Znaleziono 0 artykułów
20.04.2025

Radek Ładczuk opowiada o pracy na planie „Surfera” z Nicolasem Cage’em

(Fot. Materiały prasowe)

Surferska przystań, męskie porachunki, nieprzepracowane traumy, pogoń za mirażami i nieposkromiony australijski upał, który napędza rodzące się na ekranie szaleństwo. „Surfer” w reżyserii Lorcana Finnegana jest jednym z najbardziej oryginalnych niezależnych filmów 2025 roku. Wcielający się w główną rolę Nicolas Cage daje brawurowy popis aktorskich umiejętności i dystansu do siebie. Jak w tak kameralnym filmie udało się stworzyć świat balansujący na granicy jawy i sennego koszmaru? O tym opowiedział nam operator Radek Ładczuk.

Ewelina Kołodziej: Spotykamy się z okazji nadchodzącej kinowej premiery „Surfera”. To kino nietypowe, balansujące na granicy jawy i snu, szaleństwa. Z jakim odbiorem spotykałeś się do tej pory?

Radek Ładczuk: Publiczność szybko łapie ten vibe, który z łatwością się udziela. „Surfer” to rodzaj pewnego widowiska, monodram jednego aktora. Nicolas Cage jest teraz na kolejnej fali swojej sławy, powiedziałbym – autopastiszowej. Wybiera bardzo ciekawe tematy, co pokazały jego ostatnie filmy „Dream Scenario”, „Kod zła” czy „Nieznośny ciężar wielkiego talentu”.

Jak wspominasz spotkanie z nim na planie?

To utalentowany aktor, który inspiruje ekipę. Mając tak olbrzymie doświadczenie aktorskie, nie spoczął na laurach, a wykorzystuje potencjał tego doświadczenia przy każdym projekcie. Wybiera odważne filmy, w których możemy zobaczyć go w jeszcze innych odsłonach. Ma tak genialny warsztat aktorski, że patrzenie na niego na planie było niezapomnianym doświadczeniem. „Surfer” to kino niezależne, australijsko-irlandzko-amerykańska koprodukcja. W tego typu projektach zaangażowanie uznanego aktora w rolę pierwszoplanową często znacznie ułatwia pozyskanie finansowania. Nie jest to jedyna strategia przy tworzeniu niezależnego filmu. W przypadku tego scenariusza taki wybór miał szczególne uzasadnienie – tekst powstał niemal wyłącznie z myślą o jednym aktorze.

Czyli ta rola była pisana pod niego? Oglądając „Surfera”, odnosi się takie wrażenie.

To dzięki bardzo dużej dawce ironii, którą ma w sobie scenariusz. Musieliśmy go nieco zaadaptować, dopisać pewne wątki, wnieść ten element historii, która pokazuje, że wychował się w Australii, wyjechał do Stanów Zjednoczonych i wrócił, aby umotywować jego decyzje. W filmie jest scena, w której fotografka Aborygenka przeprowadza z nim wywiad i w pewnym sensie Cage zaczyna opowiadać o sobie. Jego fani znajdą w tym filmie sporo takich ukrytych niespodzianek.

Nicolas Cage w filmie Surfer, reż. Lorcan Finnegan / (Fot. Materiały prasowe)

W „Surferze” zastosowałeś wiele forteli stylistycznych, jak chociażby bardzo mocne, wręcz intymne zbliżenia, wywołujące dyskomfort widza. Czasem wręcz odnosi się wrażenie, że kamera pochłania aktora. Czy to twoja inwencja, czy może wspólny pomysł na taki zabieg?

Nicolas Cage inspiruje, ale nie ingeruje. Ma bardzo dużą otwartość na eksperymenty. Z reżyserem Lorcanem Finneganem pracowałem już wcześniej, dobrze się znamy i lubimy podobne kino. Wśród naszych referencji do „Surfera” znalazło się kino lat 60., nowa fala australijska. Mnie samego inspirował świetny film „Walkabout”, będący spojrzeniem na Australię z perspektywy Europejczyka. „The Swimmer” o mężczyźnie, który postanawia wypróbować wszystkie baseny w okolicy, co staje się dla niego drogą rozliczenia z przeszłością, także znalazł się na naszym moodboardzie. Te filmy inspirowały nas stylistycznie. Powstały w czasach pojawienia się nowego typu optyki – transfokatora, który umożliwiał wykonanie optycznego najazdu na aktora w ramach jednego ujęcia, często aż do ekstremalnych zbliżeń. Istotne dla nas było to, żeby w „Surferze” nie było realizmu, żeby to wszystko było za bliskie, niepokojące. To thriller psychologiczny i w tym kontekście inspirowała mnie wczesna twórczość Romana Polańskiego – filmy kręcone na małej skali, w kilku lokacjach, gdzie w kameralnym ujęciu emocje kotłują się jeszcze mocniej.

(Fot. Materiały prasowe)

To historia faceta w kryzysie, który jest w średnim wieku, cały życie pracował, chciał stworzyć solidną rodzinę, mieć wymarzony dom. Nagle okazuje się, że jego żona ma inny pomysł na życie. On sam nie przepracował swojej przeszłości, jest w traumie dotyczącej relacji z ojcem. Życie mu się rozpada i jest pogubiony. Kamera próbuje dobić się do niego, wejść w sam środek i dociec, o co w ogóle chodzi. Bardzo zależało nam, żeby bohater na końcu spojrzał trochę na siebie – to dosyć terapeutyczne podejście.

W filmie pojawia się też wątek toksycznej męskości, którą bardzo obrazowo przedstawiliście.

Od razu pomyśleliśmy o rytuale, o religii napędzanej testosteronem, o walce o teren. Budując portret tej grupy, posiłkowaliśmy się kontrowersyjną filozofią psychologa Jordana Petersona, któremu marzy się stary porządek świata. W „Surferze” orędownikiem tych tez jest Scally i jego grupa. Do stworzenia ich męskich rytuałów zatrudniliśmy choreografkę, która w pewien sposób okiełznała i uporządkowała ten kult, nadała mu pewien rytm, wymiary symboliczne.

O czym dla ciebie samego jest „Surfer”?

Dla mnie to historia o odnajdywaniu swojej tożsamości. Tego, kim na dobrą sprawę jestem. Czytając scenariusze, zawsze szukam w tekście czegoś swojego. Próbuję wyobrazić sobie, co by było, gdybym to ja był tą postacią. Jakby to na mnie wpłynęło, co bym przeżywał. Bardzo pomaga mi to zbliżyć się kamerą do postaci.

Gdzie odnalazłeś siebie w tym filmie?

Też jestem facetem po przejściach. Po rozstaniu, które było dla mnie bardzo trudne. Ale to, co pozytywne w rozstaniach, to fakt, że zmuszają nas do uporządkowania siebie. Z każdego wydarzenia, w którym uczestniczę, staram się wziąć coś dla siebie. Może, żeby być mądrzejszym, lepszym dla ludzi, dla siebie, bardziej łaskawym.

Co chciałeś szczególnie uchwycić kamerą?

Jeśli porównałbym moją pracę do muzyki, to byłoby to „Boléro” Ravela. Zaczyna się powoli, a potem przyspiesza, rozkręca. Zależało mi, aby to, jak opowiadamy kamerą, światłem, kolorem, miało swój stosunkowo powolny, a potem narastający przebieg rytmiczny, który doprowadza do ekstazy.

Co było największym wyzwaniem przy tej produkcji?

Stworzenie upału, który widz odczuwałby niemal namacalnie. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, to ten skrawek Australii był bardziej zielony niż Irlandia. Przez zmiany klimatyczne zima była tam wyjątkowo deszczowa, co sprzyjało bujnej zieleni, padało niemal codziennie. To było przerażające, chociaż lokalni członkowie ekipy mówili, że słońce przyjdzie. I rzeczywiście: zaczęliśmy zdjęcia i przyszło. Ale ta zieleń była ciągle zielona, więc duży wysiłek wkładaliśmy w to, żeby wytworzyć przed obiektywem falujące od upału powietrze: wpływaliśmy na nie gazem, wykorzystywaliśmy filtry, tworzyliśmy iluzje optyczne, dystorsje. Zdecydowałem się pracować przy bardzo prostych setupach oświetleniowych, praktycznie nie używałem lamp i potraktowałem australijskie słońce jako główne źródło światła. Dostosowywaliśmy się do niego i podążaliśmy za nim.

Pomysł na konkretną wizję ujęć przychodzi do ciebie już na poziomie czytania scenariusza? Czy masz inny system pracy?

Pewne rzeczy klarują się już wraz z moodboardem. Bardzo lubię pracować z reżyserami z silną wizją, jak Lorcan. Bardzo mnie inspirują lokacje, odniesienia do sztuki, do muzyki. Nasycam się pewnymi tematami, układam sobie tę wizję w głowie, dochodzi do tego praca z reżyserem, scenografia, energia na planie.

Podpis

Co najbardziej pociąga cię w kinie, które tworzysz?

Uwielbiam, gdy kino nie jest naturalistyczne, gdy bliżej mu do baśni albo jakiejś szalonej wizji. Na początku robiłem dużo filmów dokumentalnych i chyba nasyciłem się tą rzeczywistością. Wolę opowiadać o świecie przez przypowieści, a nawet horror jest taką przypowieścią. Szkoda, że w Polsce nie mamy tradycji kina grozy. Swoją pracę doktorską piszę o lęku, o tym, jakimi metodami my filmowcy wytwarzamy strach i oddziałujemy na widza.

Masz ulubiony gatunek filmowy?

Nie, nie powiedziałbym. Dla mnie kino jest przygodą, która bardzo splata się z moim prywatnym życiem. To jest wspaniałe, że pracując, nie tylko zarabiam pieniądze, lecz także, przez sztukę, mogę zaangażować się w pełni i przerabiać prywatne tematy. Kino stało się dla mnie wentylem bezpieczeństwa, rodzajem terapii. Bardzo pilnuję tego, by praca i życie prywatne były w balansie, żeby się w niej nie zatracić.

Twoja branża jest zdominowana przez mężczyzn – czy ma to wpływ na komfort pracy, relacje i rywalizację?

Rzeczywiście, świat operatorski wciąż jest silnie zdominowany przez mężczyzn. Ale dla mnie kluczowy nie jest sam podział na płcie, tylko pytanie o to, czy środowisko pracy jest przejrzyste, zdrowe i otwarte na różnorodność. Chodzi mi o to, żeby stworzyć takie warunki, by każda osoba – niezależnie od płci, ale także od etapu życia, zobowiązań rodzinnych czy osobowości – mogła w tym zawodzie funkcjonować w sposób zrównoważony i długofalowy.

U podstaw tego wszystkiego leży higiena pracy i transparentność zasad: czy kompetencje są jasno zdefiniowane, czy godziny pracy są realne do pogodzenia z życiem prywatnym, czy da się funkcjonować bez permanentnego przeciążenia. Dziś w Polsce nadal pracujemy po 12 godzin dziennie, często również w weekendy, z nieprzewidywalnym planem zdjęciowym. To nie tylko wypala, lecz także eliminuje z zawodu wielu utalentowanych ludzi, którzy potrzebują innego rytmu – bardzo często są to właśnie kobiety.

Właśnie dlatego, obok dyskusji o warunkach pracy w zawodzie, równie ważne jest działanie u podstaw – w edukacji. W Szkole Filmowej w Łodzi, gdzie prowadzę zajęcia, do grona pedagogicznego dołączyła ostatnio autorka zdjęć Małgorzata Szyłak. Jej obecność to nie tylko ważny sygnał, lecz także realne wsparcie dla studentek – i pokazanie, że ta ścieżka jest możliwa i dostępna.

To wszystko razem – zmiany strukturalne, większa przewidywalność, lepsze warunki pracy i świadome kształcenie – może sprawić, że świat operatorski stanie się bardziej inkluzywny i różnorodny. A w rezultacie: po prostu bogatszy.

Czy wśród twoich operatorskich marzeń jest jakaś produkcja, nad którą szczególnie chciałbyś pracować?

O nic nie zabiegam. Raczej z ciekawością czekam na to, co jeszcze może mnie zaskoczyć.


„Surfer” w reżyserii Lorcana Finnegana trafi do polskich kin 2 maja.

Ewelina Kołodziej
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Radek Ładczuk opowiada o pracy na planie „Surfera” z Nicolasem Cage’em
Proszę czekać..
Zamknij