
Czas mija bez patrzenia na zegarek, gdy czuje się przepływ – to uczucie flow, które jest jak latanie. Najlepsza scena w „F1” jest właśnie tym. Tym, nie o tym. Oglądając film w reżyserii Josepha Kosinskiego, lecimy autem Formuły 1, stajemy się Bradem Pittem.
Zostać oblaną szampanem to podobno zaszczyt. Oznacza, że stoisz najbliżej zwycięzcy. Być może nikomu nie przyszłoby na myśl
rozpryskiwać wokół ten cenny trunek, gdyby nie Jo Siffert, triumfator wyścigu Le Mans w 1966 roku, który po 24 godzinach jazdy na najwyższych obrotach był tak zmęczony, że nie dopilnował – korek sam wyskoczył z butelki. Zaskoczeni mokrzy się śmiali. Rok później nawiązał do tego gestu następny wygrany. Dan Gurney celowo potrząsał butelką, żeby wzmocnić efekt. Od kilku lat punktem kulminacyjnym transmisji wyścigów są zdjęcia z kamery umieszczonej na butelce. Widok POV odsyła do erotycznych znaczeń. Pokazuje się na ekranie tylko moment upustu ciśnienia, ale już nie oblepione cieczą ubrania. Nietrudno rozszyfrować, co symbolizuje rytuał strzelania z korka, obryzganie tego co dookoła zwycięską kropielnicą. To zaproszenie, by poczuć ulgę po tym, jak długo pozostawało się w napięciu.
Dlaczego szampan? Bo dobrze się pieni, jest drogi, daje znamiona wyjątkowości. Istotny jest sposób jego wytwarzania, czyli wtórna fermentacja winogron rosnących w chłodnym klimacie Szampanii. Żmudny proces produkcji trunku ma znaczenie – smakujemy triumfu nad przeciwnościami. Dziś w Formule 1 nie używa się nawet prawdziwego francuskiego szampana, tylko włoskiego wina z bąbelkami. Podobno wcale nie wychodzi taniej.
O kinowym hicie „F1” chodzi o apetyt, który sprawia, że jest się ciągle głodnym życia

Jeśli nie o pieniądze, to o co chodzi? Pytanie to przyświeca filmowi „F1” na wielu poziomach. Wprost otwiera go dialogiem w kontekście głównego bohatera imieniem Sonny Hayes, granego przez Brada Pitta. Kwestia dotyczy kierowcy, który za namową dawnego kolegi wraca z emerytury jako zawodnik do Formuły 1, co zdaje się karkołomne. Pytanie, o co chodzi, skoro nie o dopięcie domowego budżetu, jest też częścią emploi aktora. Brad Pitt dawno już nie musi grać, a jednak nadal to robi. Dotyczy też reżysera, bo po sukcesie „Top Gun Maverick” (2022) Joseph Kosinski spokojnie mógłby żyć z odsetek. Mimo to ustawia sobie kolejne wyzwania, a gdy obierze cel, robi wszystko, żeby go zrealizować. Właściwie o to chodzi w jego ostatnich filmach, aby z obawy, że jest się gasnącym ogniem, nie ostygnąć, tylko poczuć, że znów płonie się pełnym płomieniem.
Chodzi więc o apetyt, który sprawia, że jest się ciągle głodnym życia. Choć pozornie wszystkiego się już doświadczyło, to w nienasyceniu znajduje się sens. Celem staje się zmysłowa przyjemność wysiłku, czyli hedonizm, radość z tego, że przypływa niecierpliwe uniesienie. Najlepsze, co może się zdarzyć nie tylko w jesieni, ale we wszystkich porach życia, to że nadal chce się chcieć i czas staje się cenny. Nie dlatego, żeby go spędzić produktywnie, ale żeby mijał bez patrzenia na zegarek, gdy czuje się przepływ – to uczucie flow, które jest jak latanie.
Najlepsza scena w „F1” jest właśnie tym. Tym, nie o tym. Kosinski udostępnia uczucie flow dla widza. Auto jedzie po torze, zmęczenie osiąga krańcowy poziom, wyścig przestaje się liczyć, jakby się skończył sto lat temu, gasną wszystkie dźwięki, cichną światła, przestają istnieć przeciwnicy i nawet meta. Zostały daleko wszystkie ciężary. Prysnęły myśli. Lecimy tym autem jak rakietą. Stajemy się Bradem Pittem.
Najstarszą osobą w tej ekipie, bo w „F1” wiek ma znaczenie.

Reżyser filmu „F1” Joseph Kosinski rozważania o dojrzałej męskości z perspektywy nieco młodszego faceta prowadzi od lat. Tym razem marzenia projektuje na postaci grane przez Brada Pitta i Javiera Bardema
Podsumujmy metryki: główny bohater, w którego sparciały kombinezon wskakujemy, szybko zapinając suwak, to Sonny Hayes (Brad Pitt, lat 61), który wszystko stracił (majątek, rodzinę, zdrowie, związki) przez nierozważne rozporządzanie życiem. Zgubiła go nadmierna pewność siebie. W encyklopedii życia zatrzymał się na literze A: apodyktyczność, ambicja, arogancja. O krok wcześniej z wizją twardszego upadku znajduje się jego dawny przyjaciel Ruben Cervantes (Javier Bardem, lat 56), który gra va banque, ponieważ ma tak astronomiczne długi, że zostają mu tylko pozory siły przebicia, klasy, ostentacji. Przypadkowo, lecz ta buta – podobnie jak w nowym polskim serialu „Aniela” – okazuje się metodą, która działa. Koleś ma farta, że akurat nie przychodzi nikt, kto powiedziałby: „sprawdzam”. Trwanie w podekscytowaniu jest celem obu panów, których nie nazwałabym przyjaciółmi, raczej podobnego gatunku osobnikami. W opozycji występuje kontroler ekipy technicznej Kasper Smoliński (duński aktor Kim Bodnia, lat 60). To typ ojcowski – grozi, broni, a w końcu ulega namowom. W pracy odwiedza go rodzina – dużo młodsza żona i dzieci skaczące po bolidach. Siwa, brodata głowa zespołu wygląda, jakby była na dużo dalszym etapie życia niż młodsze o rok czy cztery męskie niedorostki.
Dekadę niżej plasuje się reżyser filmu „F1” Joseph Kosinski, który ma 51 lat i rozważania o dojrzałej męskości z perspektywy nieco młodszego faceta prowadzi od lat. Na postaci grane przez Toma Cruise’a czy teraz Brada Pitta i Javiera Bardema projektuje marzenia wielu innych osób w kryzysie połowy życia. Czy będzie źle? Czy to już koniec? Już nigdy z nikim nigdzie?… – te pytania zalatują patosem.

Rówieśnikiem reżysera jest Peter Banning (Tobias Menzies, lat 51) –właściciel klubu, który chciałby już rzucić wszystko i wylądować pod palmami. Następna w kolejce jest dyrektorka techniczna drużyny Kate McKenna (Kerry Condon, lat 42), pokazana jako kobieta po przejściach, zraniona i nieco zgorzkniała. Obojętna na urok pozorów zdaje się czekać na coś prawdziwego, co ją dotknie w głębi. Rzuciła wszystko dla pasji i czeka, aż los odpłaci jej za poświęcenie. Potrzebuje dowodu, że dobrze wybrała, stawiając na pracę. Nagrodą może być zwycięstwo bolidu jej konstrukcji w wyścigach, ale też – jak w bajce o królewnie – miłość księcia w złotej zbroi. Jest nim, jak się domyślamy, główny bohater, starszy od niej o 20 lat, a jakby równy wiekiem. Wybiera spojrzenie właśnie jej oczu zza kurzych łapek, choć mógłby równie dobrze startować do Jodie (Callie Cooke, lat 31), jeszcze młodszej kobiety, która ciekawsko zagaduje go podczas kąpieli, a w zespole jest najświeższa. Szlachetny, że nie korzysta z takiej okazji, nieprawdaż. Postaci w scenariuszu łączą się w różne pary i Jodie ustawiona jest obok najmłodszego mężczyzny w ekipie – nadziei Formuły 1, którą będzie zaraz Joshua Pierce (Damson Idris, 34 lata). Niespokojny, niedoświadczony, skory do bitki, zaczadzony popularnością chłopak, który ciągle próbuje zaimponować matce. A ponieważ Brad Pitt nawet w kostiumie kierowcy pozostaje Bradem Pittem, mama chłopaka jak wszystkie inne kobiety gubi oczy za przystojnym kierowcą, przez co jej syn nadal czuje się mniej ważny i pomijany. Bernadettę Pierce gra aktorka znana z roli terapeutki w serialu „Ted Lasso” (Sarah Niles, 38 lat), co stanowi zgoła zaskakujące przesunięcie: jej wiek wskazywałby, że została matką jako czterolatka.
Bohater grany przez Brada Pitta wraca do wyścigów nie dlatego, że chce cofnąć czas, ale ponieważ uważa, że nigdy nie było jego czasu. Film „F1” szuka odpowiedzi na pytanie, czy wiek ma znaczenie

Wiek ma znaczenie o tyle, o ile chcemy zrozumieć, na jakim etapie jesteśmy – przekonuje „F1”. Sonny i Joshua stracili ojców, gdy mieli – kluczowe dla dojrzewania 13 lat. Od tamtej pory obaj są rozbici, rozpędzeni i szukają potwierdzenia swojej wartości. Uznania, że już wystarczy, jest OK, a dalej mogą starać się już tylko dla siebie. Niewykluczone, że nawet gdyby mieli ojców, czuliby ten sam brak. Są więc mentalnie na tym samym etapie, ale 60-latek ma szanse ustąpić, zrozumieć miejsce, w którym właśnie jest. 30-latek przyjmuje rady starszych, znajduje odwagę, aby odciąć od siebie reklamy, fanów, lajki – medialny szum. Niewiele o nim wiemy prócz tego, że Joshua dowiaduje się, kim jest, a do tego potrzeba być asertywnym.
Sonny na ostatniej życiowej prostej zapętlił się w kolejnych okrążeniach, choć najchętniej wróciłby na start, ale z dzisiejszą wiedzą i umiejętnościami. Nie potrafi nie rywalizować, ciągle się porównuje, choć w zestawieniu z młodziakiem może wypaść tylko staro. Nie słucha rozkazów, niszczy sprzęt, stwarza zagrożenie. To klasyczny motyw z ról Pitta, grany niby od niechcenia, a z dużym przekonaniem. Nadzieją jego bohatera na wygraną jest wyprzedzić innych na zakręcie (również życiowym), dlatego namawia dyrektorkę techniczną Kate, żeby zmodyfikowała bolid. Wraca do wyścigów nie dlatego, że chce cofnąć czas, ale ponieważ uważa, że nigdy nie było jego czasu. Jest zdesperowany, cały czas boimy się, czy przypadkiem nie wykorzysta wyścigu, by romantycznie zginąć. Każde uderzenie o szykany, zjazd do piaskownicy może być jego końcem.
„Powoli znaczy płynnie, płynnie znaczy szybko” – to maksyma jego taty, więc dryfuje na fali bądź pod falą. Ryzykuje życiem swoim, ale też innych. Tak lekkomyślny nie był żaden z ostatnich bohaterów Pitta. Sonny to wkurzony, sfrustrowany gnojek, który stracił miłość do jazdy i stara się ją odzyskać. Kibicujemy mu, ale pytając, za jaką cenę.
W filmie „F1” wreszcie wraca Javier Bardem. Aktora widzimy w stuningowanej, lepszej wersji. Dostał szansę na zupełnie nowy typ ról

Brada Pitta nie trzeba było przywracać do życia, ponieważ pozwala o sobie pamiętać od czasu powrotu z „Pewnego razu w Hollywood” (2019). Za to Javier Bardem jak bolid nowej generacji zostaje ostro stuningowany – umięśnił się, zagęścił, pofarbował, odchudził, napiął, wygładził. To wszystko wcisnął w dobry garnitur i oto jest – latin lover w nowym wydaniu, zagrożenie dla Pedra Pascala, następca Antonia Banderasa. Lekki bieg, sprężysty chód, błysk w oku sprawiają, że z radością ogląda się powrót aktora niegdyś wybitnego, by wspomnieć „W stronę morza” czy „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Ostatnia dekada w karierze Bardema pełna była ról bez znaczenia. Tu próbuje zrzucić skórę, objawić się w nowej postaci. Daje sobie szansę na zupełnie nowy typ ról.
Wiek biologiczny to nie to samo, co metrykalny, dlatego „peseloza”, jak się ostatnio nazywa obsesję porównywania dat narodzin, powtarza dawne zjawiska: „pikselozę” obecną w momencie przemian technologii, a także „pastelozę”, jak nazywano sposób przemalowywania fasad ocieplonych bloków. Rozdzielczości nie nadążały za tempem życia. To, co w głębi człowieka, jest odporne na „peselozę”.
„F1” będzie hitem letniego repertuaru kin, bo może i jest o niczym specjalnym, ale ogląda się z niegasnącą ciekawością. Przy okazji skłania do namysłu, czym jest starzenie

Niezależne od wieku są lekkość, zwinność, gibkość, które cechują w filmie „F1” wszystkich członków zespołu wyścigowego, a nawet właściciela klubu. Dlatego lekko się leci przez niemal trzygodzinny seans. To również cechy widowiska Josepha Kosinskiego, który zorganizował do filmu prawdziwe rajdy, nauczył aktorów ścigać się, wmieszał w akcję zawodowych kierowców. Prawdziwe ryzyko, prawdziwe zdarzenia dodają widowisku emocji. Bez nich nie dałoby się płynąć w ekscytacji, która jest głównym celem i tematem filmu, jaki zaraża nas tą emocją i stwarza idealne warunki do jej odczuwania w IMAX-ie. To błahy powód kręcenia filmów, ale ten rodzaj aktywnego niepokoju budzi w sercu bąbelki.
„F1” będzie hitem letniego repertuaru kin, bo może i jest o niczym specjalnym, ale ogląda się z niegasnącą ciekawością. Wstawki obyczajowe służą odpoczynkowi. Tak naprawdę inne wątki niż jazda są nieistotne.
Pędząc do kina, przypomnijmy sobie jeszcze, czym jest starzenie. Odpoczynkiem w cieniu pod gruszą? Niekoniecznie. Rezygnacją z odkrywania nowych rzeczy? Też nie. Przyjęciem roli mędrca, absolutnie nie. Pomyleniem, irytacją, stanem bycia upierdliwym? Trochę.
Starzejemy się od narodzin, a w połowie życia coś się zmienia. Co właściwie? Może proporcja między tym, co kształtuje nasz obraz świata, a rzeczywistym przeżywaniem tego, co ma miejsce. Coraz bardziej jesteśmy upakowani w nasze iluzje. Mimo to wciąż można zanurzyć się w sam środek nurtu, zamiast odpoczywać na obrzeżach. Gdy ciało już nie robi wszystkiego, co zechciałaby głowa, świadomość przemijania staje się szczególnie natarczywa. Trzeba pozostać niedojrzałym, nie ma innego wyjścia. Sonny z „F1” wie, że niedostatek wyobraźni jest potrzebny, żeby przełamać granice, sprawdzając, czy na pewno jest takie, co innym wydaje się niemożliwe. Jeśli komuś wciąż zależy na osiągach, rzecz jasna.
Wyścigi są dobrą metaforą starzenia, ponieważ poczuć pęd, usłyszeć ryk silnika jak szum fal znaczy stać się częścią żywiołu prędkości. Trudno o bardziej wprost podaną metaforę życia. Ryzyko, że się je straci, jest większe na torze niż gdzie indziej, ale co poradzą kierowcy, że rajdy porwały ich bardziej niż golf czy tenis.
Być oblewaną szampanem czy samej go otwierać, różnica jest subtelna. Znają ją tylko ci, którym przyszło dzierżyć rzeczoną butelkę. Czy żeby znać smak zwycięstwa, wystarczy stać obok tego, kto wygrał? Jak mówi Sonny do swojej Kate: „Nie bądź dla siebie wredna, inni cię w tym wyręczą”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.