Znaleziono 0 artykułów
20.06.2022

Zespół policystycznych jajników: To nie mija

20.06.2022
Fot. Getty Images

Teraz wiem, że PCOS to nie wyrok ani nie powód do wstydu – mówi Ada Kowalska. Zanim dowiedziała się, że cierpi na zespół policystycznych jajników, przez lata o swoich problemach słyszała: „To minie”. Prowadzi na Instagramie profil dla kobiet i dziewczyn, które żyją z taką samą diagnozą, jaką ona usłyszała.

„To normalne. Wyrośniesz. Jeszcze wszystko się unormuje” – mam wrażenie, że te trzy zdania słyszałam przez cały okres dojrzewania non stop. Nie dziwi więc, że zapadły mi w pamięć i sama długo myślałam, że może faktycznie jest to normalne. Choć nie było. 

Miesiączki kilka razy w roku. Silne, męskie owłosienie, którego okropnie się wstydziłam. Ból jajników, który wręcz rozsadzał mi brzuch. Wypadające włosy. Zajęło mi kilka dobrych lat, żeby wszystkie te kropki połączyć w spójną całość. Do ginekologa pierwszy raz poszłam jako 15-latka, głównie przez ból jajników, który nie dawał mi żyć. Nie usłyszałam niczego ciekawego poza powtarzanym jak mantra „To minie”. Nie mijało, nasilało się. Błędne koło trwało całe liceum. Lądowałam u ginekologa i słyszałam, że wyrosnę. Nie wyrastałam, więc szłam znów, żeby usłyszeć, że to normalne. I tak bez końca. 

W liceum jednak bardziej od miesiączki zajmowała mnie moja waga. Wtedy wydawało mi się, że jestem pulchna, dziś, kiedy patrzę na swoje zdjęcia, nie wiem, o co mi chodziło. Dieta to było moje drugie imię. Przetestowałam prawie wszystkie. Waga gwałtownie spadała i zaraz potem rosła. Byłam tym strasznie sfrustrowana, mój organizm zapewne też. O hormonach nie wspomnę, bo dla nich takie ciągłe zmiany i dziwaczne diety są prawdziwym koszmarem. Z perspektywy czasu wiem, że za wiele moich późniejszych dolegliwości odpowiada właśnie ten okres dojrzewania, kiedy niczego nieświadoma, eksperymentowałam na swoim ciele.

Od ginekologa usłyszałam: „Czy pani wie, że nigdy nie będzie miała dzieci?”

Przełom nastąpił na studiach. Wyjechałam z rodzinnego domu, zaczęłam studiować kierunek, który mnie nie interesował. Źle się czułam w dużym mieście, z dala od domu. Ze stresu zaczęłam się objadać. Pojawiły się też epizody depresyjne, które są również charakterystyczne dla PCOS. W kilka miesięcy gwałtownie przybrałam na wadze. Moje poczucie własnej wartości gwałtownie spadało i zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje. Wtedy z pomocą przyszła moja mama, która zauważyła, że jestem strasznie umęczona. Umówiła mnie do dietetyka w naszym mieście. To była polecana osoba, z dobrymi opiniami. Niestety po tej wizycie moje największe problemy dopiero się zaczęły. Dietetyczka przepisała mi dietę ketogeniczną, która zupełnie mi nie służyła. Jadłam do 1000 kalorii dziennie, a waga stała w miejscu. Co gorsza, zaczęłam puchnąć. Na żuchwie pojawił się trądzik, włosy znacznie się przerzedziły. Nie miałam energii do życia. I bardzo wstydziłam się tego, co się ze mną dzieje. Tym bardziej że w tym czasie zaczęłam już studiować dietetykę. Wydawało mi się, że w moim zawodzie nie wypada tak wyglądać, ale wszystkie moje próby zmiany kończyły się fiaskiem. Byłam załamana. I wtedy znów na pomoc przyszła moja mama, która bardzo mnie w życiu wspiera. Umówiła mnie od endokrynologa. To była moja pierwsza wizyta w życiu. Zbadano mi hormony i cukier. I padła diagnoza. Mylna, ale odrzucenie jej zajęło mi kilka kolejnych lat. Pani doktor stwierdziła, że cierpię na Hashimoto. Zakazała jeść gluten, laktozę i, uwaga, śliwki. Nie wiem, o co z tym ostatnim chodziło, ale pamiętam, że wtedy wzięłam to sobie do serca.

Oczywiście nic to wszystko nie dało, tylko dołożyło mi stresów. Kolejne ograniczenia w życiu, które od dawna nie sprawiało mi radości. O PCOS pierwszy raz usłyszałam od ginekologa, do którego poszłam w ramach urodzinowego prezentu. Dostałam w pracy pakiet w prywatnym centrum medycznym i postanowiłam, że zrobię sobie w urodziny przegląd. Zaczęłam od ginekologa. Pamiętam, że pan, który mnie przyjął, był bardzo niemiły. Śmierdział papierosami i nie był specjalnie zainteresowany. Opowiedziałam mu swoją historię, pożaliłam się na wagę i usłyszałam znajome „To minie”. Badanie wyszło dobrze i wizyta dobiegała końca. Kiedy wychodziłam, lekarz zauważyły charakterystyczną ciemną kreskę na mojej skórze. Wtedy nie wiedziałam, że to rogowacenie ciemne – charakterystyczne dla insulinooporności. Zaintrygował go ten ślad i zaprosił mnie ponownie na fotel, żeby zrobić dopochwowe USG. To było pierwsze takie badanie w moim życiu. Lekarz chwilę spojrzał na ekran, zamilkł, a potem spojrzał na mnie i powiedział dobitnie „Czy pani wie, że nigdy nie będzie miała dzieci?”. Byłam w totalnym szoku. Nie wiedziałam, o co mu chodzi i skąd nagle tyle emocji u tego zobojętniałego doktora. Powiedział, że mam policystyczne jajniki, czyli obrośnięte pęcherzykami, które zamiast pękać podczas owulacji, osadzają się na ściance narządu. Straszył mnie, że będę musiała chodzić do klinik niepłodności, żebym natychmiast zaczęła starać się o dziecko, bo moja rezerwa jajnikowa się kończy. Miałam łzy w oczach. Chciałam jak najszybciej wyjść z gabinetu, a on mówił i mówił. Czułam się okropnie.

Z PCOS nie da się wyleczyć, można go jedynie wyciszyć

Po wyjściu z kliniki zaczęłam od razu szukać informacji na temat tego zespołu. Kropki się połączyły. Opis schorzeń idealnie pasował do moich dolegliwości. Zdziwiłam się, że tyle lat zajęło postawienie diagnozy, bo byłam wręcz podręcznikowym przykładem. Początkowo diagnoza mnie zmartwiła. Mocno wzięłam sobie do serca słowa lekarza o dzieciach. Nie chciałam ich jeszcze mieć, byłam młoda, ale bałam się, że przegapię swój moment. Na szczęście wiele artykułów w sieci obalało tezę doktora. Postanowiłam więc pójść do kogoś, kto jest specjalistą w dziedzinie. Znalazłam cudowną lekarkę w Warszawie, która spojrzała na mnie holistycznie, a nie przez pryzmat tabelek. Powoli zaczęłam odzyskiwać wiarę, że z PCOS można być szczęśliwym. Zaczęłam się leczyć, ale też wnikliwiej obserwować swoje ciało. Wtedy też wpadłam na pomysł, żeby założyć profil na Instagramie dla dziewczyn, które borykają się z taką diagnozą, jaką ja usłyszałam. Moje życie wychodziło na prostą, ale żeby nie było tak kolorowo, czekał mnie jeszcze jeden zwrot.

Pandemia. Przed nią goniłam jak króliczek. Z pracy na studia, ze studiów do pracy. W ciągłym stresie, którego mój organizm wyjątkowo nie lubi. Utrata pracy stała się momentem przełomowym i – o dziwo – wyzwalającym. Zwolniłam. Studia miałam w trybie online, więc wróciłam do rodzinnego miasta. Poszłam na terapię i zaczęłam sobie wszystko porządkować w głowie. W ślad za tym poszły inne zmiany. Przestałam katować się dietami. Wprowadziłam zasadę 80 na 20, czyli 80 procent rzeczy, które jem, jest zdrowe, zbilansowane, z niskim indeksem glikemicznym, a 20 jest dla głowy, niekoniecznie zdrowe, ale akurat mnie potrzebne. Odpuściłam też wadze. Przestałam przejmować się wahaniem kilogramów i skupiłam się po prostu na dobrym samopoczuciu. Efekty nie przyszły natychmiast, ale powoli wszystko się normuje. Wróciła miesiączka, pojawiło się kilka owulacji, zniknął trądzik. Wiem, że to nie są zmiany na stałe. Z PCOS nie da się wyleczyć, można go jedynie wyciszyć, ale cieszę się, że dzięki diagnozie znalazłam klucz do siebie. Wiem, co dla mnie ważne. Czuję, w których momentach trzeba odpuścić, i jestem bardzo wsłuchana w swoje ciało. Kiedyś mnie to martwiło, teraz jestem mu wdzięczna. A dziecko? Czas pokaże. Cieszę się, że nie podjęłam decyzji pod presją. Na profilu poznałam mnóstwo kobiet z diagnozą i dziećmi. Teraz już wiem, że PCOS to nie wyrok ani nie powód do wstydu. 

Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij