Znaleziono 0 artykułów
11.12.2021

Remigiusz Ryziński: Skutki akcji „Hiacynt” odczuwamy do dziś

11.12.2021
(Fot. Materiały prasowe)

Reportażysta Remigiusz Ryziński w książce „Hiacynt” porusza temat nagonki na gejów i ich masowe spisywanie przez milicję w PRL-u. – Wtedy, pod koniec lat 80., powstał genetyczny rys w polskich gejach, który powoduje, że w dużej mierze akceptujemy cierpienie, opresję, niesprawiedliwość. Podskórnie czujemy, że homofobia była zawsze i tak już musi być – mówi Ryziński. Zauważa, że dzisiejsza rzeczywistość niebezpiecznie zbliża się do tamtej. 

Kiedy myślę o twoich reportażach, mam wrażenie, że od dawna zataczałeś kręgi wokół akcji „Hiacynt”, ale bezpośrednio jej nie dotykałeś. Skąd ta zmiana?

Po tym, jak wyszła moja pierwsza książka, „Foucault w Warszawie”, zgłosiło się do mnie kilka wydawnictw z pytaniem, czy nie chciałbym zająć się „Hiacyntem”. Nie byłem przekonany, ale czułem, że ten temat nade mną wisi. Zdecydowałem się na umowę z Czarnym, która była pierwszą podpisaną z tym wydawnictwem. Jednak książka wychodzi dopiero teraz, po „Dziwniejszej historii” i „Moje życie jest moje”, jako swoiste zamknięcie „gejowskiej trylogii” napisanej właśnie dla Czarnego. 

Dlaczego odsuwałeś ten temat?

Wiedziałem, że czeka mnie najcięższa i najbardziej osobista praca. Kiedy pisałem o gejach w czasie II wojny światowej i później, na początku PRL-u, ich historie wydawały mi się może nie cudowne, ale na pewno romantyczne, metaforyczne, odległe. Mają walory baśni, która mogłaby zacząć się słowami: „Dawno, dawno temu…”. Akcja „Hiacynt”, a więc masowe spisywanie gejów dokonywane przez milicję w całej Polsce, działa się w latach 1985-1987, czyli w czasie mojego dzieciństwa. Jeżeli urodziłbym się 10 lat wcześniej, mnie też można byłoby wylegitymować i przesłuchać. Podczas pisania „Hiacynta” wiele osób z LGBT-owego środowiska prosiło mnie, abym sprawdził, czy są w milicyjnych teczkach. To mogła być też moja historia, to mógł być też mój dramat.

Piszesz, że homoseksualiści w PRL-u robili wyłomy w świecie, w którym przyszło im żyć. Dziś powiedzielibyśmy, że queerowali rzeczywistość. Czym były te wyłomy?

PRL była ogólną strukturą, której nikt tak naprawdę nie mógł zidentyfikować jako „moje” lub „własne” państwo. Zawsze było to coś groźnego, czyhającego, coś w czym się tkwi. Najbliższą przestrzeń stanowiło miasto, w którym można było wydeptywać ścieżki i pokątnie, ale jednak realizować się. Queerowanie, o które pytasz, tuż po wojnie było poszukiwaniem gruzowisk, ruin, ciemnych bram, piwnic, parków… Wszystkich tych miejsc, gdzie można było we względnym ukryciu zbliżyć się do siebie czy uprawiać seks. Im dalej w PRL, tym tych miejsc więcej, dochodziły m.in. kawiarnie i sauny, gdzie spotykali się geje, czy tzw. „grzybki”, a więc publiczne toalety, gdzie można było np. poderwać się i później udać w plener, do krzaków w parku czy skwerku. Była to rzeczywistość przystosowana, przegięta do granic możliwości człowieka, który chce jakoś funkcjonować. I choć było to życie wzięte w cudzysłów, to jednak charakteryzowało się wesołością, kolorytem. Pozostając w ciągłym zastraszeniu, szukano nisz, aby choć na chwilę się oderwać. 

(Fot. Agata Murawska)

Dopiero twoja książka uświadomiła mi, że stały związek gejowski był wtedy czymś trudnym do wyobrażenia.

Życie we dwóch było ewenementem i najczęściej motywowane odpowiednim statusem społecznym, jak np. Jerzego Waldorffa [pisarz, publicysta, krytyk muzyczny – przyp. J.W.], który mieszkał z partnerem, choć oficjalnie nazywał go „kuzynem”. Nie do pomyślenia było współdzielenie mieszkania dwóch robotników z fabryki albo księgarza z panem z kwiaciarni. Ci mężczyźni byli skazani na życie nocne, pokątne, co oczywiście nie oznacza, że nie mieli marzeń o miłości, romansach. Jednak brano to, co było „możliwe”, a więc seks w bramach, a nie zabawę w dom.

15 listopada 1985 r. rozpoczyna się pierwsza z trzech odsłon akcji „Hiacynt”. Milicjanci wyruszają w teren, wchodzą do kawiarni, „grzybków”, pukają do drzwi mieszkań. Czy interesują ich wszyscy homoseksualiści?

Każda z trzech odsłon akcji miała charakter klasowy. Zainteresowanie władzy skierowane było do gminu, do fabryk, zakładów. Klasa robotnicza była najszersza, leżała u podstaw całego państwa i od jakiegoś czasu zaczęła się burzyć. To właśnie tam narodziła się „Solidarność”, wybuchały strajki… Trzeba było znaleźć klucz, jak dotrzeć do wszystkich dzięki niewielu. Zostaje wydany rozkaz, aby spisać wszystkich homoseksualistów w kraju. Muszą spełniać tylko dwa warunki – nie mogą być księżmi i intelektualistami, tych w swojej ewidencji miało już SB. Akcję zatwierdził generał Zenon Trzciński, a podpisał pułkownik Zbigniew Jabłoński.

W „Hiacyncie” spisywanie nazywasz „zbieraniem inwentarza”.

Jest to metoda znana od lat 50., jednak nigdy nie była używana na tak szeroką skalę, nawet w odniesieniu do „Solidarności”. Mówimy przecież o ponad 14 tys. spisanych osób. Akcja jest wynikiem pomysłu idealnego, logicznego i absolutnie wyczerpującego temat, bo milicjanci namierzali osoby, które byłyby łatwym celem, ponieważ ze wstydu siedziałyby cicho. Najczęściej pojawiał się jeden funkcjonariusz w cywilu i drugi w mundurze. Byli uzbrojeni w gaz, pistolet i pałkę, ale przesłuchiwania przebiegały łagodnie. Funkcjonariusze odgrywali rolę dobrego i złego policjanta, jak z amerykańskich filmów. Facet w mundurze przez cały czas milczał i tylko notował. To ten w cywilu grzecznie się przedstawiał i zachęcał do rozmowy. 

O czym?

To zapewne pierwsza rzecz, o której myślano w chwili przesłuchiwania. Z ust milicjanta nigdy nie padało pytanie, tylko stwierdzenie: „Wiemy, że jesteście homoseksualistą”. W najnormalniejszym świecie moglibyśmy pewnie wzruszyć ramionami i odpowiedzieć: „No i co z tego?”, ale nie wtedy. Bycie gejem w PRL-u było napiętnowane, niczym bycie Żydem w czasie II wojny światowej. Dlatego, kiedy kierowano mężczyzn na komendę, aby zrobić im zdjęcie, spisać, wysłuchać tego, co wiedzą, i pobrać odciski palców, mało kto protestował. Po pierwsze wyjawienie publicznej informacji o nieheteronormatywności mogło wiązać się ze zwolnieniami z pracy czy z przemocą ze strony rodziny. Po drugie, każdy wiedział, do czego zdolna jest milicja, słyszano o Przemyku, Popiełuszce, o tym, że możesz zostać zamknięty w celi i nigdy z niej nie wyjść. Wiedziano też, że opinia publiczna w tym przypadku stanie po stronie władzy. Negatywne nastawienie społeczne wytwarzano podobnie, jak dziś: gej to obcy, nie ma dzieci, nastaje na nasze rodzinne wartości, nie wiadomo, z czego żyje i jeszcze roznosi AIDS. Poza tym oficjalnie akcja „Hiacynt” została zaanonsowana jako ochrona gejów przed morderstwami…

Nazywasz to „metodą na geja”. Co to takiego?

To zbiorcza nazwa niewykształconych chłopców, którzy w tamtym czasie z małych miejscowości i wsi przenosili się do dużych miast. Nie mieli stałej pracy i perspektyw na przyszłość. Żyli z dnia na dzień, dorywczo imając się różnych fizycznych fuszek. System nie umożliwiał im wygodnego życia, które identyfikowali ze światem gejowskim – on miał według nich być wieczną imprezą z alkoholem i dobrym jedzeniem. Poznawali różnych gejów, którzy za seks z reguły płacili im pieniędzmi, ofiarowali różnego rodzaju prezenty. To owocowało kolejnymi spotkaniami. Wielokrotnie też w środowisku wymieniano się kontaktami do chłopców, którym to często było na rękę, bo im więcej źródeł dochodu, tym lepiej. Nazwiska trafiały do notesików, o które później wielokrotnie będzie wypytywać milicja, aby powiększać swoją sieć. Jednak „metoda na geja” miała też swoją mroczną stronę, którą poniekąd uzasadniano akcję „Hiacynt”. Zdarzało się, że chłopcy kierowali się podobną zasadą co władza – homoseksualistów można było zastraszyć, bo będą siedzieć cicho. Dlatego zdarzały się kradzieże, wymuszenia, pobicia, a w najgorszych wypadkach morderstwa. Niektórzy chłopcy liczyli, że unikną odpowiedzialności, najwyżej na jakiś czas wyjadą do innego miasta.

(Fot. Agata Murawska)

Co działo się po spisaniu przez milicjantów?

Spisywanie rozgrywało się w strachu, że zaraz wszyscy dowiedzą się o tym, że jesteś „zboczeńcem”, „odmieńcem”, „chorym”. Atmosfera gęstniała i kiedy po kilku godzinach przesłuchiwania miałeś wrażenie, że zaraz coś pęknie, funkcjonariusz informował, że jesteś wolny. Zostawałeś z najgorszymi myślami. Z czasem okazywało się, że milicja nigdy więcej do ciebie się nie odezwie. Dlaczego? Bo już cię ma w swojej bazie. Nie było bezpośrednich konsekwencji. Akcja „Hiacynt” i nagonka jej towarzysząca jest trudna do wyobrażenia. To tak, jakby dzisiaj policjanci poszli w miasto i zaczęli spisywać, dajmy na to, 30-letnie rozwódki tylko po to, żeby bez wyjawiania powodu uzyskać ich dane i przez lata trzymać je w imadle strachu. 

W reportażu piszesz, że milicja rekrutowała też tajnych współpracowników wśród spisanych gejów.

Z mojego śledztwa wynika, że te osoby miałyby infiltrować nie innych mężczyzn homoseksualnych, ale ludzi w miejscach pracy, szkołach czy gdziekolwiek są. Ci mężczyźni mieli od 17 do 60 lat, wielu nadal żyje. Nie wiadomo, co działo się z teczkami po 1987 r. SB, milicja już nie działają, ale nazwiska nadal na tych listach są. Jeżeli ktoś przeszedł proces emancypacji, jest wyoutowany, to upublicznienie jego danych zapewne nie byłoby wielką rzeczą. Ale wyobraź sobie, że mieszkasz w małej miejscowości, gdzie wszyscy się znają, więc ci dawni milicjanci i przesłuchiwani homoseksualiści, którzy teraz mogą mieć żony, dzieci, domy, biznesy, nadal mieszkają obok siebie. Wystarczy jedno przypomnienie: „A pamiętasz, jak cię przesłuchiwaliśmy w latach 80.?”. Przez całe życie taka osoba jest zamknięta w klatce własnego umysłu. Scenariusz wytworzony w głowie często bywa straszniejszy i bardziej paraliżuje niż realne konsekwencje. 

Rozmawiamy o gejach, a gdzie są w akcji „Hiacynt” lesbijki?

Nie ma. Kobiety nie stanowiły celu tych działań, ponieważ w społeczeństwie nie były odbierane jako „wartość negatywna”. Nie miały tajemnicy, którą mieli geje. Ich życie intymne działo się gdzieś indziej, poza sferą miejską. Kobiety nie piastowały wysokich stanowisk, więc nie było ich jak wykorzystać. Dla władzy nie były przydatne. 

W IPN znajdują się rozkazy, statystyki, opracowania tematu, ale teczki osobowe nadal są w komendach wojewódzkich, tam gdzie zostały wytworzone. Uznano, że rozkaz przeprowadzenia akcji był prawomocny, bo miał chronić homoseksualistów. Co teraz powinno się stać, aby zadośćuczynić pokrzywdzonym?

Trzeba zdać sobie sprawę, że te materiały nie znikną, jeżeli rozkaz ich powstania nie zostanie zniesiony kolejnym rozkazem. A ten musiałby zostać wydany z góry, przez ministra sprawiedliwości, ministra spraw wewnętrznych czy prezydenta. Należałoby oficjalnie przeprosić, a nawet zrekompensować finansowo. 

Czego od obecnego rządu trudno oczekiwać…

Nie chodzi mi o nazywanie konkretnej partii, tylko o spojrzenie na władzę nie w sposób jednostkowy. Ona nie jest imienna, to pewien stan, który czerpie z mechanizmów wypracowanych podczas akcji „Hiacynt”. Władza to też wiedza, a więc media. Dziś ludzie interesują się tematem, czy to zabójstwa, czy samobójstwa osoby nieheteronormatywnej, ale tylko przez chwilę. Chodzi o uchwycenie zjawiska, o to, żeby się klikało, a nie o pozytywne, równościowe konsekwencje. W PRL-u było podobnie – ludzie lubili czytać o „Hiacyncie”.

Czy możemy mówić o efekcie akcji „Hiacynt”?

Tak. Wtedy powstał genetyczny rys w polskich gejach, który powoduje, że w dużej mierze akceptujemy cierpienie, opresję, niesprawiedliwość. Podskórnie czujemy, że homofobia jest zasłużona, była zawsze i tak już musi być. Oczywiście coraz częściej, zwłaszcza wśród młodych, budzi się opór, bo jest to niebywałe, że w 2021 r. w kraju, który jest członkiem UE, osoby nieheteronormatywne nie mają takich praw, jak pozostała większość. Nie chcą się godzić ze słowami: „No tak, jesteście biedni, ale co można zrobić?”. Nie jest to kwestia, co można zrobić, tylko czego się do tej pory nie zrobiło. Skoro mówimy o prawie, to mówimy o państwie. Istotą mojej książki jest właśnie wskazanie podobieństw tego, co działo się pod koniec lat 80. w Polsce, i tego, co dzieje się dzisiaj. Mechanizmy są niebezpiecznie zbliżone. 


Remigiusz Ryziński – absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prace nad doktoratem prowadził w Paryżu u Julii Kristevy. Habilitował się na podstawie rozprawy o współczesnym francuskim feminizmie. Jest profesorem akademickim, stypendystą m.in. rządu francuskiego, Fundacji Schumana, Miasta Stołecznego Warszawy. Zajmuje się feminizmem oraz teoriami gender i queer, tłumaczył Sartre'a, Eco i Kristevę. Autor książek reporterskich „Foucault w Warszawie”, za którą otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike, „Dziwniejsza historia” oraz „Moje życie jest moje”.

Jakub Wojtaszczyk
Proszę czekać..
Zamknij