Swoją popularność Joseph Quinn zawdzięcza roli Eddiego Munsona w czwartym sezonie „Stranger Things”. Dzięki występom w takich filmach jak „Skarby”, „Ciche miejsce: Dzień pierwszy” czy nadchodzący „Gladiator II” Brytyjczyk ma również szanse na tytuł nowego gwiazdora wielkiego ekranu.
– Takie role są niczym wygrany los na loterii – trzeba mieć ogromne szczęście, żeby je zdobyć, a jeszcze większe, żeby na nich nie poprzestać – mówił Joseph Quinn chwilę po premierze czwartego sezonu „Stranger Things”, który pobił wszystkie dotychczasowe rekordy Netflixa. Grany przez niego Eddie Munson, mistrz ceremonii Hellfire Club, zadeklarowany metalowiec i wrażliwy outsider, momentalnie skradł serca fanów serii, a sam Brytyjczyk z dnia na dzień wyrósł na nowego gwiazdora małego ekranu.
Zawrotna popularność skłoniła go do powrotu do rodzinnego Londynu, gdzie mógł na spokojnie zastanowić się nad swoim następnym krokiem. Spośród setek nadesłanych ról Quinn wybrał „Skarby”, kameralny film Luny Carmoon o trudnej relacji matki i córki. Zaraz potem rozpoczął zdjęcia do prequelu „Cichego miejsca” i sequelu „Gladiatora”. Franczyzowe trio dopełniła jego rola w reboocie „Fantastycznej czwórki” oraz dwóch nowych odsłonach mavelowskich „Avengersów”. Wygląda na to, że dystans z Hollywood pomógł Brytyjczykowi dostrzec tam swoje miejsce. Gdzieś na styku kina niezależnego i mainstreamu.
Aktor Joseph Quinn dorastał w rodzinie filmowców
Quinn ma kino we krwi. Jego mama jest producentką, tata reżyserem, a ojczym – operatorem. Przyszły aktor dorastał na planach filmowych, zawsze jednak oglądając je od zaplecza. On sam widział się jednak po drugiej stronie kamery: – Jak przystało na dziecko rozwiedzionych rodziców, wykształciłem w sobie patologiczną potrzebę uwagi. Aktorstwo wydało mi się zatem oczywistym wyborem – tłumaczył z typowo wyspiarskim humorem brytyjskiemu „Vogue’owi”. Quinn skończył London Academy of Music and Dramatic Art, prestiżową uczelnię, którą przed nim ukończyli aktorzy pokroju Briana Coxa, Benedicta Cumberbatcha i Chiwetela Ejiofora.
Jeszcze w czasie studiów Quinn zadebiutował na małym ekranie w serialu „Dickensian”. Mimo popularności produkcji przez cały następny rok nie mógł znaleźć pracy. To doświadczenie nauczyło go wiele pokory: – Mówi się, że aktor jest tak dobry, jak jego ostatnia rola. Moim zdaniem jest zupełnie odwrotnie – jesteśmy tak dobrzy jak nasza następna rola. Przez następnych kilka lat Quinn grywał drugo- i trzecioplanowe role w takich produkcjach jak „Gra o tron”, „Katarzyna Wielka” czy „Mały topór”. Wciąż jednak czekał na swój moment.
Kariera Josepha Quinna nabrała tempa dzięki występowi w „Stranger Things”
Przełomem w jego karierze był występ w czwartym sezonie „Stranger Things”. Bracia Dufferowie dostrzegli w nim swojego Eddiego: – Przesłuchaliśmy ponad 300 aktorów do tej roli. Tam, gdzie inni widzieli czarny charakter, Joe dostrzegł zagubionego nastolatka. Dokładnie kogoś takiego szukaliśmy – wspominali twórcy serialu. Na potrzebę serii Quinn przywdział jeansowy total look i napuszoną perukę, której, jak mówi, zawdzięcza 99 proc. sukcesu. Choć nigdy nie opanował gry w „Dungeons & Dragons”, w wejściu w rolę pomogła mu muzyka: – Słuchałem Iron Maiden, Mötley Crüe i oczywiście Metalliki. Jego finałowy występ z „Master of Puppets” stał się zresztą natychmiastowym wiralem, a kultowa piosenka wraz z „Runnin’ Up That Hill” Kate Bush powróciła do muzycznych notowań.
Mimo późnego przybycia Quinn świetnie odnalazł się w obsadzie „Stranger Things”. – Spędziliśmy razem prawie dwa lata. Przez kolejne lockdowny nie mogłem wrócić do domu, więc nasza ekipa stała się moją rodziną zastępczą. Jestem im dozgonnie wdzięczny za tak ciepłe przyjęcie. Kreacja aktora sprawiła, że Eddie z epizodycznej postaci wyrósł na pierwszoplanowego bohatera. Widzowie tak bardzo polubili młodego metalowca, że podobno Dufferowie rozważają jego wskrzeszenie w finałowym sezonie serii. Sam Quinn przekonuje, że nie wie nic o dalszych losach Eddiego, ale jednocześnie podkreśla, że bez wahania przyjąłby zaproszenie braci. – Manifestuję swój powrót, śpiąc z moją peruką pod poduszką – żartuje aktor.
Fani Josepha Quinna mają na co czekać. Aktor nie zwalnia tempa
Po premierze „Stranger Things” drzwi do Hollywood stanęły dla aktora otworem. Mimo to jego następnym projektem był niezależny, brytyjski dramat, który podbił światowe festiwale. Możliwość pracy na styku światów – filmowego undergroundu i mainstreamu – to dla Quinna wymarzony scenariusz. Pierwsze kroki w kinie głównego nurtu stawiał na planie „Cichego miejsca: Dzień pierwszy” u boku oscarowej laureatki Lupity Nyong’o. W listopadzie do kin trafi wyczekiwana kontynuacja „Gladiatora”, w której wraz z Fredem Hechingerem wcielił się w jednego rzymskich cesarzy. – Możliwość pracy z talentami pokroju Ridleya Scotta, Denzela Washingtona i Paula Mescala to spełnienie marzeń. Wciąż nie do końca wierzę, że sobie tego nie wymyśliłem – przyznał aktor.
Wszystko wskazuje na to, że Quinn nie zamierza zwalniać tempa. W przyszłym roku zobaczymy go w „The Fantastic Four: First Steps”, thrillerze „Relapse” oraz „Warfare”, nowym filmie Alexa Garlanda. Na potrzebę ostatniej roli aktor wraz z ekranowymi kolegami – Charlesem Meltonem, Kitem Connorem i D’Pharaohem Woon-A-Taiem – zgolił włosy na zapałkę i spędził trzy miesiące w bazie wojskowej.
W styczniu młody gwiazdor świętował 30. urodziny w swoim londyńskim mieszkaniu w gronie najbliższych przyjaciół, z nową partnerką Doją Cat i dawnym współlokatorem Fabienem Frankelem, czyli Cristonem Colem z „Rodu smoka”. – Poranek następnego dnia uzmysłowił mi, że to najwyższy czas pochylić się nad pojęciami typu wypoczynek i równowaga – przyznał Quinn. Jego sposobem na złapanie oddechu jest gotowanie, ćwiczenia, jazda na desce i prace w ogrodzie. – Właśnie pracuję nad moją kolekcją ziół. Mam już kolendrę, miętę i rozmaryn. Tylko estragon wciąż odmawia współpracy – zwierzył się mediom aktor.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.