Znaleziono 0 artykułów
04.10.2020

Hanna Wróblewska: Chodź po galeriach i szukaj

04.10.2020
Hanna Wróblewska (Fot. Marcin Kempski)

Rynek sztuki zrobi się bardziej konserwatywny. Będziemy kupowali tylko pewniaki, rzeczy starsze, klasyczne albo już bardzo drogie. Natomiast one są, z mojej perspektywy, najmniej ciekawe – mówi Hanna Wróblewska, dyrektorka Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie. 

W tym roku mija 10 lat, odkąd zaczęłaś kierować Zachętą. Pamiętasz swój pierwszy dzień w tej roli?

Nie, przede wszystkim dlatego, że sytuacja była płynna. Długo byłam wicedyrektorem Zachęty i potem nagle moja szefowa, Agnieszka Morawińska, została poproszona o poprowadzenie Muzeum Narodowego w trybie natychmiastowym. Z wicedyrektora wskoczyłam najpierw w jej buty jako pełniąca obowiązki dyrektora, a potem, chyba po miesiącu, zostałam dyrektorem. Wydaje mi się, że stało się to w momencie, w którym pracowałam nad wystawą Katarzyny Kozyry – otwierałam ją w grudniu już jako kurator i dyrektor. Przygotowania do niej były dla mnie o tyle trudne, że występowałam w podwójnej roli. Dyrektor jest osobą, która często musi hamować artystów i kuratorów, chociażby ze względu na budżet czy ograniczenia techniczne. A tutaj w pewnym sensie prowadziłam dialog sama ze sobą.

Z Zachętą jesteś związana od blisko 30 lat. Dyrektor często chce zmieniać instytucję, którą dostaje pod opiekę, wprowadza swoje porządki. Czy miałaś taki rewolucyjny plan, kiedy objęłaś stery galerii?

Czy chciałam robić rewolucję? Chyba nie. Miałam plan, żeby po prostu robić dobre wystawy i tworzyć dobrą galerię. To są banały, ale wiadomo, że program jest ważny, ważni są też ludzie, którzy go wdrażają. Liczy się pociągnięcie instytucji w taką stronę, żeby nie stała się korporacją w negatywnym tego słowa znaczeniu, żeby była wydolna, elastyczna. Zarazem wiedziałam, że jestem bałaganiarą i osobą dosyć chaotyczną, więc kluczowe było dla mnie to, kto ze mną to poprowadzi. Szukałam wicedyrektora. Z Agnieszką odeszła również wicedyrektorka, więc stanęłam przed wyzwaniem, bo byłam sama, a jednocześnie miałam ten komfort, że mogłam kształtować najbliższą mi kadrę zarządczą.

No i?

Spotkałam Justynę Markiewicz. Przekonało mnie to, że była kompletnie inna ode mnie, widziałam w jej CV, że robi i lubi to, czego ja nie lubię.

Zachęta Narodowa Galeria Sztuki (Fot. Piotr Bednarski, dzięki uprzejmości Zachęty - Narodowej Galerii Sztuki)

Czyli?

Układać, liczyć, analizować. Wiedziałam, że z nią jako moją zastępczynią stworzę zespół, który nie będzie się prześcigał w rywalizacji, że każdy znajdzie w nim swoje miejsce. Mam szczęście do wicedyrektorów – podobnie jest z moją obecną zastępczynią, Olgą Wysocką.

Podobne artykułyMłodzi artyści na Warsaw Gallery WeekendBasia CzyżewskaA gdybyś miała spojrzeć na to, co udało się tutaj zrobić przez ostatnią dekadę, to co jest dla ciebie kluczowe?

Trudno spojrzeć z zewnątrz na własne wybory. Tym bardziej, że uważam się za kontynuatorkę linii wyznaczonej przez moje poprzedniczki. Jestem następczynią po co najmniej dwóch, jeśli nie trzech mocnych osobowościach. Z pewnością cieszę się, że cały czas udaje mi się prowadzić modernizację Zachęty. To piękny budynek, jednak wymaga nieustannej pracy. I żeby było zabawnie, najbardziej potrzebują jej te obszary Zachęty, które były wykończone najpóźniej, czyli pod koniec XX wieku: magazyny, sala multimedialna – to się zestarzało najszybciej.

Fajne było to, co nam się udało zrobić z Justyną, czyli reorganizacja wejścia głównego. Mało osób już pewnie pamięta, że jak się wchodziło do Zachęty, widziało się przepiękny hol, a w tym holu dwie budki – po jednej i po drugiej stronie mieściły się kasy. A teraz hol Zachęty jest piękną przestrzenią samą w sobie, jest w nim też kilka elementów wykonanych przez architektkę Olę Wasilkowską, które sugerują, że jest to miejsce przeznaczone sztuce współczesnej. To było coś, czym chciałyśmy grać – że ten budynek nie jest budynkiem nowoczesnym ani jednorodnym stylistycznie, że nawet jeśli został wzniesiony w 1900 roku, to jest utrzymany w stylu historyzującym. W ten sposób bogaci ludzie żyjący w Warszawie na obrzeżach „imperium rosyjskiego” wyobrażali sobie miejsce dla sztuki: jako pałac poświęcony sztuce najnowszej. I po 120 latach misja Zachęty się nie zmieniła, a budynek cały czas wygląda starodawnie. Warszawiacy go kochają, wiem, bo robiliśmy ankietę. Ale przy reorganizacji przestrzeni chodziło nam o to, żeby wprowadzić taki element, który od wejścia informuje, że mierzymy się tu ze współczesnością. Podobnie jak założyciele.

Jak zachęcić ludzi, żeby weszli do galerii sztuki? Jak sprawić, żeby galeria żyła?

Ważny jest pierwszy kontakt. Czy wiesz, dokąd masz iść, czy masz pewność, że ktoś cię odpowiednio pokieruje, a z drugiej strony – czy czujesz się swobodnie. Przez lata w Zachęcie organizowane były ciekawe wystawy, niejednoznaczne, a obok dzieł sztuki stali pracownicy ochrony. Brakowało dialogu. Stąd wziął się pomysł Justyny, żeby w przestrzeniach galerii pojawili się młodzi ludzie, z którymi można porozmawiać o sztuce, zapytać ich o kontekst wystawy, jej autora, zamysł kuratorski.

Jest taka klisza, że sztuka współczesna nie jest zrozumiała dla mas… Tak jakby matematyka czy fizyka były zrozumiałe dla wszystkich. Też nie są, prawda? Ale jeżeli dostaniesz narzędzia do ręki, ktoś ci powie, jak to czytać, to tak jakby pokazał ci litery – sama możesz dokonać interpretacji. Dobre opisanie dzieł sztuki, towarzyszący temu program edukacyjny są równie ważne jak sama wystawa.

A dobra wystawa to jaka? Czy zdarza się, że komponujesz program wystawienniczy na zasadzie przekładańca? No dobrze, tutaj dam coś ambitnego, na bardzo wysokim poziomie, a tutaj jednak trochę przysunę komercją, żeby wyrównać frekwencję?

 

A dobra wystawa to jaka? Czy zdarza się, że komponujesz program wystawienniczy na zasadzie przekładańca? No dobrze, tutaj dam coś ambitnego, na bardzo wysokim poziomie, a tutaj jednak trochę przysunę komercją, żeby wyrównać frekwencję?

I tak, i nie. Komponujemy program pod względem różnorodności, ale też do każdej wystawy musimy być przekonani. To znaczy, że musi za nią stać kurator i musi ona zostać zaakceptowana nie z przyczyn komercyjnych, tylko merytorycznych. To nie jest moja autorska galeria, więc pokazujemy tutaj również rzeczy, które osobiście kocham mniej, ale które uważam za ciekawe lub przedstawione w interesujący sposób.

Podobne artykułyHybrydowo. Artyści i galerie w nowych czasachAdriana Prodeus Czyli to nie jest tak, że ty sama decydujesz, że kurator przychodzi i ty możesz powiedzieć „tak” lub „nie”?

Mamy radę kuratorów, w której zasiada kilka osób, i w jej ramach omawiamy program. Część wystaw jest robiona przez naszych kuratorów, a do części dopraszamy ludzi z zewnątrz. Więc to są zawsze dyskusje na radzie, natomiast ja pewnie mam głos decydujący.

Pytam o to dlatego, że oprócz tego, iż funkcjonuje stereotyp, że sztuka współczesna jest niezrozumiała, panuje też przekonanie, że świat sztuki jest hermetyczny. I że aby zostać wziętym kuratorem czy być artystą, który ma wystawy w szacownej galerii, trzeba mieć znajomości…

…plecy…

No właśnie. Czy tak jest, twoim zdaniem?

Zacznę od końca. Rocznie jesteśmy w stanie zrobić w MPZ-ecie (Miejsce Projektów Zachęty – przyp. red.), czyli takim miejscu, które jest przestrzenią eksperymentalną, kuratorowaną przez Magdę Kardasz przede wszystkim dla młodych ludzi, pięć wystaw. W głównej galerii możemy zorganizować różnych projektów do dwunastu. Przy tym trzy do czterech mogą być bardzo duże, a pozostałe mniejsze. Co to znaczy? Otóż że nie jestem w stanie pokazać wszystkich dobrych artystów. Ludzie bardzo często myślą o Zachęcie jako o etapie końcowym – jak będę miał wystawę w Zachęcie, to już potem zrealizuję wszystkie swoje cele. Albo: nie jestem tam, gdzie powinienem być, tylko dlatego, że nie miałem wystawy w Zachęcie. A tak naprawdę to jest zawsze tylko jakiś etap w karierze artysty. Można mieć wystawę i jakoś tę szansę wykorzystać, a może to być porażka.

Joanna Piotrowska Untitled 2015 z wystawy Zaduch (fot. archiwum Zachęty)

Chcemy eksponować różnorodne rzeczy, popularyzować sztukę współczesną. Nie wystawimy pod rząd artystów, którzy działają w podobnym medium i zajmują się podobnymi tematami. Nie pokażę też w całej Zachęcie mniej więcej tej samej wystawy, o której będę wiedziała, że trafi do wąskiego grona odbiorów. Czasem mamy nawet interesujący projekt, ale nie mamy dla niego właściwego kontekstu. Układanie programu galerii to jest zawsze łamigłówka.

A które konkretnie wystawy – z tych, które przez ostatnią dekadę udało się tu zorganizować – są dla ciebie osobiście ważne? Albo inaczej: które wystawy uważasz za duży sukces tej instytucji?

Na pewno dużym sukcesem, takim moim, była wystawa monograficzna Katarzyny Kozyry „Casting”. Także dlatego, że udało się pokazać retrospektywę artystki, ale w sposób bardzo fabularny i współczesny. Pokazaliśmy tylko te dzieła, gdzie ona występowała jako duch albo jako ciało, ale była obecna performatywnie i daliśmy szansę publiczności, by również wzięła w tym udział.

Z perspektywy czasu możemy zobaczyć, jak ważna była wystawa „Black Alphabet conTEXTS of Contemporary African American Art”, zrobiona przez Marię Brewińską w 2006 roku. Pokazywaliśmy to, co teraz stało się modne i o czym wszyscy teraz mówią.

Idziemy w archiwalia, a współczesność?

Lubię wystawy, które są historyczne, ale są zaaranżowane w świeży i nowoczesny sposób. Na przykład wystawa sprzed dwóch lat o dwudziestoleciu międzywojennym Joanny Kordjak, „Przyszłość będzie inna. Wizje i praktyki modernizacji społecznych po roku 1918”. Udało nam się pokazać historię w żywy sposób.

Zachęta Narodowa Galeria Sztuki (Fot. Piotr Bednarski, dzięki uprzejmości Zachęty - Narodowej Galerii Sztuki)

Joanna Kordjak zrobiła też wcześniej, w 2013 roku, świetną wystawę „Antonisz: Technika jest dla mnie rodzajem sztuki”. Była trzecią osobą, która przyszła do mnie z pomysłem na wystawę poświęconą temu animatorowi i artyście. Nikomu to się wcześniej nie udało, z różnych przyczyn. Natomiast ona doprowadziła do zrealizowania tej wystawy. To było coś niesamowitego, bo to była wystawa animacji, sposobu robienia tej animacji. Bardzo filmowa. Antonisz dla osób zajmujących się sztuką współczesną nie jest tak znanym nazwiskiem, jest popularny raczej wśród filmowców. Natomiast widać było, że jest na niego ssanie. Przyszło na niego mnóstwo młodych ludzi. Te rzeczy żyły na YouTubie, to był ewidentnie ten moment, żeby go pokazać.

Podobne artykułyWarsaw Gallery Weekend w oczach kuratorów i krytykówRedakcja Vogue.pl Na kogo jest ssanie teraz?

O matko, zobaczymy. Na pewno ciekawy jest program performatywny wprowadzany do nas przez Magdę Komornicką.

Wiem, że to jest trochę jak pytanie redaktora mody: „Jakie są współczesne trendy?”, ale musisz widzieć, jaka sztuka teraz elektryzuje.

Mogę ci powiedzieć, o czym się mówi w sztuce. Dyskutuje się o solidarności, o demokratyzacji, o ekologii. Natomiast to jest bardzo ciekawe, bo mówi się o takich miękkich narzędziach, a sztuka sama w sobie bywa przemocowa – zarówno robienie sztuki, jak i jej pokazywanie. Wszyscy jesteśmy na rozdrożu. Pewnie z bliska widać najmniej i z perspektywy, za 10 lat, zobaczy się coś innego. Dlatego nie dam ci recepty, chodź po galeriach i szukaj.

Budynek Zachęty (Fot. Piotr Bednarski, dzięki uprzejmości Zachęty - Narodowej Galerii Sztuki)

Ale jak przechodzisz przez program tegorocznej edycji Warsaw Gallery Weekend, widzisz jakiś wzór, zależności, coś, co się wybija?

Przechodzę przez program WGW i widzę artystów. Nigdy nie osądzam z góry. Dzisiaj o 14 rozpoczynam z Fundacją Sztuki Polskiej ING, gdzie jestem w jury, wizyty w galeriach, po weekendzie powiem ci wszystko. Teraz jestem zaciekawiona tymi nazwiskami, które mi nic nie mówią. Oczywiście zawsze fajnie zobaczyć Leona Tarasewicza i mogę nawet pomyśleć, zastanowić się, co Tarasewicz zrobi w niewielkiej przestrzeni Monopolu. Natomiast Leon Tarasewicz „wielkim artystą jest” – bez względu na to, co mi pokaże, to się nie zmieni. Jest za to kilka takich nazwisk, które mi nic nie mówią i o których chcę się czegoś dowiedzieć.

Podobno bardzo chcesz zobaczyć wystawę Agaty Bogackiej.

Tak. To jest niezwykła malarka, która debiutowała wcześnie i robiła obrazy figuratywne, z mocnymi wątkami kobiecymi, które przemawiały do jej pokolenia. Potem na moment się schowała, tworzyła, ale nie była widoczna, i od paru lat wróciła z zupełnie innym, przemyślanym, równie dobrym, a nawet lepszym konceptualnym malarstwem. Bardzo, bardzo przemyślanym, doskonałym technicznie, po którym też świetnie oprowadza. Widziałam niedawno jej wystawę i jestem ciekawa kolejnej.

Pracujesz w ogromnej i szacownej instytucji. Czy nie kusi cię czasem, żeby założyć własną galerię i robić tam rzeczy, na które tutaj nie możesz sobie pozwolić?

Wiesz… czemu nie? Powiem tak: tutaj mam wiele możliwości, ale działam w zakresie pewnej misji, w prywatnej galerii mogłabym misję kształtować sama. Często powtarzam, że lubię pomagać rzeczom się stawać – nie muszę być ich autorem. Lubię być kuratorem, bo to zawsze spotkania z artystami, czyli ludźmi, którzy są bardziej twórczy od ciebie i pokazują ci nowe rzeczy.

Praca w państwowej galerii to także ryzyko konfliktów politycznych. Jak nie dać się w nie wciągnąć?

Zastanawiam się, jak na to odpowiedzieć, ponieważ wszyscy jesteśmy w jakimś jednym wielkim konflikcie politycznym. Myślę, że zawsze warto nie okopywać się i nie zapędzać, i nie zaperzać, tylko wysłuchać wszystkich i działać tak, jak etyka ci wskazuje.

A przez te 10 lat był moment, w którym czułaś, że podlegasz naciskom albo że musisz postawić sprawę na ostrzu noża, żeby zachować niezależność?

Co to znaczy: zachować niezależność?

Może nie robić czegoś, pod czym nie chciałabyś się podpisać?

Wszystkie wystawy, które tutaj zrobiliśmy, były jakościowe, mogę się podpisać pod każdą z osobna. Nie doświadczyłam bezpośrednich nacisków. Co najwyżej mówiono: „Może zrobicie to, może tamto”, a ja mówiłam: „Nie, tego się nie da zrobić”.

Monika Sosnowska, Fasada, 2016, malowana stal, wystawa w Zachęcie — Narodowej Galerii Sztuki, Warszawa, 2020 / (Fot. Piotr Bekas, archiwum Zachęty)

A pandemia? Jak wpłynie twoim zdaniem na galerzystów i w ogóle na rynek sztuki? Czy już wpływa?

Mam sprzeczne informacje. Bo pierwsza jest taka, że ludzie kupują dzieła sztuki na potęgę przez internet, że DESA święci triumfy. Z kolei galerzyści z kręgu WGW mówią, że brak możliwości spotkania z klientem, wycofywanie się średnich kolekcjonerów z powodów ekonomicznych może być dla nich ciosem.

Czyli rynek sztuki wysokiej radzi sobie świetnie, ten z najwyższej półki, ale mniejsi mają się gorzej?

Dokładnie. Może to sprawić, że rynek sztuki zrobi się bardziej konserwatywny. Będziemy kupowali tylko pewniaki, rzeczy starsze, klasyczne albo już bardzo drogie. Natomiast one są, z mojej perspektywy, najmniej ciekawe. Ludzie przestaną kupować to, co jest aktualne, współczesne i dopiero się rozwija, a może być dla nich najciekawsze.

A ty sama? Masz swoją kolekcję?

Nie. Jako dyrektor instytucji publicznej nie powinnam ingerować w rynek sztuki, więc nie mam swojej kolekcji.

W domu mam trzy obrazy. Jeden dostałam dawno temu – to przepiękny obraz doskonałej malarki, Anny Mycy, która debiutowała chyba w połowie lat 90. Mam też dwa obrazy z lat 50.: portret mojej mamy i widok Olsztyna. Oba wisiały u mnie w mieszkaniu, w czasach dzieciństwa. Inna sprawa, że moje aktualne mieszkanie ma 47 metrów. Nie mam wielu ścian, żeby eksponować dzieła sztuki.

Za to gabinet w Zachęcie masz pokaźny. A w nim wisi obraz Marka Sobczyka o Solidarności.

AMS robił kiedyś taką akcję „Sztuka na billboardach”. Artyści projektowali dzieła specjalnie z myślą o reklamach ulicznych. Zasada była taka, że projektom nie towarzyszył żaden komentarz, ludzie mieli się masowo zderzać z czystym artystycznym przekazem. Robiliśmy potem w Zachęcie wystawę podsumowującą „Sztukę na billboardach”.

Obraz Sobczyka, który wisi w gabinecie, był właśnie jednym z pierwszych projektów stworzonych w ramach tej akcji. Bardzo go lubię, wisiał u mnie w pokoju, jeszcze gdy byłam wicedyrektorką. Mogłam obserwować reakcje ludzi, którzy do mnie przychodzą, z różnych opcji politycznych. Niektórzy czuli się z tym obrazem nieswojo, dla każdego „Solidarność” znaczyła coś innego. To jest to, co lubię w sztuce współczesnej – niejednoznaczność.

Hanna Rydlewska
Proszę czekać..
Zamknij