Znaleziono 0 artykułów
09.05.2020

Demontaż atrakcji: Leonardo DiCaprio vs. Timothée Chalamet

09.05.2020
Leonardo DiCaprio vs. Timothée Chalamet (Fot. Getty Images)

Tak jak potrzebujemy romantycznych wzorów do własnych miłości, tak potrzebujemy aktorów do odgrywania naszych fantazji. Od 20 lat tę rolę dźwigał Leonardo DiCaprio, teraz pałeczkę przejmuje Timothée Chalamet. Aktor reprezentujący model męskości, której można zaufać po #MeToo.

Znam kogoś, komu przez „Titanica” rozpadł się związek. Para młodych ludzi wracała z nart w Szklarskiej Porębie, gdy uciekł im pociąg. Następny był za wiele godzin, poszli więc do kina, żeby nie zmarznąć. Film na niej zrobił ogromne wrażenie, na nim żadnego. Płakała całą drogę i w wagonie sypialnym podjęła decyzję. Zrozumiała, że dla niej to koniec. Rozstali się, gdy tylko wysiedli na peron. Ona poszła szukać swojego Jacka Dawsona.

Nie znam wprawdzie nikogo, kto rozstałby się przez „Tamte dni, tamte noce”, ale takich, którzy po seansie chodzili smutni, rozmarzeni – owszem. Oglądali film wiele razy, notując drgnienia na twarzach aktorów. Znam też takich, którzy rzucali: „Elio, Elio, Elio” na jakiejś imprezie i patrzyli, kto zareaguje i będzie chciał pobawić się w wakacyjny romans. Nawet i bez lata w toskańskiej willi, nawet w zimie w polskich wnętrzach z Ikei.

Tak jak potrzebujemy romantycznych wzorów do własnych miłości, tak potrzebujemy aktorów do odgrywania naszych fantazji. Od 20 lat niósł ten ciężar Leonardo DiCaprio, teraz pałeczkę przejmuje Timothée Chalamet. Przynajmniej tak się wydaje. Zdziwiło mnie, gdy podczas młodzieżowych strajków klimatycznych nastolatki niosły transparent z napisem: „The Earth is getting hotter than young Leonardo DiCaprio”. Przecież nie mogły pamiętać go z tamtego czasu. Moja córka wzruszyła ramionami, mówiąc, że wiele dziewczyn ma w szkolnej szafce naklejone zdjęcie młodego Leo.

Dlaczego nie Chalameta? Bo wiele z nich nawet nie wie o jego istnieniu. Nie zagrał w „Zmierzchu” jak Robert Pattison, nie pojawił się w żadnej produkcji Disneya, Marvela ani D.C. DiCaprio też tego nie zrobił, bo za Disneyland wystarczył mu „Titanic”. To wtedy zaczęła się „Leomania”, którą można porównać tylko do „Beatlemanii”. Skalę zjawiska przebiła dopiero „Harrypottermania”. Ogłoszona już dwa lata temu „Chalamania” toczy się w dużo węższych kręgach – wciąż głównie filmowych, muzycznych, teatralnych, wśród osób wyławiających nowe talenty w poszukiwaniu modelu męskości wrażliwszej, nietoksycznej. Takiej, której można by zaufać po #MeToo.

Timothée Chalamet (Fot. Getty Images)

Mania toczy się w wąskich kręgach, ale popularność zatacza coraz szersze kręgi. Chalamet zbliża się do bycia najpopularniejszą młodą gwiazdą. Wyszukiwarka podpowiada mi na przykład T-shirt vintage, odpowiednio postarzony, na którym widnieje jego twarz, tyle że wystylizowana na lata 90. Wygląda niemal tak samo jak koszulka z DiCaprio, chociaż nowy amant jest bardziej w typie młodego Pacino. Ma nażelowane włosy i lekki, staromodny wąsik. Pacino w jakiś sposób łączy Chalameta i DiCaprio. Pierwszy skończył tę samą co on szkołę średnią – muzyczno-teatralne liceum LaGuardia. DiCaprio spotyka się z jego pasierbicą Camilą Morrone. Jednak to zbieżność bez znaczenia dla popularności.

Ma znaczenie kontekst imigrancki. Chalamet jest postrzegany jako egzotyczny, bo jego imię i nazwisko brzmią jak brzmią, a już zupełnie rozkłada Amerykanów, gdy tylko przestawi się na francuski. Błyskawicznie, bo jest dwujęzyczny, czuje się w połowie Francuzem. Tożsamość ze Starego Kontynentu daje mu rys staroświeckiej elegancji, ale nowoczesnej, ponieważ jest urodzonym nowojorczykiem. Jeśli on symbolizuje teraz Nowy Jork, to DiCaprio przeciwległe wybrzeże Ameryki. W zeszłym roku, w odstępie kilku miesięcy, Chalameta widzieliśmy u Allena w „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, a DiCaprio w „Pewnego razu… w Hollywood” Quentina Tarantino. Zresztą urodził się w Los Angeles, gdzie tułał się po najbiedniejszych dzielnicach z wychowującą go samotnie matką. Ojciec, awangardowy rysownik komiksów, zawsze był gdzieś w pobliżu, ale nie odegrał wychowawczej roli. Pewnie dlatego Leo czuje się w połowie Rosjaninem, choć to tylko korzenie matki, a po ojcu mógłby być Włochem. Wybrał jednak tożsamość wcale nieoczywistą. Obaj aktorzy są więc zarówno stąd, jak i skądinąd, co słychać w pięknie brzmiących imionach i nazwiskach: Timothée Chalamet i Leonardo DiCaprio. Powiedzcie to sobie na głos.

Leonardo DiCaprio w „Plaży” (Fot. Getty Images)

Pierwszy mglisty i chłodny, drugi słoneczny i ciepły. Gdy spojrzymy na wczesne lata DiCaprio, okaże się, że z Chalametem łączy ich bardzo wiele. Obaj debiutowali w telewizji: Chalamet jako 17-latek w serialu „Homeland”, „Law &Order”, „Royal Pains”, a DiCaprio jako 16-latek w „Santa Barbara”, „Dzieciaki, kłopoty i my” i „Roseanne”. Obaj po raz pierwszy zaistnieli w rolach synów ojców granych przez sławnych aktorów. Pierwszy Matthew McConaugheya w „Interstellar”, drugi Roberta De Niro w „Chłopięcym świecie”. Leonardo grał tu chłopca doświadczającego przemocy ze strony ojczyma, kilkukrotnie bił się z nim, szarpał, stawiał opór, a wreszcie uciekał. W większości filmów tego czasu grał dzieciaka wychowywanego jedynie przez matkę. Z tego rodził się jego bunt, tak fotogeniczny na ekranie. Palił swój dom i szalał autem w morzu jako syn postaci granej przez Meryl Streep w „Pokoju Marvina”. Uciekał na drzewo i niebezpiecznie wspinał się na wieżę jako syn chorobliwie otyłej matki w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. W „Dziennikach koszykarskich” (dawny tytuł: „Przetrwać w Nowym Jorku”) napadał staruszki, włamywał się i kradł, żeby mieć na heroinę. Tęsknota za miłością ojca wypełniała wszystkie wczesne role Leo.

Timothée zaś ma szczęście do wzorcowych ojców, kochających go wręcz niemożliwie. Finałowy monolog Michaela Stuhlbarga, będącego świadkiem pierwszej miłości syna w „Tamtych nocach, tamtych dniach”, to wzór dla każdego rodzica, jak rozumieć i wspierać dziecko w trudnych chwilach. Zaś Steve Carell jako ojciec „Mojego pięknego syna” daje inną lekcję: jak kochać dziecko, które się wyniszcza i nie można nic na to poradzić. Jedynie w „Hot Summer Nights” Chalamet zagrał nastolatka, któremu umiera ojciec, przez co w nieprzeżytej żałobie chłopak zapada się w narkotyki, aż sam zaczyna je sprzedawać. Jednak to „Mój piękny syn” stanowi wyczerpujące studium nałogu: odwyków, ucieczek, powrotów, włamań, przedawkowań. Piekła, przez które narkotyki wloką Nica, który przecież miał wszystko i był złotym chłopcem.

Gardziłby nim Jim z „Dzienników koszykarskich”, grany przez Leonarda DiCaprio – dziecko ulicy, a nie laluś z dobrego domu. Jim wychowuje się w patologicznym środowisku, z którego tylko jemu ostatecznie udaje się wydobyć. Po latach bezdomności i więzienia wreszcie jest czysty i choć zaprzepaszcza karierę sportową, to staje się poetą i performerem, który na scenie opowiada o uzależnieniu. Ciekawe, że karierom obu młodych aktorów role narkomanów dodają rysów niepokoju. To, że są ulotni, mogą wszystko stracić, zbliża ich do najgłębiej osadzonego mitu młodości w amerykańskim kinie, czyli Jamesa Deana. Obaj mieli ku temu warunki, nawet w wieku dwudziestu paru lat wyglądając dużo młodziej. Mają sylwetkę chłopaka z liceum, takiego, co to nie należał do sekcji sportowej, tylko podpierał ściany ze słuchawkami na uszach. Czyli szczupłe, by nie powiedzieć chude ciało, umięśnione w bicepsie i na brzuchu, z płaską klatką piersiową. Te pozostałe jeszcze z wieku dojrzewania jakby za długie kończyny, z którymi czasem nie wiadomo, co zrobić. Do tego bladość, niemal przezroczystą, anielską, gładką cerę bez wyprysków, przenikliwe oczy, wyraziste brwi. No i to, co dziewczyny porusza najbardziej, czyli kształtne usta, stworzone do całowania. Skłonność do wygłupów i perlisty śmiech. Półdługie, zachodzące na twarz włosy. Ciekawe, że fryzury Leonarda i Timothée’ego były komentowane jako niemodne, uwodzicielskie, a nawet dziewczęce. Ich urodę nazywano łagodnie androgyniczną. Pewnie dlatego obu obsadzono w gejowskich romansach.

Timothée Chalamet (Fot. Getty Images)

Zakochałam się w DiCaprio i Arthurze Rimbaud naraz, gdy zobaczyłam „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland. Prosto z wrocławskiego kina Lwów pojechałam tramwajem do biblioteki przy ulicy Jesiennej, by poczytać wiersze genialnego poety. Pamiętam wyraźnie, jak byłam wtedy ubrana i jaka była pogoda, tak bardzo byłam pobudzona. DiCaprio grał prowokatora, szalone dziecko, które uwodzi starszego poetę i odbija go ciężarnej żonie. Młodzieniec niszczy kochanka, triumfuje nad nim odwagą, fantazją i talentem. Znów jest chłopcem bez ojca, który zamiast pomagać matce w gospodarstwie, pisze wiersze w stodole. Ale było warto, bo te parę lat, gdy tworzył w szaleństwie, sprawiło, że Arthur wyprzedził swoją epokę, rewolucjonizując literaturę. Zniszczony, upadły Verlaine po latach wspomina go jako coś najpiękniejszego, co mu się zdarzyło.

Romans gejowski, w którym zagrał Chalamet, jest skonstruowany na odwrót. To Elio podczas włoskich wakacji z rodziną przeżywa gwałtowne zauroczenie dużo starszym Olivierem. Odkrywa rozkosz i cierpienie, bo totalnie zatraca się w miłości. Utalentowany pianista, oczytany, inteligentny chłopak wydaje się zależeć wyłącznie od wzajemności Oliviera, jest na każde jego skinienie. Gdy tamten wybiera ślub z kobietą i wyjeżdża, dla Elio jest to koniec świata. Scena końcowa filmu, gdy siedzi przy kominku i płacze rzewnymi łzami, patrząc w kamerę, pokazuje klasę jego aktorstwa. To, jak naturalny i całkowity jest w każdym prostym geście. Nawet w kolejnych filmach, gdzie przybierał pozy: cynika w „Lady Bird” czy dandysa w „Małych kobietkach”, szył to tak grubymi nićmi, by spod zimnego drania wychodził zwykły tchórz.

Aktorstwo wczesnego DiCaprio rzadko bywało minimalistyczne. Specjalizował się raczej w przemianach: ze spokojnego w szaleńca, z brutala w czułego, z ponuraka w klauna. Grane przez niego postaci miały zawsze rys udawania. DiCaprio lubił się wcielać, wygłupiać, parodiować. Najlepsze sceny w „Całkowitym zaćmieniu” wynikły z jego zamiłowania do groteski, z szaleństwa improwizacji. Weszło to do jego emploi, bo w późniejszych rolach zawsze używał tego narzędzia: udając dżentelmena na balu w „Titanicu”, uwodziciela w „Wielkim Gatsbym” czy choćby wariata z młotkiem w „Django”. Ale najbardziej ceniony jest wciąż za swoją pierwszą kreację – autystycznego chłopca w „Co gryzie Gilberta Grape'a”. Stworzył tak wierną imitację, że wielu zdziwiło się, że aktor jest zdrowy. Nadaktywny chłopiec z tikiem, cały czas pocierający się po nosie, był niezgrabny, dziecinny, uroczy, miał ogrom czułości do matki i rodzeństwa. Był też lękliwy – poruszająca scena pokazuje, jak trzęsie się, bo przesiedział całą noc w wannie, bojąc się sam wyjść z wody. Jeszcze bardziej dramatyczny jest w scenie, gdy znajduje zwłoki matki. Sądzi, że ona się wygłupia albo mocno śpi. Zagrał niuanse zagubienia Arniego, to, jak zdaje sobie sprawę ze śmierci.

Timothée Chalamet (Fot. Getty Images)
Leonardo DiCaprio (Fot. Getty Images)

Miał 19 lat, gdy po raz pierwszy nominowano go do Oscara, ale dostał go dopiero za piątym razem, gdy miał 42 lata i wiele świetnych ról na koncie. Oby Chalamet, nominowany po raz pierwszy jako 22-latek, nie musiał czekać aż tak długo. W końcu mówi się o nim jako o następcy Daniela Day-Lewisa, który pierwszego Oscara zgarnął, tylko gdy był dziesięć lat starszy, a potem wziął do domu jeszcze dwa kolejne, przyćmiewając boleśnie Leo, zwłaszcza w „Gangach Nowego Jorku”. Może rzeczywiście Chalamet inspiruje się Day-Lewisem, choćby stawiając na karierę sceniczną równolegle z filmową. Zanim wybuchła pandemia, miał stanąć na deskach Old Vic w Londynie u boku legendy brytyjskich scen Eileen Atkins. Grane przez niego w filmach postaci często mają zainteresowania ulokowane w teatrze i piosence.

Jako Gatsby, ale nie ten znany z roli DiCaprio, lecz ostatnie wcielenie Woody’ego Allena z „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, aktor zaśpiewał standard jazzowy czystym i udanie drżącym głosem. Stworzył bohatera zrobionego z nostalgii, narcyzmu i fałszywych przekonań, który woli je od rzeczywistości. Zasłania się nimi jak woalką przed brzydotą świata. Zupełnie inaczej wypadł DiCaprio w swojej allenowskiej roli – parodii siebie samego z tego czasu, gdy wiecznie otoczony dworem był stałym gościem klubów. Mimo że był w sprzeczności z resztą świata przedstawionego w „Celebrity”, to jego intensywna obecność na ekranie przewyższała pozostałe.

Timothée wciąż nie otacza się świtą, choć podobno nieźle imprezuje. Wiązał się dotąd z córkami sławnych ludzi: Johnny’ego Deppa i Vanessy Paradis (Lily-Rose Depp, z którą zerwali miesiąc temu), a wcześniej Madonny (Lourdes Leon). Nie uchodzi za Casanovę, choć całe Hollywood deklaruje, że jest w nim zakochane, a raperzy tacy jak Tyler, The Creator czy Kid Cudi nawijają o nim i zapraszają go na scenę podczas koncertów. Chalamet nie wykorzystuje sławy do seksualnych podbojów. Spotyka się na dłużej, raczej z partnerkami w swoim wieku. Przynajmniej na razie. DiCaprio, gdy był w jego wieku, też spotykał się z 20-latkami. Teraz starzeje się, a jego dziewczyny nie. Obecna jest nawet młodsza od Chalameta.

Obaj na początku kariery wystąpili w ekranizacji Szekspira. DiCaprio w „Romeo i Julii”, gdzie jako amant jest jeszcze bardziej przebóstwiony i ikoniczny niż w słynnym „Titanicu”. Model idealny, tragiczny kochanek, ucieleśnienie ideałów ówczesnego MTV. Nie widziałam dotąd bardziej współczesnego Romea. Chalamet zagrał Henryka V w „Królu”, adaptowanym do Netfliksa z kilku sztuk Szekspira. To wielowymiarowa, zróżnicowana rola. Rodem z teatru, a nie z teledysku. Niedoświadczony król grzeszy naiwnością i łatwo daje sobą manipulować.

Oby w prawdziwym życiu młodszy nie powielił błędów starszego. Nie brał podwójnych ról jak „Człowiek w żelaznej masce”, nie grał za dużo biopiców jak DiCaprio wcielający się w pewnym okresie w same prawdziwe postacie. Chalamet właśnie odtwarza taką po raz pierwszy, obsadzony w roli Boba Dylana. Ma też zamiar przebić Kyle’a McLachlana jako Atreides w nowej „Diunie”. Oby nie unikał tak jak Leo grania kompletnie fantastycznych postaci. Chyba mu to nie grozi, skoro lada dzień zobaczymy go w nowym filmie Wesa Andersona. Chętnie zobaczyłabym go u Tima Burtona jako następcę Johnny’ego Deppa lub wręcz jako odpowiednik animowanego bohatera z „Gnijącej panny młodej”, „Vincenta”, „Frankenweenie”.

Timothée Chalamet (Fot. Getty Images)

Czego mógłby się od DiCaprio nauczyć? Żeby dostać choć jedną rolę, w której nie będzie mógł użyć swoich sztuczek. Aby zagrać kiedyś samym ciałem. I co najważniejsze, by znaleźć swojego reżysera, tak jak DiCaprio – Martina Scorsese, który pomógł mu z amanta stać się mężczyzną. Dał pole do popisu, szereg mitów do ożywiania.

Tamte wzory męskości odchodzą już do lamusa, a Chalamet reprezentuje typ mężczyzny, na jaki jeszcze czekamy. Czy będzie lowelasem, utracjuszem, producentem filmów dokumentalnych, ekologicznym aktywistą? Czy może skromnym, uprzejmym gościem, zaangażowanym w politykę równościową, feminizm, LGBT, a równocześnie wielkim fanem i znawcą hip-hopu? Niech będzie DiCaprio, który dobrze się zestarzał. A najlepiej po prostu sobą.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij