Znaleziono 0 artykułów
19.09.2019

Świat zatruty ludźmi

19.09.2019
 Wpinanie nowej pompy zatapialnej do kolektora ściekowego na moście pontonowym. (Fot. Piotr Molecki/East News)

Ściek płynący Wisłą, nawet jeśli nieszkodliwy dla nas, powinien nam uświadomić, że nasz styl życia jest zagrożeniem dla środowiska. Jeszcze większe znaczenie niż nasze codzienne domowe wybory mają decyzje rządu, bo to on może regulować zanieczyszczenia związane z wielkim przemysłem, zwłaszcza rolniczym.

– To przypomina mi sytuację katastrofy w Czarnobylu – mówił minister Marek Suski o awarii dwóch rur doprowadzających warszawskie ścieki do oczyszczalni „Czajka”. Kiedy pod koniec sierpnia rozszczelniły się rury doprowadzające do oczyszczalni ścieki z lewobrzeżnej Warszawy, prezydent miasta Rafał Trzaskowski podjął decyzję o wylaniu ich bezpośrednio do Wisły. To budzi słuszny niepokój, dopóki nie pozna się opinii naukowców. I nie uświadomi sobie, że do 2012 roku wszystkie ścieki z lewobrzeżnej Warszawy i tak wpływały do Wisły. Dopiero siedem lat temu poprowadzono pod rzeką kolektor, który doprowadza je do „Czajki”. Wcześniej nikt nie straszył ani ekologiczną klęską, ani zatruciem Bałtyku, a dzisiaj politycy używają awarii do cynicznej rozgrywki, mówiąc, że to „wielka katastrofa ekologiczna” i że „trzeba ratować Polskę przed ściekami z Warszawy”. Na swoim blogu Świat Wody dobrze puentuje to dr Sebastian Szklarek z PAN, pisząc, że pierwsze oczyszczalnie ścieków powstawały w XIX wieku, a wcześniej wszystko i tak szło do morza. Ale jednocześnie podkreśla: „Awaria nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla człowieka. Jest natomiast kolejną cegiełką działalności człowieka, która degraduje środowisko, więc powinna być jak najszybciej usunięta lub jej skutki ograniczone” (od zeszłego piątku działa rurociąg na moście pontonowym, ścieki płyną już bezpośrednio do oczyszczalni).

Konferencja prasowa z udziałem Rafała Trzaskowskiego (Fot. Jan Bielecki/East News)

Ścieki budzą emocje. Ale w tej politycznej przepychance pomiędzy faktami i emocjami umyka jedno. Nasze ścieki są trujące, tyle że nie dla nas. Choć sytuacja jest awaryjna, to nikt od warszawskich ścieków nie umrze – z wyjątkiem ryb, roślin i może kilku zwierzaków. Ścieki podtruwają wiślany ekosystem. Doktor Szklarek słusznie zwraca uwagę na popełniany przez nas błąd logiczny, kiedy twierdzimy, że to oczyszczalnia jest winna zatruciu środowiska. To rozmycie odpowiedzialności, bo przecież ścieki są nasze. To jest to, co wypływa z naszych domów. Nasze detergenty, nasze proszki do prania, nasze patyczki do uszu, nasze pieluchy i nasze podpaski, bo podobno i je znajdowano w warszawskich ściekach. Piana płynąca Wisłą, nawet jeśli nieszkodliwa dla nas, powinna uświadomić nam (po raz kolejny) jedno: nasz styl życia jest zagrożeniem dla środowiska. Jeszcze większe znaczenie niż nasze codzienne domowe wybory (od proszku do prania po mydło) mają decyzje rządu, bo to on może regulować zanieczyszczenia związane z wielkim przemysłem, zwłaszcza rolniczym.

Budowa kolektora ściekowego na Wiśle. (Fot. Piotr Molecki/East News)

Bo to, co my wrzucamy do Wisły, to nic przy tym, jakie zanieczyszczenia pojawiają się w rzekach i morzach z powodu rolnictwa. Słynne bałtyckie sinice, które w zeszłym roku popsuły wakacje większości wybierających się nad morze (wysypka, łzawiące oczy, problemy żołądkowe) nie biorą się z powietrza. Rozwijają się w takich ilościach, bo z naszych pól do wód spływają nawozy pełne azotanów i fosforanów. Azot i fosfor są również przyczyną letnich zakwitów alg w Bretanii, o których więcej mówi się w tym roku (choć problem trwa już ponad 40 lat). Na bretońskim wybrzeżu powietrze śmierdzi zgniłym jajkiem. Raz na jakiś czas na plaży, zawalonej sałatą morską, znajduje się martwe dziki albo psy. Czasem upadnie na niej galopujący koń z jeźdźcem na grzbiecie. Czasem przytomność straci człowiek. Jeśli nie znajdą go na czas, jego ciało może zabrać Atlantyk. Algi same w sobie nie są toksyczne, ale gdy wypływają na brzeg w takich ilościach, zaczynają się rozkładać, produkując siarkowodór – uwięziony pomiędzy masą zielonych wodorostów. Wystarczy nadepnąć, żeby go uwolnić. To silnie trujący gaz, który może porazić węch, uszkodzić wzrok i doprowadzić do śmierci, paraliżując układ oddechowy. Przegniła sałata morska miesza się z mokrym piaskiem, powstaje toksyczny szlam. Na północnym wybrzeżu Bretanii nikogo już nie dziwi widok ludzi w maskach gazowych z detektorami gazu. Algi pojawiają się tam w takich ilościach również z powodu nawozów zawierających azotany. Region ten słynie z wielkich przemysłowych farm mlecznych i mięsnych oraz ferm kurzych (zgodnie z tym, co pisze Angelique Chrisafis dla „Guardiana”, to tutaj produkuje się połowę jajek, mleka i mięsa zjadanych przez wszystkich Francuzów).

Podobnie od kilku lat jest na Karaibach, ale wiadomości o tym nie docierają do nas, zgodnie z zasadą, że żeby trafić na czołówkę, odległość trzeba zniwelować liczbą ofiar (im dalej, tym więcej). Co roku Karaiby, od Barbadosu po Meksyk, duszą się. Dzieje się tak przez wypływające na brzeg tony gronorostów. W morzu nie są groźne, ale wręcz niezbędne – tworzą wodorostowe lasy, w których żyją morskie stworzenia. Jednak na brzegu zaczynają gnić i, tak samo jak sałata morska we Francji, wydzielać siarkowodór. Karaiby śmierdzą, toksyczny gaz niszczy instalacje elektryczne i podtruwa ludzi. Gronorosty rozrastają się z kilku powodów – jednym z nich jest cieplejsza woda spowodowana globalnym ociepleniem. Drugim – azotany z amerykańskich pól.

To, co wrzucamy do wody, wraca do nas w postaci zanieczyszczeń. Jak mówi „Guardianowi” naukowiec Sylvain Ballu, „te zielone algi uczyniły widocznym to, czego normalnie nie widać gołym okiem. Teraz zanieczyszczenie jest bardzo widoczne, bardzo śmierdzące i bardzo groźne. Dzięki algom świadomość o stanie zanieczyszczenia wypłynęła na powierzchnię”.

Budowa mostu pontonowego na Wiśle, na którym zbudowano tymczasowy rurociąg..(Fot. Jan Bielecki/East News)

Ale my nie przestajemy traktować wód i oceanów jak wielkiego śmietnika. W ubiegłym tygodniu dyrekcja TEPCO, japońskiej firmy zarządzającej elektrownią jądrową Fukushima Daiichi, ogłosiła, że do 2022 roku skończy im się miejsce na przetrzymywanie skażonej wody na terenie elektrowni. Tę wodę chcą wrzucić do oceanu. Od wybuchu w 2011 roku uszkodzone reaktory trzeba nieustannie chłodzić, w trakcie czego woda ulega skażeniu. Ponad milion ton skażonej wody przechowuje się w wielkich, kilkupiętrowych pojemnikach. Kiedy w 2015 roku jako dziennikarka wjechałam do elektrowni, obwożono nas busikiem po jej terenie, opowiadając, jak świetnie działa system oczyszczania wody, a jedyny element radioaktywny, którego nie można z niej usunąć, to tryt (to również jedyny pierwiastek radioaktywny, który w minimalnych ilościach występuje na Ziemi naturalnie, a nie jako następstwo reakcji jądrowej, i jest izotopem wodoru). Cztery lata później okazuje się jednak, że nie tylko tryt jest problemem. A wody nie udało się całkowicie oczyścić z innych pierwiastków radioaktywnych. Od kilku już lat słyszy się pogłoski, że TEPCO chce tę wodę wrzucić do oceanu. Powołuje się na badania naukowe, które dowodzą, że ocean pomoże rozcieńczyć stężenie radioaktywnych pierwiastków i nie będą one stanowić zagrożenia. Miejscowi rybacy są innego zdania, bo nawet jeśli łowione przez nich ryby będą czyste, to kto będzie chciał kupić rybę z Fukushimy po tym, jak rząd wyleje skażoną wodę do Pacyfiku?

Wracając na nasze podwórko, trzeba powiedzieć, że warszawskie ścieki wykorzystywane są w politycznej rozgrywce o wyborcze punkty, ale nikt nie kwapi się do zajmowania się sprawą zatrutych wód gruntowych wokół terenów dawnych zakładów chemicznych Zachem, o czym pisała w zeszłym tygodniu Grażyna Ostropolska dla OKO.press. W okolicach Bydgoszczy ludzie chorują na nowotwory, dzieci rodzą się z wadami genetycznymi, a badania w studniach wykazują wysokie skażenie fenolem (powoduje mutacje) i toluenem (jest rakotwórczy). Wysyłane do rządu listy pozostają bez odpowiedzi.

Wrzucamy do wód nasze odpady, a potem łapiemy się za głowę, że woda nas podtruwa. Wracamy do punktu wyjścia. To my, naszym stylem życia, produkujemy ścieki, które w ogóle w wodzie nie powinny się znaleźć. Niektóre codzienne nawyki łatwo zmienić, wystarczy kupić inny szampon. Inne wymagają zmian systemowych, a one zaczynają się od wybrania do rządzenia ludzi, którzy środowiska nie traktują jako pola dla cynicznych rozgrywek: raz je chronią, raz niszczą, w zależności od tego, jak zawieje polityczny wiatr. Bo to prawda, że ścieki z Wisły nie zagrażają ludziom, tylko ekosystemowi. Jednak cały czas zapominamy, że my również jesteśmy jego częścią.

Katarzyna Boni
Proszę czekać..
Zamknij