Znaleziono 0 artykułów
13.02.2019

Vogue Polska Festiwal: Etyczna rewolucja w modzie

13.02.2019
Maria Elżbieta podczas Copenhagen Fashion Summit (Fot. Ole Jensen - Corbis, Getty Images)

Trendy 2019 roku? Etyka, zrównoważony rozwój, prawa człowieka. Przynajmniej zdaniem agencji McKinsey, cyklicznie przygotowującej najbardziej miarodajny raport o branży mody na świecie. Ten najnowszy o poszanowaniu środowiska i lokalnych społeczności mówi głośniej niż kiedykolwiek.

Doszliśmy do krytycznego momentu. Globalne ocieplenie już teraz wywołuje przerażające skutki, a to ledwie preludium do tego, co nas czeka w najbliższych dekadach. Mamy zatrute gleby, zaśmiecone oceany, bezceremonialnie drenujemy naturę i oddychamy toksycznym powietrzem. Do tego dochodzą wyzysk i poczucie niesprawiedliwości społecznej, skutkujące konfliktami na świecie i przejmowaniem władzy przez populistów. W każdym z tych aspektów przemysł mody ma swój udział. Dlatego zmiany są w interesie nas wszystkich. Bieżący rok wydaje się pierwszym, w którym obie strony, tj. i konsumenci, i klienci, wreszcie zaczęły to rozumieć. Żeby zdążyć przed katastrofą, musimy jednak bardzo się spieszyć.

Po pierwsze, klimat. Formułka, że przemysł odzieżowy jest drugim najbardziej trującym po paliwowym, brzmi efektownie w mediach, cytujących ją zresztą od pewnego czasu z perwersyjną lubością. Niestety, jest też prawdziwa. Odzieżówka emituje 1,2 mld ton gazów cieplarnianych rocznie, więcej niż transport lotniczy i morski łącznie. Jeśli nic się nie zmieni, w 2050 roku produkcja odzieży odpowiedzialna będzie za jedną czwartą emisji dwutlenku węgla i swoimi T-shirtami i dżinsami sprowadzimy na ziemię prawdziwy armagedon.

Dlatego w 2017 roku podczas Copenhagen Fashion Summit powołano podpisaną przez największe marki globu i aktualizowaną rok później inicjatywę Make Fashion Circular, mającą na celu zmienić gospodarkę tkaninami oraz sposób ich pozyskiwania i odzyskiwania. Wszystko w imię tzw. close the loop, czyli zamknięcia obiegu produkcji ubrań i dodatków, by nie marnować surowców, nie truć i nie śmiecić.

Stella McCartney (Fot. Karwai Tang, Getty Images)

Pracy przed sygnatariuszami mnóstwo. Dość wspomnieć, że zaledwie jeden proc. wytworzonych na świecie tekstyliów trafia do recyklingu. Ubrania zaś wyrzucamy na potęgę. Ze 100 miliardów sztuk kupowanych rocznie połowa – według wyliczeń Ellen MacArthur Foundation – nie spędzi w naszych szafach nawet roku. Przeciętny Amerykanin co roku pozbywa się 37 kilogramów ubrań, Polacy – około 2,5 mln ton odpadów tekstylnych, mieszkańcy samego zaś maleńkiego Hong Kongu wyrzucają ekwiwalent 1,4 tys. T-shirtów na minutę.

W trakcie niedawnego szczytu COP24 w Katowicach ponad czterdziestu liderów branży podpisało też kartę Fashion Climate Charter. H&M Group, KeringLevi Strauss & Co. czy Hugo Boss zobowiązali się ograniczyć emisję gazów cieplarnianych o 30 proc. do 2030 roku, a całkowicie zaprzestać jej dwie dekady później. Jak zamierzają to osiągnąć? Między innymi poprzez ekologiczne wytwarzanie energii we własnych siedzibach, sklepach, zakładach i fabrykach, którym zlecają produkcję. Marki obiecały także wprowadzić przyjazny środowisku transport, stosować materiały o niskim śladzie węglowym i ściśle współpracować z rządowymi i pozarządowymi organizacjami.

Sceptycy twierdzą, że i tak było to kwestią czasu. Po tym, jak ujawniono, że brytyjski dom mody Burberry spalił w ciągu pięciu lat niesprzedany towar wart ok. 90 mln funtów, brytyjski parlament powołał komisję śledczą do zbadania wpływu, jaki duże marki odzieżowe mają na środowisko. Inne rządy mogłyby pójść – i pewnie wkrótce pójdą – w jego ślady. Co się okazało? Wiele firm ekologię zna tylko ze słyszenia, a ich przedstawiciele, na przykład przedstawiciele marki Boohoo, zeznając przez komisją, przyznali, że często sprzedają ubrania poniżej kosztów produkcji, by przyciągnąć do siebie kolejne rzesze bezrefleksyjnej klienteli. Jednocześnie jednak do współpracy z tamtejszym rządem zaangażowały się Next, Arcadia Group (m.in. Topman i Dorothy Perkins), Asos i sam Burberry. To ważne, bo handel ubraniami na świecie jest mocno skoncentrowany. Według „Forbesa” 97 proc. zysków całej branży zgarnia zaledwie dwadzieścia firm. I czyni to niemal przez zasiedzenie, bo większość z nich znajduje się w czołówce już od dekady. Nic zatem nie wskazuje na to, by ich miejsce miały zająć inne, bardziej świadome i zasłużone środowisku przedsiębiorstwa. Dlatego to im – Inditeksowi, Adidasowi czy grupie LVMH, powinniśmy patrzeć na ręce w pierwszej kolejności.  I dlatego też to właśnie ich działania na rzecz etycznej i ekologicznej mody są kluczowe.

Livia Firth (Fot. Ben Gabbe, Getty Images)

A tych jest coraz więcej. Także z powodu zmiany nastawienia do tematyki ekologii. W mediach przestaje być już uważana za problem pierwszego świata; dziś bez przekąsu mówi się o tkaninach z włókien ananasa, skórek pomarańczy, z pleśni i grzybów, o przerabianiu śmieci z mórz na buty i o potrzebie stosowania naturalnych barwników, skoro klasyczne farbowanie ubrań wymaga użycia 1,7 mln ton rozmaitych chemikaliów rocznie. Przestano też drwić z pionierów tej autentycznie dobrej zmiany. Przykładem kariera Stelli McCartney, która blisko ćwierć wieku walczyła o szacunek. – Spotykałam się z agresją albo wyrazami politowania. Ewentualnie po prostu mnie wyśmiewano– przyznała w niedawnym wywiadzie dla „Wired”. Dziś McCartney ma sześćdziesiąt sklepów, jej zyski szybują do 42 proc. rocznie, a jej marka to prawdziwa centrala know-how o etycznej i ekologicznej modzie. McCartney ma bowiem własny zespół, który wyszukuje jej etycznych dostawców za każdym razem, gdy potrzebny jest konkretny materiał czy detal. Dzięki temu w ciągu ostatnich pięciu lat zbudowała imponującą bazę producentów i podwykonawców. Tu także nie było łatwo. Szefowa teamu Claire Bergkamp przyznała, że całe lata spędziła na przekonywaniu kontrahentów, że „nie jest stuknięta”. – Teraz na życzenie, by użyli organicznej bawełny, już nie każą mi sp***dalać – pochwaliła się w „Wired” Bergkamp. A – jak wyznała – słyszała to często.

Dzięki jej determinacji u Stelli McCartney znajdziemy m.in. torebki ze skin-free-skin (syntetyki pokryte olejem roślinnym) oraz z mylo, czyli skóry pozyskanej z grzybni. A także płaszcze z econylu z rybackich sieci czy jedwab z pajęczyny. Przy każdym z tych projektów pracowała z młodymi start-upami. A to klucz do sukcesu, bo młodzi w ekologię i etykę po prostu wierzą. Oeko-Tex, firma przyznająca ekologiczne certyfikaty, zbadała, że aż dla 60 proc. millennialsów takie atestowane ubrania są ważne, choć kupiła je nieco ponad połowa z nich. Jeszcze radykalniejsze jest Pokolenie Z. Według Rachael Stott, senior creative researcher z londyńskiego The Future Laboratory, to właśnie ono oczekuje etycznych i wegańskich alternatyw w modzie. Mówi się wręcz o całym jego lifestyle’u pochodzenia roślinnego.

Carolina Schmidt, Minister Środowiska Chile podczas COP24 w Katowicach (Fot. Omar Marques/SOPA Images, Getty Images)

To dzięki niemu obserwujemy rozkwit etycznych marek, także w Polsce, czego przykładem choćby There Is No More, Nago, Wearso, Imprm, GAU. Wielu projektantów, co dekadę temu wcale nie było takie oczywiste, podkreśla też lokalność i uczciwe wykonanie. I zarabia na tym krocie. Na przykład paryska marka Veja, specjalizująca się w wegańskich sneakersach, notuje wzrost obrotów o 60 proc. w skali roku, do ok. 77 mln złotych. Oczywiście nijak się to ma do dochodów Nike’a, wynoszących równowartość 425 mln złotych dziennie, nie sposób jednak takich danych ignorować.

Plakat Vogue Festiwal (Fot. Materiały prasowe)

A będzie lepiej. Faktem jest bowiem to, że naturalne surowce, ze względu na okrutny sposób ich pozyskiwania, kompromitują się jeden po drugim. Żadna szanująca się firma nie chce mieć, na przykład, już nic wspólnego z angorą. Versace, Gucci czy Burberry zrezygnowały z naturalnych futer. Szlaban na nie dał też fashion week w Londynie, a ten w Helsinkach – również na skóry, z których zresztą zrezygnował niedawno dom mody Chanel. Ba, w Los Angeles, które właśnie oficjalnie uznane zostało przez wpływowy Business of Fashion za piątą światową stolicę mody, zorganizowano w tym roku pierwszy wegański fashion week. To akurat nie dziwi, zważywszy, że w tym właśnie mieście w ogóle nie kupimy już futer. Podobnie zresztą jak w San Francisco i pobliskim Berkeley oraz w brazylijskim São Paulo. Coraz więcej krajów w ogóle zakazało też hodowli poszczególnych bądź wszystkich zwierząt futerkowych, od Wielkiej Brytanii, przez Czechy, po Serbię i Macedonię.

Futra zatem wreszcie przestały być modne. Choć ich koniec nie jest wcale bliski, ba, ich sprzedaż rośnie – w ubiegłym roku o ok. 4 proc. W samych Stanach Zjednoczonych zdaniem Euromonitor International wytworzono futrzane ubrania i dodatki warte 352 mld dolarów, a wydelikacona Skandynawia ze swoim hygge pozostaje największym ich producentem na świecie.

Al Gore podczas COP24 w Katowicach (Fot. Omar Marques, Getty Images)

Podobnie względna jest poprawa warunków, w jakich powstają same ubrania. Tragedia w Rana Plaza, pod której gruzami zginęło ponad 1100 osób, była punktem zwrotnym. Firmy szyjące w niej, a nawet te, które nigdy nie zlecały jej swojej produkcji (na przykład H&M), wypłaciły rodzinom ofiar odszkodowania i zawarły porozumienia z rodzaju accord na rzecz poprawy stanu budynków i zabezpieczeń przeciwpożarowych. W wielu fabrykach sytuacja poprawiła się jednak także ze względu na jeszcze większą konkurencję. Jak mówi mi cyklicznie odwiedzający Bangladesz autor książki „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo” Marek Rabij, prowizoryczne sweatshopy nie są w stanie owej konkurencji sprostać. Zostały przejęte przez większych graczy i zaorane bądź gruntownie zmodernizowane. Jest zatem dużo bezpieczniej.

Gorzej z zarobkami; ktoś przecież musi zapłacić za nasze T-shirty za 19,90 zł. Płacą ci, którzy te ubrania szyją. I choć pensje w Bangladeszu wzrosły w ubiegłym roku z 65 do 80 euro miesięcznie, nadal nie wystarcza to młodym szwaczkom na podstawowe potrzeby.

Ale to akurat problem nie tylko Bangladeszu. Rok temu w Stambule pracownicy fabryki szyjącej dla Zary umieścili w ubraniach apele z informacją, że nie otrzymują pensji. Wątpliwe okazały się też warunki pracy w samej Unii Europejskiej. Śledztwo Channel 4 ujawniło, że brytyjskie fabryki, szyjące m.in. dla River Island i New Look, płaciły pracownikom między 3 a 3,50 funta, przy minimalnej pensji wynoszącej 7,83. Dziennikarze „Financial Timesa” ujawnili z kolei wyzysk w fabrykach w Leicester, gdzie powstają produkty dla Asosa czy Boohoo. 

Okazuje się więc, że skrócenie łańcucha dostaw niekoniecznie jest rozwiązaniem, które sprawi, że sieciówki zyskają reputację i przestaną być zagrożeniem dla praw człowieka. Choć z pewnością mechanizm, który powoduje, że bardziej opłaca się wyprodukować koszulkę 8000 km stąd, sprzyja rozmyciu odpowiedzialności.

Najlepsze jednak, co można zrobić dla środowiska i dla nas samych, to – niestety – po prostu kupować mniej. A przy tak niskich cenach okazuje się to trudniejsze niż wdrożenie najbardziej skomplikowanych technologii. Według raportu McKinseya w 2019 r. będziemy kupować więcej niż przed rokiem. Dodatkowo wzrost sprzedaży będzie relatywnie cherlawy we wszystkich półkach cenowych – od luksusowej, przez midmarket, po tę z przecenami – z wyjątkiem tzw. value, czyli najbardziej szkodliwych ubrań z najtańszych sieciówek i dyskontów. Tu wzrost sprzedaży wystrzeli o jedną szóstą.

 

O rozwoju zaangażowanej mody podczas Vogue Polska Festiwal będą rozmawiać Anna Pięta, Ola Waś z Wearso, Magda Buczek z Surplus, Michał Zaczyński, Marta Dyks i Areta Szpura. Dyskusję poprowadzi Hanna Rydlewska. Początek w niedzielę, 17 lutego o 15:30.

Partnerem głównym Vogue Polska Festiwal jest Audi.

Michał Zaczyński
Komentarze (1)

Bronisław Chlipała
Bronisław Chlipała13.02.2019, 11:36
Świat patrzy w przyszłość my w przeszłość i jak możemy się rozwinąć innowacyjne
Proszę czekać..
Zamknij