząca wśród czarnych za białą, mulatka Mary (Hailee Steinfeld) oraz rodzina chińskich sklepikarzy, którzy pomagają urządzić bal (Li Jun Li i Yao). W opowieści pojawią się także Irlandczycy, członkowie plemienia Czoktawów, istoty fantastyczne i realne, a w scenie pod końcowymi napisami pojawia się również prawdziwy Sammie Moore.
Prohibicja wygasa, lecz wciąż można znaleźć chętnych na irlandzkie piwo. Rubaszne żarty i porady mężczyzn, jak zrobić dobrze kobiecie sąsiadują z gorzkim wyznaniem o ojcowskiej przemocy, konieczności ucieczki i dowodach na ludzkie okrucieństwo. Grób dziecka nie tłumaczy zaniechań, niezrealizowane uczucie nie wyjaśnia podjętych decyzji.
Zamotani w problemy bliźniacy Smoke i Stack nie potrafią wystawić nosa poza to, co znają i identyfikują jako zło. Różnią się temperamentem, jeden nosi błękitne, drugi czerwone dodatki, dzięki czemu można ich rozróżnić, czasem jednak stapiają się w jedną postać. Horror czyni z nich jednocześnie ofiary i sprawców. Rozważania etyczne Cooglera tępią nieco zagrożenia, bo ostatecznie film jest horrorem. Namysł spowalnia proces przerażenia.
„Grzeszników” świetnie się ogląda, a tak spójnej ścieżki dźwiękowej nie było w wysokobudżetowym kinie od dawna. Jednak nie jest to film idealny

Zło samo nie wejdzie, trzeba je wpuścić. Może właśnie o to chodzi z wybieraniem tego, co już znamy. „Grzesznicy” pokazują moment, gdy rzeczy stają się swoją odwrotnością – klik i światłe idee zamieniają w ich przeciwieństwo, karczma staje się ubojnią, kochanek mordercą, a wyznawana wiara opresją narzuconą przez najeźdźców. Horror odsłania się powoli i nieuchronnie aż niemal chce się wreszcie zobaczyć jatkę, jaka nas czeka. Dlaczego oglądanie tych scen sprawia przyjemność? Może, jak mówi Stephen King, patrzenie na to, jak spełniają się nasze najgorsze przewidywania, przynosi ulgę. Teraz nie może się stać już nic gorszego.
„Grzeszników” świetnie się ogląda dzięki atmosferze erotycznego napięcia i rytmowi mrocznych, panoramicznych zdjęć autorstwa operatorki Autumn Cheyenne Durald. Tak spójnej ścieżki dźwiękowej jak ta Ludwiga Göranssona, nie słyszałam w wysokobudżetowym kinie od dawna. Gdy będzie szansa obejrzeć film z kopii 70mm w IMAX-ie, na pewno to uczynię.
Mimo epickiej złożonej struktury i pięknej formy nie udaje się jednak „Grzesznikom” wzbić na najwyższy poziom. Od czasu „Nie!” Jordana Peele’a żaden kinowy obraz nie stworzył metafory, która uniosłaby rasowe oskarżenie Ameryki w połączeniu z motywem fantastycznym – tam było to UFO, tu wampiry. Afrosurrealizm to zdolność do tworzenia niezwykłych światów wyrosłych w samym środku normalności. Kierunek ten, obecny od lat 70. w czarnej literaturze, dotyka nieopowiedzianej historii rasizmu przez zdarzenia niezwykłe, wpisane w pieczołowicie oddane realia. Absurd, który białym odsłania się nagle, jest dla czarnych zwyczajny, zostali bowiem ograbieni z podstawowych praw. Wmówiono im, że tak ma być.
Film Cooglera mieści w sobie wiele wątków, jest gęsty od znaczeń, ale brak mu uniwersalizmu i koncentracji na rdzeniu muzycznym. Z seansu zapamiętam scenę, gdy podczas jazdy autem przez plantację zaczyna się mruczenie, rytm, jęk Sammiego, który po raz pierwszy dotyka gitary. Z dźwięków składa się melodia, tak rodzi się blues.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.