Znaleziono 0 artykułów
09.03.2023

Steven Spielberg: Wirtuoz kina

09.03.2023
Steven Spielberg (Fot. Murray Close, Getty Images)

Steven Spielberg nigdy nie chciał trzymać się sztywnych ram kina dla dużych chłopców, a Hollywood długo nie chciało darować mu „prokobiecych sympatii”. On jednak robił swoje, a dziś, ponad pół wieku po swoim debiucie, uchodzi za jednego z największych wirtuozów kina. Jego najnowszy film „Fabelmanowie” ma szansę na siedem Oscarów, a sam Spielber – na trzecią statuetkę za reżyserię. 

Steven Spielberg ma dziś taką pozycje, że to on dyktuje warunki, a producenci zabiegają o jego względy. Jednak zanim światło dzienne ujrzała seria o Indianie Jonesie, a później „Jurassic Park” i „Raport mniejszości”, przez długi czas zmagał się z osobami stojącymi na czele wytwórni, które odmawiały mu prawa do realizowania scenariuszy nastawionych na zysk. Jednym z takich projektów były filmy o Bondzie, o których wyreżyserowaniu Spielberg marzył od początku swojej kariery. W Hollywood tajemnicą poliszynela jest, że nigdy takiej szansy nie dostał, bo uważany był za twórcę zbyt miękkiego. Obawiano się, że popchnąłby 007 w stronę emocjonalnego faceta, który przejmuje się losem innych oraz – o zgrozo! – szanuje kobiety. A to producentom w XX wieku nie mieściło się w głowach.

Steven nie mógł zrozumieć, co robi źle, że nie dostaje takiej propozycji. Przy każdej okazji głośno wspominał, że jego celem i pragnieniem jest stanięcie za kamerą któregoś z filmów serii. Kiedy „Szczęki” (1975) odniosły spektakularny sukces, jego angaż wydawał się niemal pewny, ale tak się nie stało – mówi mi Susan Lacy, reżyserka genialnego dokumentu poświęconego reżyserowi, zatytułowanego po prostu „Spielberg” (można go oglądać na platformie HBO Max), kiedy spotykamy się w Los Angeles. Zwraca uwagę, że producenci nie do końca wiedzieli, jak do Spielberga podchodzić, bo jego filmy nie mieściły się w ich definicjach kina rozrywkowego.

Steven Spielberg i Susan Lacy (Fot. Erik Tanner, Getty Images)

Urodzony w 1946 roku reżyser nie traktował kina jak jego koledzy. Dla niego X Muza była narzędziem nie do oddziaływania na publiczność, tylko przepracowywania własnych traum i problemów. Spielberg był bowiem chłopcem i nastolatkiem wyjątkowo strachliwym. Po rozwodzie rodziców wychowywała go matka i trzy starsze siostry, w których ramiona uciekał za każdym razem, kiedy za oknem grzmiało. – Miał zbyt bujną wyobraźnię, żeby znosić burzę bez lęku. Przerażały go drzewa za oknem jego pokoju. Bał się ich całe dzieciństwo – mówi Lacy. Próbę przepracowania tych strachów w kinie podjął się przy okazji „Ducha” (1982) Tobe’a Hoopera z 1982 roku, do którego napisał scenariusz, wypełniony grozą piorunów i szelestem nadzwyczajnie wielkich liści. A także postacią silnej kobiety, która – mimo że jej córka została porwana – nie wpada w histerię, tylko razem z mężem próbuje przeciwdziałać sytuacji.

Koleżanka mama

Spielberg taki obraz kobiety wyniósł z domu, w którym jego matka była bardziej kumpelą niż surowym rodzicem: wspinała się razem z nim na drzewa, szalała na rowerze, robiła psikusy sąsiadom. – Kiedy Steven dowiedział się, że w domach kolegów głową rodziny jest ojciec, był w szoku. Uważał, że jego dom jest nienormalny. Był wściekły na matkę za to, jak się zachowuje – opowiada Lacy. Młody Spielberg dostał ataku szału, kiedy powiedział matce, że chce mieć małpę, a ta pojechała do miasta i mu ją kupiła. – Steven zaczął drzeć się i płakać, że w każdym normalnym domu, gdyby dziecko wyszło z taką propozycją, dostałoby ochrzan od rodziców, a tylko u Spielbergów matka po prostu kupuje małpę – śmieje się dokumentalistka i dodaje, że ojcu Stevena małpa bardzo się podobała.

Steven Spielberg (Fot. Michael L Abramson, Getty Images)

Mężczyzna niespecjalnie wtrącał się w wychowanie syna, który w szkole był prześladowany przez kolegów na każdym kroku. Wątłej budowy Steven, niemal pozbawiony mięśni, był ofiarą przemocy fizycznej i psychicznej. O tym właśnie opowiada jego debiutancki „Pojedynek na szosie” z 1971 roku, w którym przemierzający pustynię kierowca osobowego samochodu musi walczyć o przetrwanie, po tym, jak na drodze pojawia się potężna ciężarówka, chcąca zepchnąć go z urwiska. – Dla większości widzów była to po prostu kolejna wariacja na temat walki Dawida z Goliatem, a dla Stevena był to powrót do czasów szkolnych i rozliczenie się z prywatną traumą. Wszyscy z otoczenia Stevena wiedzieli, że osobowy samochód to on, a ciężarówka – jego koledzy ze szkoły. On potrafił przepracowywać swoje doświadczenia tylko w kinie – zapewnia Lacy. W filmie osobówka odnosi zwycięstwo, ale Spielberg nie odebrał sobie prawa do prywatnej zemsty: spadająca w przepaść ciężarówka umiera powoli, ginie w agonii – kamera fetyszyzuje wyciekające z niej paliwo, które przypomina krew, a zaczep łączący przyczepę i kokpit łamie się powoli i wydaje dźwięki jak gruchotany kręgosłup.

Kadr z filmu "Pojedynek na szosie" (Fot. East News)

Nie jest to jednak najbardziej osobisty film reżysera, który dopiero w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” (1977) pokazał jedną z najbardziej bolesnych dla niego sytuacji z rodzinnego domu. Lacy: – Kiedy Spielbergowie przeprowadzili się do Północnej Karoliny z Arizony coś niedobrego zaczęło dziać się w ich domu. Matka z endorfin przeszła w depresję, ojciec coraz więcej pracował. Steven wspomina ten okres jako najgorszy w życiu. Nie wiedział wtedy jeszcze, że małżeństwo jego rodziców przechodzi kryzys, bo matka zakochała się w najlepszym przyjacielu ojca.

Kryzys nasilał się, a apogeum nastąpiło, kiedy podczas kolacji ojciec zaczął płakać. Nastoletni Steven, któremu otoczenie wbijało do głowy, że mężczyźni nie płaczą, zaczął wtedy wyzywać mężczyznę od beks. Wielokrotnie wykrzyczał to słowo, dopóki matka nie wyrzuciła go z jadalni. Identyczną scenę oglądamy w „Spotkaniach”, tyle że rozgrywa się w łazience.

Kadr z filmu "Bliskie spotkanie trzeciego stopnia" (Fot. COLUMBIA PICTURES / Album, East News)

To właśnie wtedy Spielberg obiecał sobie, że jeśli się ożeni, nigdy się nie rozwiedzie. Deklarację powtórzył, kiedy w 1985 roku na świat przyszedł Maks, jego pierworodny. Jego matkę, aktorkę Amy Irving, poznał dzięki Brianowi De Palmie, który polecił mu ją do angażu w „Spotkaniach”. Na rolę w filmie była za młoda, za to została w życiu prywatnym reżysera. Pobrali się w 1985 roku, rozwiedli – trzy i pół roku później. Ten temat Spielberg przepracował w „Imperium Słońca” (1987), w którym główny bohater, młody Brytyjczyk, po inwazji Japończyków na Szanghaj zostaje rozdzielony z rodzicami i musi przedwcześnie dojrzeć. Na planie Spielberg nieustannie spierał się ze scenarzystą Tomem Stoppardem, który uważał, że mężczyźni w filmie są zbyt miękcy, zachowują się jak kobiety.

Spielberg po raz kolejny kręcił jednak film o sobie, a sam jako pogardzany w szkole chłopak, którego nie interesowały narkotyki, seks ani rock’n’roll, a już tym bardziej sport, nie mógł inaczej podejść do sprawy. Filmowy Jamie (Christiane Bale) ma jedną pasję: samoloty wojskowe, w których widzi możliwość zdobycia nieba, dorównania ptakom. Nie zauważa jednak, że mogą też być maszyną śmierci. Potrafi o nich opowiadać godzinami. Podobnie jak Jamiego – Spielberga wszyscy słuchali, kiedy rozprawiał o kinie. Już od najmłodszych lat, gdy jako dziecko obejrzał „Lawrence’a z Arabii” (1962) Davida Leana, zadecydował, że zostanie reżyserem. O kino pytał każdą napotkaną osobę, robił wszystko, żeby tylko dostać się na plan któregoś z filmów.

Steven Spielberg i Christian Bale na planie filmu "Imperium słońca" (Fot. WARNER BROTHERS / Album, East News)

Wykopany z planu Hitchcocka

– Do legendy przeszedł jego włam na plan „Rozdartej kurtyny” (1966) Alfreda Hitchcocka, jego ukochanego autora, z którego został wyrzucony przez jednego z ochroniarzy. Spielberg, który wkradł się na plan przez zaplecze teatru, nie mógł uwierzyć w to, co ogląda. Patrzył na wszystko z rozdziawionymi ustami – mówi Lacy. Tamta reakcja stała się emblematem jego filmów, powraca w każdym z nich, kiedy bohaterowie oglądają coś, czego nie mieli prawa zobaczyć: w „E.T.” (1982) to widok sympatycznego kosmity, w „Jurassic Park” (1993) – dinozaurów, w „BFG – Bardzo Fajny Gigant” (2016) – tytułowego Giganta, w „Czwartej władzy” (2018) to widok szpigla jutrzejszej „jedynki” „New York Timesa”, którą podgląda nielegalnie młody dziennikarz „Washington Post”, a w późniejszym „Player One” dochodzi do multiplikacji – bohaterowie wielokrotnie napotykają artefakty popkultury, które wprawiają ich w osłupienie, jak kiedyś nas, gdy obcowaliśmy z nimi pierwszy raz.

Podobnie jest z kobietami, które zapamiętuje się zawsze, nawet jeśli są tylko postaciami epizodycznymi. – Niezależnie od okresu twórczości to one mają złote momenty, które już z nami zostają. Dziś, kiedy myśli się o „E.T”, w głowie od razu pojawia się obraz młodziutkiej Drew Barrymore, z „Jurassic Park” wiąże się wspomnienie grającej naukowca Laury Dern, a z „Hookiem” – Julii Roberts jako Dzwoneczka. Te kobiety są decydentkami, mają moc, wpływają zdecydowanie na głównych bohaterów, nie są ozdobnikami. Albo – jak w przypadku „Listy Schindlera” (1991), w której Spielberg przepracowywał swoje żydowskie korzenie, są symbolem ofiar. Każdy, kto ten film zobaczył, pamięta owinięte w czerwone szaty ciało dziewczynki – jedyny nie-czarno-biały element w całym filmie – mówi dokumentalistka.

Do panteonu tych postaci dołączyła Meryl Streep, która w „Czwartej władzy” gra właścicielkę gazety, za co została nominowana do Oscara. To ona podejmie decyzję o tym, czy „The Post” ma opublikować Pentagon Papers, tajny raport o zaangażowaniu wojsk amerykańskich w wojnę w Wietnamie. Spielberg zresztą bardzo się z realizacją tego filmu spieszył, bo zależało mu na wyraźnym komentarzu do działania walczącego z dziennikarzami prezydenta Trumpa. Streep znalazła się w obsadzie nieprzypadkowo. Wielokrotnie krytykowała politykę prezydenta, za co ten nazwał ją na Twitterze m.in. przecenianą gwiazdą. Podobnie partnerujący jej Tom Hanks nigdy nie stronił od krytyki prezydenta.

Steven Spielberg, Tom Hanks i Meryl Streep na planie filmu "Czwarta władza" (Fot. Collection Christophel, East News)

Spielberga litowanie się nad losem kobiet nigdy nie interesowało. Nawet w „Kolorze purpury” (1985), ekranizacji nagrodzonej Pulitzerem powieści Alice Walker z 1982 roku, której bohaterką jest grana przez Whoopi Goldberg (wcześniej rolę odrzuciła Tina Turner) Celie Johnson, wielokrotnie gwałcona i maltretowana najpierw przez ojca, a potem przez męża, kobieta zachowuje siłę do walki z przeciwnościami losu, nie poddaje się, a zdjęcia Allena Daviau podkreślają, że jej rzeczywistość mieni się nie tylko kolorami szarości, ale też całą paletą tęczy. Lacy: – Krytyka zupełnie mu nie zaufała. Nie wierzono, że Steven nagle może opowiadać o poważnych sprawach, bo nie rozumiano, że jego wcześniejsze filmy są przepracowaniem jego osobistych przeżyć. Film zebrał chłodne recenzje, a dziś uchodzi za jeden z najdoskonalszych portretów patriarchatu, który – wtedy, będąc już po czterdziestce – Spielberg rozumiał zupełnie inaczej, niż jako nastolatek. Wiedział, że wychowywał się w wyjątkowej rodzinie.

Whoopie Goldberg w filmie "Kolor purpury" (Fot. WARNER BROTHERS / Album, East News)

Docenił matkę i zrozumiał, że ojciec, który po rozwodzie oddalił się od rodziny i popadł w pracoholizm, zrobił to dla dobra dzieci, układających sobie życie z nowym partnerem matki. Mimo to, filmy Spielberga są wypełnione figurą nieobecnego ojca – tak jest w serii o Indianie Jonesie, „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” czy „Wojnie światów” (2005), w której jednak niedojrzały ojciec bierze sprawy w swoje ręce. Z własnym ojcem reżyser zmierzył się dopiero lata później w „Fabelmanach”, fabularyzowanej autobiografii, która ma szansę na siedem Oscarów. Jego matką zagrała czarująca Michelle Williams, a ojca – zdystansowany Paul Dano. I choć oboje dają popis swoich umiejętności, filmowy ojciec wypada blado przy spragnionej życia Mitzi. Bo u Spielberga to mężczyźni są słabsi i mniej dojrzali niż kobiety, które reżyser podziwiał na każdym polu. Jedyne recenzje swoich filmów, które wyjątkowo brał do siebie i cenił, to te napisane przez Pauline Kael, zaś w filmach obsadzał tylko te aktorki, z którymi ciężko się współpracuje, bo mają charakter i własne zdanie.

Harrison Ford i Steven Spielberg na planie filmu "Indiana Jones i Świątynia Zagłady" (Fot. Collection Christophel, East News)

Zmora Joan Crawford

Na planie przygotowywanego dla telewizji NBC horroru „Night Gallery” (1969) sam przeżył horror, bo grająca u niego Joan Crawford budziła postrach ekipy. Mimo to strachliwy reżyser wydawał jej śmiałe komendy i reżyserował bez wahania, czym wzbudził podziw u producentów. Na planie miał przecież zaledwie 23 lata. – Steven nie spał wtedy po nocach, Crawford mu się śniła, miał z nią koszmary, bał się jej jak cholera, ale nie dał tego po sobie poznać w momencie konfrontacji. Tak działała na niego praca na planie, dla której był w stanie się zmierzyć ze wszystkim. Znajdował sposoby nawet na najtrudniejszych aktorów – mówi Lacy. 

Barry Sullivan i Joan Crawford w filmie "Nocna galeria" (Fot. Courtesy Everett Collection, East News)

Tak było również z kręceniem ujęć z dziećmi, które budzą postrach producentów ze względu na to, że praca z nimi zazwyczaj wiąże się z przedłużającymi się zdjęciami. Spielberg znalazł jednak metodę również na to. Lacy: – Zauważył, że dzieciaki nie rozróżniają czasu ekranowego od czasu rzeczywistego. Dlatego kręcił z nimi sceny chronologicznie: ich wczoraj było filmowym wczoraj, ich jutro było też filmowym jutro. Poza tym był dla nich jak kumpel, zachowywał się na planie jak jego matka – wygłupiał się z nimi, bawił. Były nim zachwycone! Zwłaszcza Drew Barrymore na planie „E.T.” przepadała za nim – mówiła, że jest jak tata i kolega z podwórka w jednym.

Dzięki talentowi do reżyserowania dzieci Spielbergowi z ich pomocą udało się wydobyć całą grozę płynącą z hipokryzji mieszkańców amerykańskich przedmieść, na których nikt się nie rozwodzi, nikt nie zdradza, nikt nie ma problemów – tak rozprawił się z miejscem, w którym dorastał.

Gwiezdne wojny Spielberga

Spielberg cały czas łudził się, że skoro na wszystkich znajduje sposób, producenci docenią to i zaoferują mu reżyserię Bonda. Tak się jednak nie stało. Na początku lat 80. wpadł zresztą z tego powodu w depresję (przypieczętowaną porażką komedii „1941” z 1979 roku), z którego wyciągnął go George Lucas. – Kiedy przyszedł do Spielberga i powiedział mu, że ma coś lepszego niż Bond, Spielberg nie uwierzył. Dopiero kiedy zaczął słuchać o Indianie Jonesie, docenił propozycję przyjaciela – mówi Lacy i dodaje, że o ile Spielberg oszalał na punkcie tego projektu, o tyle studia filmowe niechętnie do niego podchodziły. Powód? Indiana Jones był bohaterem zbyt kobiecym jak na hollywoodzkie standardy, a Spielberg nie należał do reżyserów, którzy mieszczą się w budżecie.

Steven Spielberg i George Lucas (Fot. Valerie Macon, Getty Images)

Pomógł Lucas, wstawiając się za przyjacielem. Był zresztą jego dłużnikiem, bo kiedy pokazał Brianowi De Palmie, Martinowi Scorsese i Spielbergowi „Gwiezdne wojny: Część IV – Nowa nadzieja” w 1977 roku, De Palma wpadł w szał. Zaczął krzyczeć, że nic nie rozumie z historii, że film jest nielogiczny i że on nie potrafi wejść do świata, którego elementy są dla niego zupełnie niewyjaśnione. Lucas uniósł się gniewem. Naparzającą się dwójkę rozdzielił Spielberg, który wymyślił rozwiązanie: wprowadzające w film napisy na tle gwieździstego kosmosu, które dziś zna każdy.

Seria o „kobiecym” Indianie Jonesie okazała się jedną z najbardziej dochodowych w historii kina i przyniosła ponad miliard dolarów zysków. Musiało minąć sporo czasu, zanim w podobny sposób jak bohater Harrisona Forda zostanie sportretowany 007, którego inną twarz pokazał dopiero Martin Campbell w „Casino Royale” w 2006 roku. Rewolucja mogła dokonać się nawet trzy dekady wcześniej, podobnie zresztą jak rewolucja #metoo. Spielberg wierzył w nią do końca. Bo szósty zmysł artysty jest faktem. Wystarczy spojrzeć na „Raport mniejszości” (2002), który antycypował to, co zaczęło dziać się po 9/11 (którego przepracowaniem były „Wojna światów” i „Monachium” z 2005 roku), a co wyszło na jaw wiele lat później: prewencyjne zamykanie ludzi, zanim popełnili przestępstwo. Podobnie „Czwarta władza”, czyli opowieść o znaczeniu wolności słowa i roli kobiet w temperowaniu władczych mężczyzn. „Player One” wydaje się jej naturalnym rozwinięciem i docenieniem kobiet także w świecie popkultury. Akcja tego filmu dzieje się w przyszłości. A Spielberg zawsze wiedział, że ta jest kobietą.

Artur Zaborski
Proszę czekać..
Zamknij