Znaleziono 0 artykułów
11.04.2023

Film z przeszłości: „Truman Show”

11.04.2023
Truman Show (Fot. Paramount/Courtesy Everett Collection / East News)

„Truman Show” w reżyserii Petera Weira z Jimem Carreyem w tytułowej roli przepowiedział erę mediów społecznościowych i influencerów. Film, który trafił do kin 25 lat temu, opowiadał o ciągłej inwigilacji, podglądaniu zwykłego życia i zatarciu granic między tym, co autentyczne i cyfrowe.

„A może to wszystko dzieje się w laboratorium, pod jedną lampą w dzień i miliardami w nocy?”, zastanawiała się Wisława Szymborska w wierszu „Może to wszystko”. Podobną wątpliwość dotyczącą statusu rzeczywistości, wcieloną w ambitne kino rozrywkowe, wyraża jeden z najgłośniejszych filmów Petera Weira. „Truman Show” z 1998 roku skupia się na problemie nieustannej inwigilacji. Reżyser miał trafne przeczucie, że rozwój mediów pod koniec XX wieku, z naciskiem na rosnącą od lat 90. popularność programów typu reality show („Big Brother” zadebiutował w Holandii rok przed premierą „Truman Show”) i powstanie platform społecznościowych, doprowadzi do tego, że niepozorne elementy codzienności staną się atrakcyjnym kontentem podlegającym rynkowej kapitalizacji. Historia o obserwowanym przez całe swoje życie agencie ubezpieczeniowym współgrała z fatalistycznym duchem końcówki milenium, gdy ekspansywny rozwój cyfrowego świata prowokował do snucia czarnych scenariuszy (w alternatywnej rzeczywistości poruszają się chociażby bohaterowie „Matrixa” z 1999 roku czy „Mrocznego Miasta” z 1998 roku). Intrygująca tragikomedia Weira skrywa niepokojącą wizję społeczeństwa, w którym media z ukrycia manipulują zachowaniami odbiorców, a nawet najbardziej intymny moment ludzkiego życia może zostać zmonetyzowany. Choć 25 lat temu podobne predykcje nawet twórcy uznali za niedorzeczne, dziś wydają się aktualne. Czy żyjemy w świecie „Truman Show”?

Triumf przeciętności

Truman Show (Fot. Paramount/Collection Christophel/East News)

Australijczyk Peter Weir zasłynął „Piknikiem pod wiszącą skałą” (1975), „Świadkiem” (1985) i „Stowarzyszeniem umarłych poetów” (1989). Potrafił łączyć ambicje artystyczne z gwiazdorską obsadą i hollywoodzkim rozmachem. Nominowany do trzech Oscarów „Truman Show” to kwintesencja kina środka.

Akcja filmu rozgrywa się w widocznym nawet z kosmosu studiu telewizyjnym, SeaHaven Island, zamieszkiwanym przez 30-letniego Trumana Burbanka (Jim Carrey), pierwszego człowieka adoptowanego przez korporację. Jego stabilne życie agenta w zasadzie nie byłoby pod żadnym względem zaskakujące, gdyby nie fakt, że od poczęcia rejestrowane jest przez pięć tysięcy kamer i na żywo śledzone przez milionów telewidzów. Bohater poddawany jest nieustannej manipulacji, aby nigdy nie dowiedział się, że otaczająca go przestrzeń to starannie dopracowana dekoracja, a bliscy mu ludzie to opłacani aktorzy. Gdy pewnego dnia Truman spotyka na ulicy tragicznie zmarłego ojca, zaczyna dostrzegać w rzeczywistości luki. Raz zauważone, nie dają o sobie zapomnieć.

Truman reprezentuje figurę klasycznego everymana wrzuconego w świat spełniający wszelkie pozory realności, który tak naprawdę jest wyreżyserowaną przez grupę specjalistów atrapą. Historia mężczyzny to nie tylko metafora ciągłej inwigilacji, lecz także rzeczywistości pojmowanej jako sen, teatr lub iluzja, w której człowiek jest bierną marionetką targaną przez zewnętrzne siły. „Truman Show” to w zasadzie wariacja na temat filozoficznego determinizmu – egzystencjalne pytania zadano w atrakcyjny dla współczesnych odbiorców sposób. W wielowymiarowej wizji Weira i scenarzysty filmu, Andrew Niccola, znajdzie się miejsce zarówno na rozgrzewający serca romantyzm, jak i na sporą dawkę humoru (w końcu w roli głównej występuje jeden z najsłynniejszych aktorów komediowych świata) i proporcjonalną do niej liczbę łez wzruszenia.

Wszystko na sprzedaż

Truman Show (Fot. Paramount/Courtesy Everett Collection)

O ile w 1998 roku wywrotowość „Truman Show” polegała na ukazaniu zagrożenia medialnym konsumeryzmem i iluzoryczności ludzkiego doświadczenia na lata przed „Incepcją” (2010) czy „Nie martw się, kochanie” (2022), o tyle dzisiaj imponuje trafnością stawianych diagnoz. „Truman…” nie przewidział tylko, że współczesne technologie posuną się jeszcze dalej, a inwigilacja przybierze charakter nie tyle fizyczny (wyrażany przez wszechobecność kamer w przestrzeni publicznej), co wirtualny – w końcu wszystkie dane o naszej aktywności w sieci są zbierane, archiwizowane i sprzedawane, abyśmy stali się jeszcze doskonalszymi konsumentami. Z tej pętli w zasadzie coraz trudniej znaleźć ucieczkę, zwłaszcza jeśli chce się aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym. Symboliczne „drzwi w niebie”, przez które przejdzie bohater, aby po raz pierwszy doświadczyć tzw. prawdziwej rzeczywistości, dziś wydają się jeszcze trudniejsze do odkrycia. Można odnieść wrażenie, że starannie dopracowana przez cyfrowych gigantów konstrukcja, w której wylądowaliśmy, stała się o wiele bardziej skomplikowana i perswazyjna niż dystopia z 1998 roku.

Z drugiej strony historia agenta ubezpieczeniowego, oglądana współcześnie, wskazuje na pewną ironię: momentami można odnieść wrażenie, że wystarczyły zaledwie dwie dekady, abyśmy sami dobrowolnie zamknęli się w SeaHaven. I tam, wyposażeni w smartfony z najlepszej jakości aparatami i stałym dostępem do internetu, w przestrzeni Facebooka, TikToka i Instagrama skrupulatnie opowiadali o naszej codzienności (a nawet, jak w popularnym trendzie #maincharacter, myśleli o sobie jak o gwiazdach własnych programów). Zewnętrzne kamery przestają być potrzebne, a użytkownik staje się jednocześnie twórcą i tworzywem produktów medialnych (parafrazując pamiętne słowa filozofa z filmu „Rejs”). Choć Truman nie wybrał swojego losu, to film o nim przewidział zjawisko influencingu, celebrytyzacji życia zwykłych ludzi oraz możliwej szkodliwości tego procesu.

Wszyscy jesteśmy Trumanami

Truman Show (Fot. Paramount/Collection Christophel/East News)

Program, którego uczestnikiem jest Burbank, stanowił więc na swój sposób wytwór doskonały – nie dość, że oferował hiperrealistyczną iluzję autentyczności w symulowanym świecie, to trafnie przeczuwał rozwój content marketingu, mówiąc np. o popularnej dziś praktyce lokowania produktu. Bohater reprezentuje bunt przed takim utowarowieniem życia i walkę o prawdziwość doświadczeń, a jego postawa również dziś nie traci na znaczeniu. Tak jak reality shows mają działać jako bliższa doświadczeniu przeciętnego człowieka alternatywa wobec produkcji z profesjonalnymi aktorami, tak aplikacja BeReal staje w kontrze do wystudiowanych kadrów Instagrama. Dziś już dobrze wiemy, że cyfrowe życie niekoniecznie czyni nas szczęśliwszymi, a coraz więcej osób decyduje się na usunięcie kont z mediów społecznościowych. Problem balansu między wirtualną kreacją a potrzebą doświadczania prawdy w świecie przepuszczonym przez filtry i wypełnionym propagandą, teoriami spiskowymi i fake newsami nie traci zatem na znaczeniu. Wręcz przeciwnie. Tylko czy w ogóle można wciąż mówić o autentyczności, skoro wiemy, że zawsze jakaś kamera pozostaje włączona?

Wyloguj się do życia

 

Truman Show /Fot. Paramount/Collection Christophel/East News)

Tragikomedię zamyka pamiętna sekwencja, w której główny bohater po pokonaniu największego lęku przed otwartą wodą odbywa rozmowę ze Stwórcą” – przemawiającym (dosłownie) z niebios reżyserem programu, Christofem (Ed Harris). Tak jak zgodnie z religią człowiek dostał od Boga wolną wolę, tak Trumanowi pozwolono na samodzielny wybór: może pozostać w utopijnej, specjalnie przygotowanej dla niego krainie albo zmierzyć się z nieprzewidywalnymi przeciwnościami, które czekają na niego na zewnątrz studia. Finał, choć celowo patetyczny i przerysowany, jest triumfem wiary w człowieczeństwo. „Truman Show” można potraktować jako swoisty list w butelce, wysłany do nadchodzących pokoleń: przypomina o potrzebie autentyczności i byciu (choć czasem) offline w erze, gdy zbyt wiele zdaje się już symulacją i działaniem PR-owym. No, chyba że uznamy filmowe lęki za przesadzone. W końcu postrzeganie offlajnu jako bardziej rzeczywistego może być kolejnym mitem, bo tak naprawdę obie strony nieustannie się dziś przeplatają. To już pozostaje do indywidualnej oceny, choć intuicja podpowiada mi (tak jak twórcom filmu), że wszyscy mamy swoje symboliczne wyspy Fidżi, o których skrycie marzymy, a świadomy wybór iluzji mimo wszystko stoi w sprzeczności z ludzką naturą. Patrząc na niesłabnącą popularność filmu, taki pogląd jest bliski chyba nie tylko mnie.

Joanna Najbor
Proszę czekać..
Zamknij