Znaleziono 0 artykułów
15.10.2023

Antje Rávik Strubel: Czego nie można wybaczyć burżuazji

15.10.2023
Antje Ravik Strubel (Fot. Thomas Lohnes/Getty Images)

Język uwalnia mnie od konsekwencji wieku, płci, życiorysu. Wszystko, co definiuje mnie jako osobę fizyczną, traci znaczenie w trakcie pisania – mówi Antje Rávik Strubel, jedna z najciekawszych współczesnych niemieckich pisarek, laureatka Deutscher Buchpreis, autorka „W lasach ludzkiego serca”. Rozmawiamy między innymi o tym, czy dobrze jest być dzieckiem NRD i co robić, by przeżyć odlot.

Kto jest pani ulubionym malarzem?

Lubię rzeczywistość pokazywaną w sposób nieoczywisty, malarstwo, które drażni zmysły: ekspresjonizm, surrealizm. Chociaż od dogłębnego zrozumienia tego, co widzę i co to znaczy, jestem daleko. To pewnie średnio oryginalne, ale podobają mi się obrazy René Magrittea. Lubię go za ostentacyjny brak jednoznaczności. Za pytania, które pojawiają się przy oglądaniu jego prac: „Czy to dzień, czy noc, co się tu dzieje z ludźmi, z przedmiotami?”. Każda interpretacja wydaje się usprawiedliwiona, ma sens.

Pani powieść „W lasach ludzkiego serca” jest jak zderzenie niezależnego kina ze współczesnym malarstwem onirycznym, jakby Wim Wenders zaczął współpracować z Norbertem Biskym. 

Ciekawe. Także dlatego, że Wim Wenders na pewno nie jest moim ulubionym reżyserem. 

Czy to dobrze, że właśnie od tej książki zaczynamy panią w Polsce odkrywać? Nie jest to ani najnowsza, ani pierwsza, ani najbardziej znana pani powieść.

Ale to typowa Antje Rávik Strubel. I zarazem nie do końca udany eksperyment. Po sześciu powieściach nabrałam ochoty na inny gatunek, zachciało mi się opowiadań, takich, jakie piszą Amerykanie. Szybko zrozumiałam, że tak nie potrafię. Nawet jeżeli kolejne opowieści bronią się same, za dużo je ze sobą łączy, powracają poznani już wcześniej bohaterowie, a w opowiadaniach nie powinni, nawet jeśli są tylko wspomnieniem. Ucinanie narracji w chwili, gdy nie tylko czytelnik, ale także autorka zaczynają wierzyć, że wiedzą, co i jak będzie dalej, to też typowa ja. Tylko czy ten patent działa tak samo w opowiadaniach?

Dlaczego żaden z bohaterów „W lasach...” nie stara się być lubiany?

Myślę, że nie tylko moi bohaterowie, ale ludzie w ogóle zaczynają odczuwać znużenie powierzchowną popularnością. Nie jest tak, że definitywnie przestało nam zależeć na zainteresowaniu i opinii innych, chodzi raczej o świadomość, że w relacjach często odkrywamy zaledwie fragmencik prawdy o sobie, tego, kim jesteśmy. Sama sobie nieustannie zadaję pytania o to, z czego się składam, z jakich emocji i uczuć jestem zmontowana.

Kobiety w pani powieści pachną pomarańczami, koktajlami lub kremem do opalania, natomiast mężczyźni głównie potem, a pewien seksowny Fin nawet rybą.

Ależ ohydny stereotyp.

Jedna z bohaterek proponuje, by płeć traktować wyłącznie jako kategorię estetyczną, czysty atrybut piękna. Fajny pomysł, cofający nas do czasów antycznych Greków. Czyja to wina, że zboczyliśmy z obranej wtedy drogi?

Lista jest długa, ale jeżeli musiałabym wskazać głównego winnego, wybrałabym burżuazję z jej rygorystyczną koncepcją małżeństwa. Przed burżuazją ślub był bardziej transakcją handlową, fuzją majątków i przywilejów, bez specjalnych sankcji w sferze seksualności, małżeństwo nie oznaczało końca zabawy. Oczywiście odkrywaniem przyjemności w różnych konfiguracjach międzyludzkich zajmowały się wtedy elity, ale lepsze to niż narzucone wszystkim sztywne definicje miłości, powinności małżeńskich oraz przede wszystkim obowiązek trwałej tożsamości seksualnej. Sztywny podział na hetero- i homoseksualistów jest ograniczeniem dla wszystkich, tego burżuazji wybaczyć nie można.

Mówi to mieszkanka Poczdamu, zasiedlanego przez najnowsze pokolenie burżujów.

Urodziłam się w Poczdamie, ale wychowałam w Ludwigsfelde, mieście-sypialni, zbudowanym wokół NRD-owskiej fabryki samochodów ciężarowych. Byłam jedynym dzieckiem w szkole, którego rodzice pracowali gdzieś indziej, tata dojeżdżał do Poczdamu, był tam nauczycielem, mama miała etat w Interflug, NRD-owskich liniach lotniczych z bazą w Schönefeld na obrzeżach Berlina. Ludwigsfelde to idealny kompromis, leży w połowie drogi między jednym i drugim ówczesnym miejscem pracy rodziców, nikt nie czuł się poszkodowany bardziej, oboje musieli codziennie dojeżdżać. A mnie ratowała świadomość, że nie jestem stąd, moi rodzice nie pracują w tej okropnej fabryce. Ludwigsfelde jest mi zbyt obojętne, żebym je znienawidziła, ale spędzone tam lata zbliżyły mnie do stanu zanudzenia się na śmierć.

Poczdam żadnych minusów nie ma?  

Szczerze mówiąc, nie znalazłam lepszego miejsca do życia, przynajmniej w Niemczech. Próbowałam mieszkać w Berlinie, przeprowadzałam się z jednej dzielnicy do drugiej, ale nigdzie nie podobało mi się aż tak, by zostać. Pobliski Poczdam daje mi łatwy dostęp i do jezior i lasów, i w razie potrzeby do metropolii. W Berlinie nocą nie widać na niebie gwiazd, w Poczdamie są, dla mnie to też ma znaczenie. Przez chwilę brałam pod uwagę przeprowadzkę do Szwecji, gdzieś między Göteborg i Sztokholm. Pasuje mi tam wszystko: klimat, krajobraz, zapach, czuję nieracjonalną więź z tym kawałkiem Ziemi, mogłabym się tam odnaleźć. Byłaby to jednak ekstrawagancja, na którą mnie aktualnie nie stać, muszę promować swoje książki, najwięcej spotkań autorskich mam w Niemczech.

Plan musiał być bardzo serio, skoro nauczyła się pani szwedzkiego.

Żeby czytać. I żeby spróbować dogadać się z ludźmi. Z tym pierwszym poszło całkiem łatwo, z drugim po obiecującym starcie szybko zaczęły się schody. Wschodni Niemcy mają wyjątkowy sentyment do Szwecji, tamtejsza socjaldemokracja to taki socjalizm bez błędów i wypaczeń, warunki do zbliżenia między narodami teoretycznie są. Gdyby tak jeszcze słynna szwedzka otwartość i ciekawość ludzi trwały trochę dłużej.

Należy pani do pokolenia Wende Kids, dorastających w NRD, ale w dorosłe życie wchodzących już po upadku muru. Nadal myśli pani o sobie jako o człowieku Wschodu?

NRD nauczyło mnie patrzeć na wszystko dwa, trzy razy, zanim uznam, że to coś naprawdę istnieje i w związku z tym zasługuje na ocenę. Podważanie z marszu wszelkich zasad i norm to też skutek wychowania w tamtych czasach. Moi rodzice krytykowali system, więc szybko zrozumiałam, że istnieją dwa światy, ten na zewnątrz oraz dom; że lewym okiem analizujemy sytuację tu, prawym kontrolujemy, co się dzieje tam. Gdy runął mur, okazało się, że to, co potężne i na zawsze, też może się skończyć w kilka godzin. Nie jestem nostalgiczna, nie tęsknię za dawnymi czasami, nie czuję z nimi specjalnej więzi, a tym bardziej bliskości, ale świadomość zasadniczych różnic wynikających z takiego doświadczenia wciąż we mnie jest.

Jakiś czas temu byłam na imprezie zorganizowanej przez bogatych Niemców z Zachodu, którzy mieszkają teraz w Poczdamie. Przeprowadzili się, ale swój swego znajdzie, trzymają się razem. Jeden z organizatorów, wznosząc toast, powiedział: „Musimy szybko rozwinąć nasz sztandar, niech powiewa na tym kulturalnym ugorze”. Byłam jedyną osobą, która zamiast bić brawo i wypić za powodzenie misji, zaczęła sytuację krok po kroku analizować: „Czy ja się przypadkiem nie przesłyszałam?”. 

30 lat po zjednoczeniu Niemiec na NRD zaczynamy patrzeć mniej srogim okiem: Katja Hoyer napisała wyważoną historię tamtej części kraju, artystów ze wschodu wystawia się chętnie i reklamuje jak swoich, w Poczdamie działa specjalizująca się w ich twórczości galeria Das Minsk…

…której pomysłodawcą i właścicielem jest Hasso Plattner, współzałożyciel giganta informatycznego SAP, jeden z zachodnich „kolonizatorów” Poczdamu. Ale to prawda, że tym razem nie chodzi o sentymenty, zainteresowanie tematem ma inne źródła. Minęło wystarczająco dużo czasu, by wyciszyć emocje, mamy młode pokolenie bez obciążeń, zwyczajnie ciekawe, przez co przeszli ich rodzice, poza tym historię zachodnich Niemiec opowiedziano już tyle razy, na wszystkie możliwe sposoby, niespodzianek zostało niewiele. Nową falę zainteresowania NRD zainspirowały też wojna w Ukrainie oraz rosnące poparcie dla skrajnej prawicy. Większość Niemców wykasowała ze świadomości republiki postsowieckie i teraz mają problemy ze zrozumieniem, o co w tej wojnie chodzi, jak mogło do niej dojść i co ona ma z nami wspólnego. Drugi drażniący nasze sumienie temat to populistyczna partia AfD z poparciem na poziomie 35 procent, gotowa wygrać następne wybory. Piszę o tym dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, boję się, że już po czasie.

Antje Rávik Strubel z nagrodą German Book Prize w 2021 roku (Fot. Getty Images)

Zadebiutowała pani jeszcze na studiach, w 2001 roku, od razu dwiema książkami.

Żeby wszystko było jasne: bardziej wtedy pisałam, niż studiowałam, a książki nie ukazały się jednocześnie. Pierwsza była powieść, wyszła na wiosnę, druga książka, zainspirowana relacjami z moim ówczesnym partnerem, „napisała się” bardzo szybko i premierę miała jesienią. O tym, żeby publikować, myślałam od 15., 16. roku życia, miałam więc mnóstwo pomysłów i czasu, żeby przygotować się do debiutu. Zaraz po nim zwolniłam tempo.

Debiutancka powieść powstała pod wpływem oryginalnego doświadczenia zawodowego – pracowała pani w teatrze off-off-Broadway. Jak się pani tam znalazła?

Pomysł na książkę był pierwszy. Zgadywałam, bo pojęcia mieć o tym nie mogłam, że idealnym miejscem akcji będzie Nowy Jork. Ale Franzem Kafką nie jestem, nie napiszę o Ameryce, wcześniej jej nie odwiedzając. Przyjaciel, który mieszkał na Manhattanie, namawiał: „Przyjedź”. Uległam. Ponieważ książka miała być o teatrze, na miejscu zaczęłam rozsyłać podania o pracę lub staż w instytucjach off-Broadway. Nie dostałam ani jednej odpowiedzi, nie rozumiałam dlaczego. Postanowiłam osobiście zapytać o przyczynę. Chodziłam od jednego teatru do drugiego, gotowa zaakceptować każde warunki, dowolne stanowisko, chociaż najchętniej widziałam się w roli asystentki reżysera. Patrzono na mnie dziwnie: 22 lata, żadnego doświadczenia, z Europy, świr. W Greenwich Village znalazłam teatr w podziemiu klubu fitness, dyrektorka i reżyserka w jednej osobie od razu powiedziała, że nie ma ani centa, ale jeżeli chcę się uczyć, to proszę bardzo, właśnie wystawiają „451° Fahrenheita”, przydam się. Zaczęłam do stanowiska kierownika sceny, potem zachorował reżyser świateł i musiałam go zastąpić, krótko mówiąc, byłam człowiekiem do wszystkiego. Nie zarobiłam nic, ale podobało mi się wszystko, zaczynając od wrażenia, że w teatrze, żeby przeżyć odlot, wystarczy o to poprosić.

Każdą pani książkę poprzedza taki research?

Próbuje pan ustalić, ile jest mnie w moich książkach? Wprost nie ma mnie wcale. Za każdym razem, gdy próbuję pisać o sobie, nic ciekawego nie wychodzi. Ze swoimi przemyśleniami żyję na co dzień, po co wpychać je do literatury, po co marnować szansę odkrycia drugiej siebie? Ale tylnymi drzwiami coś się jednak do pisania dostaje. Moja najnowsza powieść, „Blau Frau”, to totalna fikcja. Dla wielu czytelników brzmi jak oparta na faktach, bo poskładana jest z zasłyszanych wypowiedzi, wspomnień znajomych i nieznajomych, zrobiłam jak zwykle solidny research, o przemocy seksualnej rozmawiałam i z prawnikami, i z ofiarami. Bardzo dobrze znam miejsca, w których toczy się akcja powieści, i ludzi, którzy tam mieszkają, ich styl życia, mentalność, nie muszę budować wszystkiego od zera. 

Nieprawda, że z pisania o sobie nie wychodzi pani nic ciekawego. Czytałem pani dziennik z rezydencji w Nowym Jorku i zazdroszczę. Jak to jest, że na ulicy wielkiego miasta w biały dzień przyciąga pani samych oryginałów?

Szczęśliwy przypadek? Joan Didion powiedziała kiedyś, że jest tak mała i tak nieśmiała, że ludziom udaje się jej nie zauważać, mówią przy niej swobodnie, a ona stoi, słucha, zapisuje. Sama chciałabym pewne wydarzenia zapisywać, żeby zapamiętać, a że tego nie robię, przepadają. Za każdym razem, gdy zaczynam prowadzić dziennik, dopada mnie obezwładniające zmęczenie. Tym razem nie miałam wyjścia, bo gdybym nie dostarczyła kilku stron o sobie, musiałabym zwrócić stypendium. Po raz pierwszy pisałam prozę po angielsku.

Od Joan Didion przez Lucię Berlin po Virginię Woolf – tłumaczy pani na niemiecki same kobiety. Dlaczego?

Bo gdy zaczyna się od kobiet, żadnego mężczyzny do tłumaczenia już się nie dostaje. Nigdy nie chciałam być tłumaczką, zaczęłam wyłącznie dla Joan Didion, byłam zaintrygowana jej pisaniem. Żeby ją lepiej zrozumieć, postanowiłem przetłumaczyć „Rok magicznego myślenia”. Jeden jedyny raz zaproponowano mi, o ile dobrze pamiętam, Davida Vanna, ale akurat tłumaczyłam kolejną Didion i musiałam odmówić. Drugiej szansy nie dostałam. Nie czuję, że coś tracę. Ponad pół życia czytałam teksty wyłącznie mężczyzn, zanim zorientowałam się, że to nie jest OK. Teraz pracuję nad osiągnięciem równowagi. 

Pierwszy człon pani nazwiska to fikcja. Na swojej stronie internetowej pisze pani, że dopisuje Rávik, by odróżnić pisarkę od człowieka. Jak to rozumieć?

Pisanie to dodatkowy wymiar, przedłużenie, rozszerzenie; jako pisarka mogę więcej i bardziej, niż odważyłabym się przeżyć. Język uwalnia mnie od konsekwencji wieku, płci, życiorysu. Wszystko, co definiuje mnie jako osobę fizyczną, traci znaczenie w trakcie pisania.

Publikowanie pod pseudonimem, wymyślanie sobie alter ego to nie w moim stylu, a Rávik zaspokaja moją wewnętrzną potrzebę zaznaczenia, że pisaniem zajmuje się Antje Strubel inna od tej spotykanej na ulicy.  

Dokładnie dwa tygodnie temu zadebiutowała pani na Instagramie. Dlaczego teraz?

To nie moja wina, brat mnie namówił. Niepotrzebnie powiedziałam mu, że bohaterka książki, którą właśnie piszę, jest dziennikarką i w przeciwieństwie do mnie śmiga po internecie i social mediach. Żeby nie zgadywać, jak to jest, w końcu sama odpaliłam Instagram. W dwa tygodnie wygenerowałam dwa posty i nie nauczyłam się jeszcze nikogo śledzić. Nadrobię.

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij