Znaleziono 0 artykułów
21.10.2023

Demontaż atrakcji. „Czas krwawego księżyca”

21.10.2023
(Fot. materiały prasowe)

„Czas krwawego księżyca” to niezwykle bogaty i staroświecki film w najlepszym znaczeniu tego słowa. Scorsese od lat nie nakręcił tak udanej opowieści, każącej nam się przejąć krzywdą Pierwszego Narodu w nieznanym dotąd ujęciu. Powstał epicki, rewizjonistyczny fresk z historii Stanów Zjednoczonych, a zarazem pełny niepokoju kryminał, którego śledztwo postępuje zawsze krok za widzem.

Kameralne kino studyjne w oficynie na tyłach restauracji McDonald’s? Taki mariaż ma miejsce w poznańskiej dzielnicy Jeżyce. Stylowy stary neon zamaszyście pisze: „Rialto”, jakby nie odrywać ręki. Uderza mnie kontrast: arthousowy, ambitny repertuar sąsiaduje przez szybę z najbardziej masowym fast foodem na świecie. Gdyby nie to, że wpadam spóźniona i mokra od deszczu, kto wie, czy nie skusiłabym się na posiłek, którego potem zawsze żałuję. Wybieram jednak slow food: najnowszy film Martina Scorsesego trwa trzy i pół godziny. W harmonogramie zajmuje przestrzeń dwóch seansów, co dla małego, studyjnego kina oznacza zapewne ogromne straty. Sprzedać o połowę mniej biletów w miejscu, gdzie i tak trudno o frekwencję, to cios dla jego i tak wątłych dochodów. Kasować więcej za tytuł trwający dwa razy dłużej niż inne – powinni, ale wtedy przyszłoby mniej widzów. Mimo wszystko grają ten tytuł, bo czekają na niego kinomani. Co więcej spośród kin studyjnych puszczają go pierwsi w całym mieście.

Kasjerka parzy dla mnie malinową herbatę i zgadza się przechować za kontuarem walizkę. Na skrzypiących, miękkich fotelach mości się parę zmokniętych osób – razem w wielkiej sali tworzymy kałużę co raz rozświetlaną projekcją na panoramicznym ekranie. Ukryć się przed deszczem w kinie i słuchać, jak bębni w dach oficyny – melancholijne, przyznacie. To wyjątkowe doznanie, gdy seans nie ogłusza, nie wstrząsa hałasem: strzałem, wybuchem, krzykiem. Wydaje się, że słychać szum taśmy z projektora, lecz to tylko złudzenie, bo już takich nie ma. Rytm napięcia w filmie wyznaczają delikatne drapnięcia perkusji, lekko rózgą trącanych talerzy. Staromodne brzmienie jazzowego czy bluesowego składu przechodzi w strzępy dawnych pieśni. Muzyka Robbiego Robertsona nie zakleja uczuć, tylko je otwiera. Kompozytor, który też wywodził się z rdzennej ludności Ameryki, był gitarzystą w zespole Boba Dylana The Band i napisał muzykę do wielu filmów Scorsesego, zmarł po pokazach w Cannes, ale przed światową premierą filmu, który zadedykowany jest jego pamięci. Muzyka robi miejsce dla wyobraźni. Miękki dźwięk otula jak koc. Prawie słyszę, jak żarzy się papieros w dłoni bohaterki. Między dialogami są pauzy jak w starych filmach.

Martin Scorsese od lat nie nakręcił tak udanej opowieści jak „Czas krwawego księżyca”

(Fot. materiały prasowe)

„Posiedź spokojnie” – mówi Mollie do Ernesta, gdy ten pierwszy raz odwiedza ją w okazałym domu. Na zewnątrz szaleje ulewa. Zatrzymują się bez ruchu przy stole, w milczeniu i zmroku przeczekują nawałnicę. Przez chwilę siedzę z nimi wdzięczna za tę wyjątkową chwilę, filmowi i okolicznościom, bo efekt zanurzenia w ekranowym świecie wzmaga deszcz na zewnątrz budynku. Za krótko, zaraz następuje cięcie – akcja biegnie dalej, wszak trzeba opowiedzieć jeszcze tyle wydarzeń. Może niepotrzebnie aż tyle? Wolałabym, aby ta statyczna scena trwała dłużej. To jedna z największych przyjemności bycia w kinie, gdy czas przestaje płynąć. W „Czasie krwawego księżyca” znika zupełnie pierwsza godzina, druga jest odczuwalna, ale ma się wrażenie, że sytuacja zmierza do przełomu. Trzecia to dla mnie już czas wiercenia się, czekania na finał, zaś połowa czwartej zaskakuje zwrotem, jaki serwowany jest jako zwieńczenie opowieści.

Czemu się dziwić, przecież Martin Scorsese nie kręci slow cinema opartego na kontemplacji trwania. Operuje rozmaitymi długimi i krótkimi jak mgnienie ujęciami, jakby nie mógł się nacieszyć kinem. Rozmaitymi gatunkami: inscenizacją klasycznego westernu na Dzikim Zachodzie, thrillera w typie „Urzeczonej” (1945) Hitchcocka czy „Gaslight” (1964) George’a Cukora. Znajduje też miejsce dla magii – odchodząca w zaświaty dusza przywodzi „Cienie zapomnianych przodków” (1964) Sergieja Paradżanowa. To niezwykle bogaty i staroświecki film w najlepszym znaczeniu tego słowa. W końcu większość jego twórców stojących za scenariuszem, dźwiękiem, montażem itd. to seniorzy, niewiele młodsi od reżysera.

Trzeba przyznać, że Scorsese od lat nie nakręcił tak udanej opowieści, każącej nam się przejąć krzywdą Pierwszego Narodu w nieznanym dotąd ujęciu. Powstał epicki, rewizjonistyczny fresk z historii Stanów Zjednoczonych, a zarazem pełny niepokoju kryminał, którego śledztwo postępuje zawsze krok za widzem. Śledzimy akcję w przekonaniu, że najgorsze już się stało, a może i zaraz się stanie. Motorem akcji jest oczekiwanie na przebudzenie bohatera, łańcuch niewykorzystanych potencjałów – przełom już prawie, prawie następuje, lecz kłamstwo pozostaje ciągle o włos od prawdy.

(Fot. materiały prasowe)

W książce „Czas krwawego księżyca” David Grann opisuje nieznany rozdział historii Stanów Zjednoczonych

Książka Davida Granna „Czas krwawego księżyca” wydana w Polsce po raz pierwszy w 2018 r. nosi ten sam chybiony tytuł, co ekranizacja. Przekład angielskiego „Killers of the Flower Moon” powinien brzmieć „Zabójcy kwietnego księżyca”, ponieważ odnosi się do mitu pochodzącego z wierzeń ludu Osedżów, według którego bóg Wah-kon-tah patrzy z czułością na Ziemię i obsypuje ją kwieciem: fiołków, klajtonii, houstonii błękitnych. Rozległe prerie wyglądają nagle, jakby „bogowie rozrzucili konfetti”. Trwa kilka tygodni, zanim większe rudbekie i trzykrotki przerastają niższe rośliny, osypując ich płatki i łamiąc łodyżki. Kolorowe łąki kończą się w maju, gdy na niebie widać ogromny księżyc, do którego wyją kojoty. Czy to one są zabójcami kwietnego księżyca? Na to wskazywałby pierwszy dialog między bohaterami. Ernest myśli, że Molly nazywa go przystojniakiem, a ona mówi w języku osage, że jest kojotem. Co nie przeszkadza jej się w nim zakochać.

Grann opisuje nieznany rozdział historii Stanów Zjednoczonych, gdy Osedżowie należeli do najbogatszych ludzi w kraju. Wysiedleni ze swoich ziem na Terytorium Indiańskie późniejszej Oklahomy, okazali się mieszkać na terenach roponośnych. W krótkim czasie stali się tak bogaci, że nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi. Mówiono, że zepsute samochody porzucają na poboczu, po czym kupują nowe. I to w latach 20. XX w., gdy były one na wagę złota. Nie należeli do Pięciu Cywilizowanych Narodów, które najbardziej upodobniły się do stylu życia Europejczyków. Podtrzymywali więzi plemienne, o ich sprawach wciąż decydował wódz, skoro byli wyjęci spod federalnej jurysdykcji. Wykorzystywali to ich biali „przyjaciele”, „opiekunowie”, a w końcu „nadzorcy”. Pozornie otwarci tworzyli rodziny z Osedżami, wspierali słabszych, służyli opieką lekarską, kontaktowali ze światem zewnętrznym, pomagali inwestować, a jak trzeba pożyczali pieniądze. Oczywiście, stały za tym niskie pobudki.

W stanie Oklahoma książka ta jest na liście dzieł, których nie wolno omawiać na lekcjach w szkołach publicznych, zgodnie z prawem dyskryminacyjnym zabraniającym głosić, że „jednostka ze względu na swoją rasę lub płeć jest z natury rasistowska, seksistowska lub opresyjna, zarówno świadomie, jak i nieświadomie”. Celem tej polityki jest, aby „nikt nie doświadczał poczucia dyskomfortu, winy, udręki czy jakiejkolwiek innej formy psychicznego stresu z powodu jego lub jej rasy czy płci”. Reguluje to prawo zwane House Bill 1775, przyjęte w 2021 r., mające chronić uczniów, a w rezultacie uniemożliwiać uczciwe prowadzenie lekcji na trudne tematy. Nauczyciel, który złamie regulacje, będzie surowo ukarany i może zostać pozbawiony prawa do wykonywania zawodu. Nie chodzi tylko o książkę Granna, lecz rozmowę o historii kraju, która nie tylko w przypadku Stanów Zjednoczonych jest z zasady niełatwa. Cenzurowanie z niej podłych postępków, okrucieństwa, uprzedzeń – wszelkich dowodów na złą naturę człowieka, skazuje na pokazywanie heroizmu bohaterów, jakby z niego wyłącznie składała się przeszłość. W Polsce ten rodzaj myślenia brzmi znajomo.

U Martina Scorsesego znów grają Leonardo DiCaprio i Robert de Niro

(Fot. materiały prasowe)

David Grann ma szczęście do ekranizacji: świetnie się obejrzało „Zaginione miasto Z” (2016) Jamesa Graya, doskonałe recenzje zebrała komedia „Gentleman z rewolwerem” (2018) Davida Lowery’ego z Robertem Redfordem. Na scenariusze adaptowano nie tylko jego książki, lecz również artykuły z „New Yorkera”, które dały początek „Prawdziwym zbrodniom” (2006) z Jimem Carreyem czy dramatowi „Chrzest ogniem” (2018) z Laurą Dern. Scorsese prócz „Czasu krwawego księżyca” kręci inną historię na bazie książki autora – „Wager” o załodze brytyjskiego statku wojennego zagubionego u wybrzeży Ameryki Południowej w połowie XVIII w. Przetłumaczona na polski „Biała ciemność” ma być miniserialem AppleTV+ o wyprawie na Antarktykę.

Najgłośniejsza jak dotąd książka Granna to jednak „Czas krwawego księżyca”. Treścią jest dochodzenie prowadzone w latach 20. XX w. w sprawie morderstwa Anny Brown, ciężarnej kobiety zamordowanej po wspólnym balowaniu przez dobrze jej znanych mężczyzn, którzy wcześniej upili ją do nieprzytomności. Nie żeby nie lubiła pić, była z niej ostra imprezowiczka, odważna, zaczepna i cokolwiek niepokorna. Jednak przekonanie, jakoby była „sama sobie winna”, pokutuje do dziś w sprawach aktów przemocy wobec kobiet. Scorsese za Grannem świadomie tym błędem w rozumowaniu pogrywa, obudowując intrygą pozostającą w środku tajemnicę.

Anna to jedna z sióstr, z których wszystkie umarły – albo z powodu osobliwej, wyniszczającej choroby, albo morderstwa, albo tragicznego wypadku. Ponieważ to prawdziwe osoby, w książce można zobaczyć nawet ich wspólne zdjęcie. Umiera również matka. Ginie wnuczka. Znikają kobiety w różnym wieku, wszystkie z plemienia Osadżów, związane z białymi mężczyznami, z nimi mieszkające, będące ich żonami i córkami. Jak nazwać to inaczej niż falą morderstw?

Na trop zostaje wysłany agent z komórki (późniejszej FBI) zarządzanej przez Edgara J. Hoovera. Była szansa, by Leonardo DiCaprio w roli z jednego filmu spotkał się tutaj z Leonardem DiCaprio w roli z drugiego filmu. Aktor jednak odmówił zagrania postaci – jako producent wykonawczy obsadził w niej Jessego Plemonsa, a sam zagrał Ernesta Burkharta – złą postać targanego wątpliwościami „męża squaw”. Błękitnooki przystojniak zaskarbia sobie zaufanie Molly, uczy się języka osage, wraca do chrześcijaństwa, przyjmuje ślub według tradycji plemienia wybranki, ma z nią kolejne dzieci. Kocha ją, ale miłość rozumie ewidentnie jako słabość i działa przeciwko niej w „większej sprawie”.

Bliższa niż z żoną relacja łączy go z wujkiem, który manipuluje nim, terroryzuje i tresuje jak uczniaka – w ramach masońskich obrzędów wuj spuszcza Ernestowi lanie drewnianą pałką w tyłek. Ich przemocowa relacja dotyka mrocznej strony, jaką rzadko dziś oglądamy w kinie. Dlaczego mężczyzna zgadza się na takie traktowanie? Czy powoduje nim permisywna przyjemność czy tylko żądza zysku, pozostaje kwestią otwartą. Ernest najpewniej sam siebie nie zna, oglądamy go tylko na powierzchni, gdzie Leonardo DiCaprio oddaje miękkość, pasywność i nagły brak empatii. Aktor niepotrzebnie robi dziwne rzeczy ze swoją szczęką. Za to Robert De Niro gra wuja powściągliwie, jakby wcale go tu nie było. Unikowy charakter Williama Hale’a, do którego wszyscy zwracają się nie inaczej jak „Królu”, zostaje podsumowany w książce manifeście pt. „Nie osądzaj”, napisanej za kratami więzienia.

(Fot. materiały prasowe)

„Czas krwawego księżyca” Martina Scorsesego: Pytania o źródła przemocy

Najciekawszą postacią jest Molly, grana przez Lily Gladstone. Dlaczego ta kobieta, choć zna prawdę, woli być naiwna i wierzyć w uczucie męża? Daje mu wiele szans na zmianę, bo w jej świecie on – biały, przystojny blondyn – stanowi trofeum. Zresztą, nie tylko jej, lecz również innych kobiet z plemienia Osedżów. Jedyna tłumaczona rozmowa w ich języku, do której dostajemy podpisy, dotyczy właśnie tego, jak rdzenne kobiety komentują swoich białych mężczyzn. Ten, który dla wszystkich jest oposem, dla tej jedynej jest królikiem. Podobnie Ernest – innym zdaje się wężem, żmiją, a Molly widzi w nim kojota. Czy to dowód miłosnej ślepoty, czy raczej naigrywania się z partnerów, nad którymi one mają władzę? Przyszły mąż najpierw wozi klientkę jako szofer, pracuje u niej, a potem bierze ją za żonę. Zresztą, oświadczyny są bardzo specyficzne: Ernest po prostu oznajmia jej: „Wyjdziesz za mnie. Chcę, żebyś była moją żoną.” Dopiero potem pyta ją, czy się zgodzi. Moment dominacji podoba się partnerce, której zdaje się, że wciąż będzie miała nad nim przewagę finansową. Jednak ta gra sił zostaje przerwana spiskiem, który oglądamy od środka, rozwój wrogiej intrygi śledząc od zarania. Film pyta o źródło tej przemocy. Czy jest nim William „Król” Hale, wysłani przez niego lekarze truciciele, a może bezpośredni sprawcy? Kogo pociągnąć do odpowiedzialności?

A może winny jest rasistowski system, według którego ówcześni Indianie muszą być gorsi, biedniejsi, zacofani? Biali dziadkowie nazywają swoje mieszane wnuki „dzikusami”, a rdzenna babcia ubolewa, że krew jej potomnych „bieleje”. Nikt nie podejrzewa jednak skali przemocy, która toczy te rodziny. Podczas procesu sądowego, gdy Hale nie ma już nic do stracenia, odwołuje się do niewiary w praworządność państwa, nie respektuje zasad społecznych, uważa, że samemu trzeba wymierzyć sprawiedliwość. To też może w Polsce brzmieć znajomo.

Po wyjściu z kina idę na Dworzec Zachodni – jakież jest moje zdziwienie, że tu wchodzi się przez McDonald’sa. Hol kolejowy jest w tej samej przestrzeni, co kasy fast foodu. Ekrany do zamawiania żarcia stoją tuż przy tablicy odjazdów pociągów. Znów tracę szansę na niestrawność, bo spieszę się na pociąg. Przecież mam możliwość wyboru, nikt nie każe jeść tego, co tu dają. Po prostu system do tego zachęca, przychyla mi taką możliwość. Mogłam, gdybym chciała, zjeść pod tym szyldem dwa posiłki jednego dnia. Oversize Me? Zawsze można byłoby powiedzieć, że byłam sama sobie winna.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij