Znaleziono 0 artykułów
15.02.2023

Demontaż atrakcji. „Wulkan miłości”

15.02.2023
"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

Co znaczy żyć jak bohaterowie „Wulkanu miłości”? Zastąpić wspólną pasją nużącą codzienność? Nominowanym do Oscara dokumentem o parze wulkanologów Sara Dosa pyta, jakich poświęceń wymaga nauka i dokąd sięga fascynacja przyrodą. A że film to piękny i nie brak w tym romantyzmu, łatwo dać się mu zaczarować.

Padłam ofiarą piosenki. Już od ponad miesiąca słyszę ją w głowie bez przerwy, nie mogąc wyłączyć. Czy jest na to jakaś metoda? Zagłuszanie innymi hitami nie dało efektu. Nie pierwszy raz mi się to zdarza, kiedyś za gardło złapał mnie Ed Sheeran i podduszał „twoim kształtem” przez wiele tygodni. Głośna jest sprawa pewnej kobiety, która „niegodziwą grę” Chrisa Isaaka wyrzuciła z siebie jako karaoke. A że jest artystką, Pipilotti Rist zrobiła z tego pracę wideo – nagrała cover bezwstydny i tęskny. Trudno jednak ustalić, czy uwolnił on ją od napastliwej melodii, czy też nuci ją niezmiennie od 1995 r. Albo wręcz krzyczy z rozpaczy, że za żadne skarby „nie chce się zakochać”. Nie w ogóle, ale konkretnie w kimś, kto sprawił, że po prostu musi mu to wyśpiewać. Czasem nic innego niż wykonana samemu piosenka nie może pomóc.

Melodia, która zapętla się w mózgu, jakimś cudem zawsze mówi o miłości. Przynajmniej w moim przypadku to są zwykle wersy o tym, że „dziki jest wiatr” i „miłość jest wszędzie”, a „ktoś, kogo znałam”, może już tylko stanąć „pod moją parasolką, olką, olką”. Nic więcej. I tyle, bo „mam całe życie do przeżycia, mam całą miłość do ofiarowania. I przeżyję, przeżyję”. Co mogę dodać na pożegnanie? „Nieważne, czy znajdę jeszcze kogoś takiego jak ty. Również życzę ci wszystkiego najlepszego”. Domyślacie się, jakie utwory mam na myśli. Oczywiście, lepiej brzmią po angielsku, ale odczarować zaklęcie da się tylko w swoim języku. Nagle słowa brzmią głupio, banalnie, ujawniając, czym są w istocie.

"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

To, co razi w najczulsze miejsce, to nie zakochanie, ale miłosne cierpienie, więc piosenki, których trudno się pozbyć, mówią o rozstaniu częściej niż o pierwszych iskrach uczucia. Trafić na taką, w którą można włożyć smutek, lęk, napięcie towarzyszące sercowym rozterkom, jest ulgą, a przynajmniej powinno nią być. Jednak to piosenki znajdują nas, nie odwrotnie, dlatego nie mamy wpływu, co, jak i gdzie nas będzie dręczyć, a ustępując, pomoże. Albo i nie, tylko ustanie do czasu następnej miłosnej męki. Stąd w mojej opinii taką furorę robią ballady o braku wzajemności. Wystarcza na chwilę straceńcze: „dzięki, następny!”, a zostaje na dłużej trud pogodzenia się ze stratą. Gdy jakaś melodia się we mnie zahaczy, dotyka kawałka, który od dawna się pruje. Ciągnie uczucie, które potrzebuje swojej ścieżki dźwiękowej. Gdy cichnie, odzyskuję spokój.

Piosenką tego typu może być i kino, przecież najlepsze filmy o miłości, od których nie sposób się uwolnić, to te najsmutniejsze – tragedia kochanków skazanych na niespełnienie, uniesienie przerwane śmiercią jednego z nich albo obojga, spotkanie tych, co byli sobie przeznaczeni, za późno, za krótko. Jeśli kiedykolwiek obraz z „Titanica”, „Love Story”, „Kiedy Harry poznał Sally” czy „Co się wydarzyło w Madison County” zawiesił się w twoim umyśle i zaburzał związki, w które wchodziłaś/eś/oś, wiesz, o czym mówię. Powidok tego typu potrafi nakręcić romans albo zniszczyć relację, w której pozornie brak romantyzmu. Jakimś toksycznym wątkiem jest to, że romantyczne wydają się nam tylko wielkie, bolesne poruszenia, gdy „nie rozumiem, co się ze mną dzieje” i uświadamiam sobie, że „nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam/em/om”. Chcę więc brnąć w to dalej jak w nieznany teren, w którym rozpoznaję nowe, trudne obszary siebie. Tak to wygląda ze środka, tymczasem z zewnątrz tego typu historie wyglądają bardzo fotogenicznie. Miłość kogoś innego magnetyzuje i rozpala fantazje. „Wulkan miłości” Sary Dosy byłby tego najlepszym ucieleśnieniem.

"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

„Wulkan miłości”: Kto inny chciałby smażyć jajka na patelni w żarzącej się lawie?

Zmontowany jest z archiwów pary naukowców, którzy prowadzili razem badania i filmując je, dokumentowali swoje życie. Katia i Maurice Krafftowie poznali się w 1966 r. i odtąd byli nierozłączni. Jak to w historiach pisanych od tyłu, łatwo dostrzec serię przypadków, jaka prowadziła ich ku sobie. Bo jak nie wierzyć w przeznaczenie, skoro mieszkali nieopodal siebie w Strasburgu, idealni: on dla niej, a ona dla niego, nie wiedząc o sobie nawzajem. Aż tu trach! Grom z jasnego nieba i dwie połówki jabłka zrosły się na drzewie. Trudno nie nabrać kompleksów, słysząc takie story. Budzi to niezmiennie moje wątpliwości. Podobnie reaguję na wyznania typu: „gdy tylko wszedł, wiedziałam, że będzie moim mężem”. Nie żebym była cyniczna, chciałabym, żeby tak było, ale zwykle doświadczałam czegoś odwrotnego. Chłopak wydawał mi się z innej bajki, dopóki nie zaczęliśmy rozmawiać – i to nie po raz pierwszy, lecz trzeci, piąty, piętnasty. Potem można oczywiście wszystko przepisać na nowo, stworzyć wersję tego, jak się poznaliśmy, do opowiadania znajomym. Ale na mnie romantyczna wizja nie spada od razu. Potrzebuję czasu, by to sobie uświadomić. Może wolno do mnie dociera, co dla innych jest jasne, a może miłość od pierwszego wejrzenia to mit, nie wiem.

Bohaterowie „Wulkanu miłości” poznali się na ławce lub przy kawie, nie wiemy. Nie mamy również dostępu do ich listów czy pamiętników. Oko dostrzega ich na jakimś wspólnym zbiorowym zdjęciu, jak stoją obok siebie, jakby ich ciała się przyciągały. Potem spędzają wspólnie lato na wyprawie i odkrywają, że łączy ich to samo zainteresowanie. Dziecięca energia zabawy w przyrodzie, włażenie, wkładanie ręki tam, gdzie nie wolno. Podobieństwo tego typu rzadko się trafia, zobowiązanie musi skończyć się ślubem.

"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

„Kochać to nie znaczy zawsze to samo”, znaczy, że można na przykład kochać wulkany. Stać na krawędzi krateru, zanurzać stopy w lawie, a ten, kto będzie chciał w gorącej (1200 stopni Celsjusza) pasji nam towarzyszyć, staje się niejako z automatu naszą ukochaną osobą. Czyli tylko ten, kto nas w całości zrozumie, zasługuje na to miano? Czy gdyby był listonoszem albo lekarzem, nie pojąłby wulkanologa? Ktoś inny uznałby – słusznie? – za szaleństwo to, czemu chcemy poświęcić życie? Film zakłada, że pewne zawody, czy raczej ludzkie kondycje, wymagają symetrii. Kto inny chciałby smażyć jajka na patelni w żarzącej się lawie? Pozwalać, by skóra z poparzonych nóg schodziła wszystkimi kolorami? Zakładać srebrny futurystyczny kostium z folii i maszerować po innej planecie? Trzeba innego wariata, żeby to akceptować i brać w tym udział.

W pewnym momencie bohater filmu Maurice Krafft zostaje zapytany przez dziennikarza, czy wśród wulkanologów powszechne jest działanie w parach. Odpowiada, że to specjalizacja mało popularna, więc nie wie, czy są wśród badaczy inne takie związki, a ich, żartuje, jest dość wybuchowy. Ot, takie qui pro quo, co dobrze brzmi w programie telewizyjnym. A który związek nie jest wybuchowy? Mnisi buddyjscy też wadzą się ze sobą. Jednak kłótni wulkanologów nie oglądamy na ekranie z prostego powodu, że jej nie nagrali. A film konsekwentnie korzysta z ich „domowego” archiwum.

Dom mają ruchomy, zawsze na terenach erupcji, więc oglądamy absolutnie obłędne zdjęcia wulkanów filmowanych z bliska. Produkt National Geographic chyba nigdy nie był aż tak piękny wizualnie, zmysłowy, a zarazem obiecujący mistykę niepojętej Ziemi, po której chodzimy bez większej refleksji. To zasługa wspaniałych filmów nakręconych przez Krafftów – artystów zdjęć przyrodniczych, pełnych humoru i surrealizmu. Nie uważali się za eksperymentalnych filmowców, ale bez wątpienia nimi byli. Podkreśla to wspaniały montaż Erin Casper i Jocelyne Chaput i hipnotyczna muzyka Nicolasa Godina. Prawdziwy moment uniesienia przychodzi jednak, gdy na ekranie brzmi „The Big Ship” Briana Eno – utwór, który zabiera nas w stan euforii życia we dwoje poza światem jako osobny, samowystarczalny twór o dwóch głowach. To piękna erupcja, złudzenie, jakiemu trudno się oprzeć, czując hormony zakochania, które mącą jasność widzenia tak rozkosznie. Dlatego daję się uwieść „Wulkanowi miłości”, mimo że jarzy się we mnie jakaś wątpliwość. Liczę, że ten tekst pomoże mi się otrząsnąć, wyrzucić z głowy piosenkę, która nie daje mi spokoju.

"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

On, ona i wulkany

Poznajemy parę pozbawioną życia prywatnego, rodzinnego, zawodowego poza badaniem wulkanów. Cały ich świat mieści się właśnie tu, jakby z otoczenia byli na własne życzenie oderwani. Ona jest geochemiczką, on geologiem. To, co robią, jest wyjątkowe, ale nosi też rys uzależnienia. Chcą tak żyć, dokładnie w ten sposób, bo taką zostawili po sobie opowieść. Albo w ten sposób skonstruowała ją reżyserka filmu. W końcu jako narratorkę zatrudniła Mirandę July, której słodki, cichy głos prowadzi nas przez tę biografię. Odsyła do „Ty i ja i wszyscy, których znamy” oraz innych przewrotnych filmów o miłości, obsesji i niedopasowaniu, tkając kolejne nitki skojarzeń.

Według filmu Krafftów dzieli podejście do ryzyka: on marzy o płynięciu łódką strumieniem lawy, a w końcu wypływa pontonem na jezioro kwasu siarkowego. Ona zna zagrożenie, więc się temu sprzeciwia, nerwowo biega po brzegu, gdy wiatr znosi ponton, sprawiając, że mąż godzinami nie wraca. Cóż, że Maurice przerobi potem grozę w anegdotę opowiadaną ze śmiechem przed kamerą. Katia zaczyna być bardziej rozważna, widzi, że tragediom spowodowanym przez wybuch wulkanu trudno zapobiec, bo władze za nic mają ostrzeżenia nauki. Zastanawia się nad sensem działań mającym służyć ludzkości. Nie zaś nad tym, że któregoś razu może gwałtownie owdowieć. A może wie, że tak się nie stanie, jeśli tylko będą wystarczająco sczepieni ze sobą.

Założenie „Wulkanu miłości” to miłość na życie i śmierć. Uczucie, które sprawia, że przeżywa się życie zbyt gwałtownie. Czy gdyby bohaterowie nie byli razem, stanowiliby tak ciekawy temat dla kina? Każdemu z osobna należałby się jego film? „The Last Season” Sary Dosy dotyczył również duetu: mężczyzn, którzy spędzają sezon na rzadkie grzyby matsutake, zbierając je, połączeni pasją i wspólnotą przeżyć, gdyż obaj są weteranami – z Wietnamu i Kambodży. Znów zderzają się podobieństwa i różnice bliskich sobie ludzi, choć poszukiwacze błądzą po lasach Oregonu, a nie po wulkanach. „Jasnowidzka i to, co niewidzialne” Dosy mówił o nienazywalnej więzi człowieka z naturą. Oba tematy są obecne w „Wulkanie…”. Zostawię drugi, który mnie hipnotyzuje, dopowiem pierwszy, który ciekawi mnie i irytuje.

"Wulkan miłości" (Fot. materiały prasowe)

Czy zajęcie – graniczące z obsesją – ma znaczenie, by dwoje ludzi mogło się spotkać? Nauka jest wymagająca, ktoś może tego nie zrozumieć, mieć wieczne pretensje, że dana osoba nie chce żyć „normalnie”. Poza tym, o czym ma rozmawiać z fizykiem jądrowym czy fizyczką osoba, która w ogóle tego nie rozumie? Znamy legendarne przykłady pisarzy, malarzy, aktorów – par, jakie spotkały się na polu sztuki. Zastąpiły nią nużącą codzienność. Artyści rzadko wiążą się z ludźmi spoza tego wariackiego świata, jakby nie wierzyli, że tamci mają wystarczającą empatię. Niedawno spytałam koleżankę autorkę, jak żyje jej się z mężem programistą, czy on wie, co znaczy jej PISANIE. Spojrzała na mnie zdumiona. Każdego człowieka trzeba się nauczyć, wcale nie ułatwia tego wspólna profesja. Zrobiło mi się głupio. Dlaczego dotąd na to nie wpadłam?

Najprawdopodobniej tego uczy nas kultura. By znaleźć istotę tego samego gatunku, jak biedronka z wiersza Brzechwy, która odrzuciła konkury żuka, aby związać się… z muchomorem. Co oznacza tyle, że pozorne podobieństwo piegów ujawnia nie tyle osobny gatunek, lecz rodzaj. Oto rozczarowanie, przez jakie przechodzą pary o dłuższym stażu. Jakim cudem w ogóle jesteśmy razem? On mnie oszukał albo co też ja sobie myślałam. Albo zmienił się i ja się zmieniłam, nie pasujemy już do siebie – tak brzmią częste kryzysowe frazy. Mało kto zastanawia się nad tym inicjalnym złudzeniem, które sprawiło, że myślałam, że wybieram kogoś takiego jak ja, a tymczasem ciągnęło mnie do schowanej pod spodem różnicy. Jednak oddalenie się pozornie jednakowych postaw to proces, na który wszyscy jesteśmy skazani. Wolałabym obejrzeć film o tym, jak sobie z nim radzić.

Krafftowie kochali zbyt silnie – nie siebie nawzajem, ale wulkany. Stali się udręczonymi artystami i naukowcami. Pełne pasji istoty zostawiły po sobie wyjątkowe dzieło, ale wolałabym oglądać je nadal – razem czy osobno, nieważne. Może to pozwoliłoby mi nie słyszeć wciąż tej uporczywej melodii.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij