
Czy wojna sprawia, że skupiamy się wyłącznie na przeżyciu, bezpieczeństwie, na tym, żeby mieć schronienie i posiłek? A co z kulturą, co z potrzebą estetycznego czy duchowego przeżycia – czy zanikają i trafiają do przegródki „sprawy niekonieczne”? Czy ucieczka do krainy wyobraźni może pomóc na moment oderwać się od rzeczywistości, która boli? O tym myślałam w pociągu do wojennego Kijowa, zmierzając tam wraz z grupką polskich dziennikarzy zaproszonych przez Instytut Ukraiński.
Przyjechaliśmy na czas, napojeni herbatą z kolejowego samowaru, a pociąg nie spóźnił się ani o minutę – biorąc pod uwagę wojenne realia, trwające od rosyjskiego ataku w 2022 roku, ukraińskie koleje zasługują na najwyższy szacunek, działając jak w zegarku! W Kijowie wojny na pierwszy rzut oka też nie widać. Miasto ma rozmach Nowego Jorku i urok Paryża. Dniepr imponuje monumentalną skalą, a ulice miasta zalane są późnojesiennym słońcem – eklektyczne, wysokopienne kamienice, socrealistyczne wysokościowce, modernistyczne budynki urzędów i zabytkowe cerkwie ze złotymi kopułami. Na ulicach ludzie uśmiechnięci, dobrze ubrani – z kawą na wynos w dłoni spieszą do swoich spraw. Designerskie butiki (także młodych ukraińskich marek) i eleganckie restauracje działają, a w bistro Poltava JewhenKłopotenko, zwycięzca tutejszej edycji kulinarnego show „Master Chef”, oferuje ukraińską nouvelle cuisine opartą na lokalnych produktach (jest pysznie!). Co parę ulic wabią księgarnio-kawiarnie (podobno mają państwowe wsparcie), w hipsterskiej kawiarni Kashtan Coffee na Rejtarskiej (oswojone kruki i pozornie niedbała stylówka soc-vintage) – jak zawsze modny tłumek spożywa wegańskie brownie i popija znakomite przelewy z ziaren wypalanych na miejscu albo we lwowskich palarniach. Tylko w parkach po zmroku ciemno, że oko wykol. Dzielnica rządowa schowana za wojskowymi posterunkami i drutem kolczastym. Na każdym rogu plakaty zachęcające do dobrowolnego wojskowego zaciągu, a na miejskich placach – wystawy zdjęć poległych żołnierzy (od 19-latków po dojrzałych ludzi, także pisarzy, dziennikarzy, artystów-ochotników, dziewczyn z pomocniczych oddziałów). Przed cerkwią św. Andrzeja spalone wraki wojskowych łazików, na placu koło naszego hotelu – zardzewiałe zwłoki elektrycznego transformatora, który Rosjanie zniszczyli kolejnej wojennej zimy – wszystko to ku pamięci.

– Niektórzy wypierają wojnę, starają się żyć, jakby jej nie było – mówi Liubow Cybulska, ekspertka ds. wojny hybrydowej, której mąż walczy na froncie. Ukraińska patriotka o rosyjskim imieniu i polskim nazwisku, dawna dziennikarka telewizyjna, to założycielka Centrum Komunikacji Strategicznej i Bezpieczeństwa Informacji przy ministerstwie kultury i polityki informacyjnej Ukrainy oraz doradczyni ukraińskiego MSZ. Jedna z wielu znakomicie wykształconych, profesjonalnych, sprawczych kobiet, które przejmują kolejne sfery działania, kiedy mężczyźni poszli walczyć. – W celebrującym codzienność Kijowie, z dala od linii frontu, ta chwilowa „utrata pamięci” jest możliwa. Do czasu – zaznacza Cybulska.
Życie od ataku do ataku
A czas wyznaczają tu niemal codzienne alarmy przeciwlotnicze. Niekoniecznie jest to wycie syren (słychać je gdzieś w tle), bo każdy mieszkaniec miasta ma w swoim telefonie aplikację, która informuje go o atakach. Mogą trwać godzinę, trzy, sześć albo – jak pokazały ostatnie miesiące – kilkanaście godzin. Jednak kiedy o 22 idę Chreszczatykiem – główną wielkomiejską arterią Kijowa, ulicą markowych butików i państwowych urzędów – na sygnał alarmu nikt nie zwalnia nawet kroku. Ludzie spokojnie czekają na przystanku autobusowym, obsługa sklepów robi swoje, powoli szykując się do zamknięcia lokali o 23 – wtedy zaczyna się godzina policyjna, która trwa do 5 rano.
– Wszystko zależy od informacji, co nadlatuje od strony Rosjan. Jeśli to „szahidy”, czyli bezzałogowe drony, to obrona przeciwrakietowa je zestrzeli, zanim dolecą do centrum Kijowa, które jest relatywnie najbezpieczniejszym i najlepiej bronionym miastem w Ukrainie. Jeśli jednak mamy sygnał, że to superszybki, naddźwiękowy „kindżał” – wszyscy schodzą do schronu – mówi Anna Kopylowa, dyrektorka kijowskiego oddziału niedużej, ale prężnej, prywatnej Galerii Voloshyn (jej założycie Max i Julia Wołoszyn prowadzą drugi oddział galerii w Miami). Z Anną poznałam się podczas warszawskich targów sztuki w Hotelu Warszawa. Pytam ją, co czuje, słysząc dzień w dzień, od miesięcy, alarm za alarmem. Boi się jeszcze, czy raczej nastąpił u niej rodzaj znieczulenia?

– To już trzeci rok wojny i jest tak, jakby mój mózg próbował przekonać mnie, że jestem silna i alarmy nie robią już na mnie wrażenia – odpowiada. – Jednak czasami po tych atakach siadam i nie mogę się na niczym skupić. Będąc za granicą na targach sztuki czy wystawach, dostrzegam, że tam lepiej śpię, jestem bardziej zrelaksowana. Ale kiedy usłyszę dziwny dźwięk albo syrenę alarmową, włącza się od razu myślenie: „O mój Boże, co się stało?!”. Po sekundzie ulga, że jestem daleko. Na co dzień w Ukrainie możesz przekonywać siebie, że wszystko jest OK, ale twoje ciało stale czuje napięcie. Zawsze jest w gotowości, by zareagować na to, co niespodziewane. A będąc w podróży po Europie, można po prostu odpocząć i wiele osób ma ochotę płakać czy coś w tym stylu, bo wreszcie jest na bezpiecznym terytorium i może się zrelaksować. Wtedy dopiero widać, jak bardzo jesteśmy wyczerpani.
Po ciężkich nalotach z początku pełnoskalowej agresji rosyjskiej na Ukrainę, po przymusowym zamknięciu galerii i wielu dobach spędzonych w schronie, w końcu sytuacja się ustabilizowała i zyskała pozory normalności. Nowa siedziba galerii Voloshyn znajduje się teraz na tyłach stołecznej kamienicy, w przyziemiu ze zbrojonym sufitem. Przypadek...? Trwa tu akurat wystawa młodego ukraińskiego artysty, Maksyma Khodaka, zajmującego się m.in. historią i fake newsami. Jej tytuł zapisany emotikonami zawiera w sobie zarówno karabin, jak i kwiaty. Ekspozycja prezentuje grafiki, kolaże i obiekty, których częścią są... tipsy z symbolami Ukrainy. Jak się okazało, na okupowanych przez Rosjan terenach patriotyczny manicure stał się wyrazem ukraińskiego buntu. Za żółto-niebieskie paznokcie można było pójść siedzieć, a wręcz stracić życie. Jak uważa Anna, uczestnictwo w rodzimej kulturze stało się dziś w Ukrainie rodzajem patriotycznego manifestu.

– Mamy teraz do czynienia z prawdziwym fenomenem w naszym życiu kulturalnym, które jest niezwykle intensywne –stwierdza. – Bilety na wszystkie spektakle w teatrach, kinach, na koncerty w filharmoniach i klubach są wyprzedane na kilka tygodni naprzód. Na wernisażach mamy tłumy. Jako Ukraińcy jesteśmy więc obecnie zainteresowani naszą sztuką. Pojawili się zupełnie nowi młodzi kolekcjonerzy ukraińscy. Trzydziestolatkowie, którzy prowadzą swoje biznesy, mają trochę pieniędzy i uważają, że warto wspierać rodzimą kulturę, że to jest ważne.
Muzeum z pustymi ścianami
Galeria Voloshyn mieści się w kamienicy, którą w 1913 roku zbudował ukraiński biznesmen i filantrop Mykoła Tereszczenko. Tak się składa, że jego córką była Warwara Chanenko, która razem z mężem Bohdanem – prawnikiem i potentatem cukrowniczym – zgromadziła najcenniejszą w Ukrainie kolekcję dawnej sztuki europejskiej, azjatyckiej i starożytnej, by potem przekazać ją państwu. Narodowe Muzeum Sztuki im. Bohdana i Warwary Chanenko znajduje się w sąsiedniej kamienicy, w dawnym domu kolekcjonerów, gdzie każdy pokój zaprojektowano w stylu innej epoki historycznej. Tam udaję się na spotkanie z szefowymi najważniejszych ukraińskich instytucji kulturalnych. Idziemy na krótkie oprowadzanie po muzeum, ale zamiast podziwiać „Martwą naturę z serwisem do czekolady” Juana de Zurbarána (1640) czy cenny malarski szkic Rubensa „Bóg rzeki Skaldy, Kybele i bogini miasta Antwerpii” z wczesnego okresu twórczości artysty, patrzymy na ślady po zdjętych obrazach i puste ściany, na zawinięte w płótna, niczym mumie, rzeźby. Czysty performance! Tak się składa, że same te dzieła (sztuki włoskiej, holenderskiej, flamandzkiej, francuskiej, hiszpańskiej oraz cenne polonika) można oglądać teraz np. na warszawskim Zamku Królewskim, bo muzeum, wysyłając zbiory do europejskich miast, chroni je w ten sposób przed rosyjską grabieżą. Rosjanie, w starym sowieckim stylu, wchodząc do okupowanych miejscowości, zabierają ze sobą cenne artefakty, ale też dokumenty urzędów stanu cywilnego czy archiwa historyczne. To jest bowiem wojna, w której orężem jest pamięć i tożsamość.

– Wszystko, co jest własnością narodu ukraińskiego, musi być zabezpieczone i przechowywane w bezpiecznym miejscu aż do zakończenia konfliktu – mówi Julia Waganowa, dyrektorka Muzeum Chanenków, pokazując nam na zdjęciach zniszczenia z października 2023 roku. Wtedy przed budynkiem muzealnym spadł rosyjski pocisk, wybijając szyby i niszcząc bezpowrotnie cenną kolekcję starożytnej ceramiki azjatyckiej. Po tym zdarzeniu resztę zbiorów zabezpieczono i ukryto, a część wysłano w podróż po Europie (patrz: wystawa w Warszawie). Klasyczne, konserwatywne muzeum pozbawione swoich historycznych dzieł musiało zaś przejść wymuszoną przemianę, otwierając się na sztukę współczesną, wystawy tematyczne, efemeryczne działania performatywne i koncerty. Jak widać, wojna zmienia czasem muzealników w kuratorów sztuki współczesnej.
Ukraina – Rosja: wojna na kultury
Praca z kulturą w wojennym czasie to w dużym stopniu walka z rosyjskimi wpływami kulturowymi i rosyjską propagandą, co podkreśla Olena Odynoka, szefowa ukraińskiego Instytutu Książki. Stąd obecność instytutu na wszystkich targach literatury (z warszawskimi włącznie), ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec, gdzie ukryte wpływy rosyjskie od lat osiągają zatrważające rozmiary. To wysyłanie literatury (głównie e-booków) na front do żołnierzy w jednostkach albo rozprowadzanie książek dla ukraińskich dzieci przez pediatrów w krajach uchodźczej emigracji (Odynoka: „Człowiek na wychodźstwie może nie chodzić do teatru czy filharmonii, ale do lekarza z dzieckiem przyjdzie na pewno”).
– Chciałabym zwrócić uwagę na obiekty infrastruktury kulturalnej, które ucierpiały z powodu ataku Rosji – mówi szefowa instytutu. – W Charkowie mieliśmy drukarskie zagłębie, a teraz to miasto leży 30 km od rosyjskiej strefy, musieliśmy przebudować całą logistykę drukowania książek. Na front wyjeżdżają doświadczeni drukarze, a pozyskanie i przeszkolenie nowych ludzi do pracy w tym sektorze zajmuje około roku. Do tego w wyniku wojny rosyjskiej zginęli i nadal giną ludzie literatury, którzy trafiają do armii, często na ochotnika.

W wojennej Ukrainie czytelnictwo wzrasta, bo jak mówi Odynoka, literatura stała się schronieniem dla umysłów. – Po rozpoczęciu wojny w 2014 roku pojawiły się też nowe nazwiska w ukraińskiej literaturze – dodaje. – Pisanie jest dla tych młodych ludzi rodzajem terapii, mogą w słowach zawrzeć swoje doświadczenie. Wzrosło zainteresowanie książkami historycznymi i tymi autorstwa ukraińskich twórców, także w obszarze klasyki rodzimej literatury, którą nasi czytelnicy odkrywają na nowo.
Nataliia Stets – dyrygentka i dyrektorka muzyczna Narodowej Filharmonii Ukrainy – także mówi o tym, jakim problemem jest dla sektora sztuki pobór mężczyzn do wojska.
– Możemy zachować połowę męskiej obsady orkiestr – wyjaśnia. – To oznacza trudne decyzje: kogo ochronić przywilejem, a kogo nie. Są też muzycy, wybitni wirtuozi, którzy z potrzeby wewnętrznej ruszają na front. Część z nich nigdy nie wraca.
Kiedy podczas koncertu ogłaszany jest alarm bombowy, trzeba zejść z publicznością i performerami do schronu – na instytucji ciąży bowiem odpowiedzialność za widzów i artystów. – To wymusza niezwykłą bliskość między twórcami a odbiorcami – uważa Stets. – Kiedy podczas jednego z nalotów alarm się przedłużał, po wypiciu kawy i zjedzeniu przygotowanych ciasteczek publiczność namówiła muzyków do kontynuacji koncertu. To są niezapomniane momenty w tych trudnych dla nas wszystkich czasach.
Jak podziwiać sztukę współczesną pod wojennym ostrzałem
Kijowska rzeczywistość artystyczna wciąż bazuje głównie na hierarchicznej, tradycyjnie pojętej kulturze rozpiętej między wysokim C operowo-muzealno-filharmonicznym a popkulturą i undergroundem (polecam anglojęzyczną książkę „Parcommune” o historii offowej sceny twórczej Kijowa wydaną przez PinchukArtCenter). Gdzieś pomiędzy tymi światami sytuuje się niesamowita wystawa „Silvashi Circles” („Kręgi Szilwasziego”), którą miałam okazję zobaczyć jesienią w Kijowie. To retrospektywa 77-letniego Tiberija Silwasziego, abstrakcjonisty uhonorowanego m.in. Narodową Nagrodą Szewczenki w 2022 roku, jednego z najważniejszych współczesnych artystów ukraińskich tworzących w nurcie malarstwa niefiguratywnego. Monumentalna prezentacja, przygotowana przez nieposiadające stałej siedziby Ukraińskie Muzeum Sztuki Współczesnej (UMCA), pokazywana była w Domu Ukraińskim, obecnie – centrum artystyczno-konferencyjnym. Spektakularny, późnomodernistyczny budynek, którego wnętrze oparto na kolistych galeriach (kłania się nowojorskie Guggenheim Museum), to... byłe Muzeum Lenina. Zderzenie światów jest klasyczną opowieścią z tej części Europy – oto pełna światowego rozmachu prezentacja „ukraińskiego Rothki” w dawnej siedzibie sowieckiej chwały.

– Zazdrościmy wam tego, że macie wreszcie w Warszawie docelową siedzibę Muzeum Sztuki Nowoczesnej – mówi Ksenia Małych, badaczka i kuratorka sztuki współczesnej. Pracuje w PinchukArtCentre, prywatnym centrum sztuki XXI wieku założonym przez ukraińskiego oligarchę Wiktora Pinczuka. – W Kijowie mamy zaledwie trzy (trzy!) galerie zajmujące się sztuką współczesną (Oprócz PAC i galerii Voloshyn jest jeszcze The Naked Room – przyp. aut.). Porównaj to z waszym Warsaw Gallery Weekend, w którym bierze udział kilkadziesiąt stołecznych galerii.
To PAC promuje w międzynarodowym obiegu czołowych ukraińskich twórców: Nikitę Kadana, Żannę Kadyrową, Katerynę Łysowenko. Na ubiegłorocznym weneckim biennale widziałam przygotowaną przez tę instytucję być może najwspanialszą wystawę programu towarzyszącego tej imprezy – „From Ukraine: Dare to Dream” w Palazzo Contarini Polignac. Centrum tworzy także archiwum współczesnej sztuki ukraińskiej, bo „nikt inny się tym nie zajmie”, publikuje książki o sztuce i przyznaje dwie nagrody: lokalną dla młodych ukraińskich twórców i międzynarodową – Future Generation Art Prize. Wizyta w ich kijowskiej galerii sztuki jest zawsze ożywczym doświadczeniem. Po obejrzeniu wystawy rozlokowanej na kolejnych piętrach można zasiąść w kawiarni na szczycie zabytkowego budynku, z widokiem na to niezwykłe, obdarzone charyzmą miasto. Tak też może wyglądać wojenna rzeczywistość.
Banksy w Borodziance, weteranki w Kijowie
Zachłystując się urodą i niepokojącym czarem wojennego Kijowa, łatwo stracić z oczu to, co zaczyna się już „cztery mile za Kijowem”. Wystarczy na jeden dzień zajrzeć do Borodzianki, podkijowskiego miasteczka (po sąsiedzku z tragiczną Buczą i Irpieniem), do którego w 2022 roku dotarły rosyjskie siły okupacyjne. Dewastowały miejscowość przez kilkadziesiąt dni, stosując wobec mieszkańców tortury, zastraszanie, morderstwa, bicie. Przy głównej ulicy nadal stoją zdewastowane bloki z odpadającymi od ściany łazienkami i kuchniami, obok – osiedla kontenerowych domów dla wewnętrznych uchodźców wojennych oraz nowoczesne centrum rehabilitacji weteranów (w kosztach budowy uczestniczyły Litwa, Polska i Niemcy). Na ścianach zrujnowanych bloków wykwitła galeria niesamowitych murali i graffiti. Część z nich została wycięta ze ścian i prezentowana jest w swoistej „galerii” na placu przed domem kultury. Wśród nich także dzieło słynnego Banksy’ego, który odwiedził miasto po wyzwoleniu spod okupacji – obraz kruchej baletniczki na puentach. Druga jego praca została zabezpieczona pleksi na zbombardowanym osiedlu – to symboliczny obraz walki karate między osiłkiem o twarzy Putina a małą ukraińską dziewczynką, która powala go na glebę.
Po powrocie do Kijowa spotykam jedną z najbardziej charyzmatycznych kobiet działających dziś w ukraińskiej sferze publicznej. Kateryna „Zoja” Prymak to historyczka sztuki, która do 2014 roku pracowała we wspomnianym PinchukArtCenter. Potem została sanitariuszką frontową i bojowniczką Ukraińskiego Korpusu Ochotniczego. Mówi, że najpierw zelektryzowało ją pospolite ruszenie na Majdanie, który zgromadził tysiące ludzi z różnych środowisk, a wielu z nich po wybuchu wojny poszło na front jako ochotnicy. Dziś Kateryna jest prezeską stowarzyszenia Veteranka, walczy o wsparcie i pomoc kobietom, które wracają z frontu, bo jak mi mówi – w przeciwieństwie do powracających z frontu żołnierzy, którymi opiekuje się państwo – dotknięte frontowym PTSD kobiety ochotniczki są dla systemu niewidzialne. –Aktywizm publiczny bywa czasem trudniejszy niż wojna – mówi. – Bo wojna jest społecznie bardziej zrozumiała niż żmudna, codzienna praca na rzecz pogruchotanych nią ludzi.

Ostatnia noc w Kijowie. Wieczorem zaczyna się wielogodzinny rosyjski atak lotniczy, który skończy się dopiero nad ranem. Schodzimy do hotelowego schronu zaaranżowanego przy podziemnym parkingu, w którym spotykamy jedynie paru Amerykanów i dwóch Włochów pracujących dla miejscowych organizacji pozarządowych. Po godzinie, znużeni, wracamy do pokojów, by paść na swoje łóżka. Zasypiam, próbując odsunąć od siebie dudnienie dochodzące znad odległego horyzontu. Z myślą o tym, że kiedy się to wszystko skończy, chciałabym świętować ukraińskie zwycięstwo właśnie tutaj, w Kijowie. To miasto, ci ludzie – zostają pod skórą.
Za umożliwienie wyjazdu do wojennego Kijowa dziękuję Instytutowi Ukraińskiemu oraz Centrum Mieroszewskiego. Слава Україні!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.