Znaleziono 0 artykułów
31.08.2023

Aborcja: Lekarz powiedział: „Odstępuję od badania”

31.08.2023
Fot. Izabela Kacprzak

Zdałam sobie sprawę, że o ile przed laty sytuacja ewentualnej terminacji ciąży była w świetle prawa po prostu zabiegiem lekarskim, teraz staje się sprawą polityczną – mówi 36-letnia Magda, która dzieli się z nami swoją historią aborcyjną.

Mam 36 lat, męża, synka, pracę, którą lubię, a jestem fizjoterapeutką i to pewnie wiele zmienia w podejściu do ciąży. Inaczej patrzę na ciało i rozmawiam z lekarzami. Potrafię dotrzeć do fachowej literatury medycznej, również po angielsku.

Ale zacznę od początku. Jakiś czas temu poczułam się gotowa na drugie dziecko. Ustaliliśmy z mężem, że za kilka miesięcy zaczniemy próbować. Potrzebowaliśmy czasu na sprawy organizacyjne – pełną adaptację syna w przedszkolu, znalezienie większego mieszkania, jakiś remont. W międzyczasie miałam też wrócić do regularnego stylu życia, zaczęłam suplementować kwas foliowy. Po dłuższej przerwie umówiłam się na rutynową wizytę do ginekologa, zbadałam krew, a wtedy szybko okazało się, że nie jest różowo. Skierowano mnie na zabieg usunięcia torbieli, dodatkowo pojawiła się insulinooporność, która też nie sprzyja płodności.

Fot. Izabela Kacprzak

Spodziewałam się więc, że zajście w kolejną ciążę będzie wyzwaniem. Zaczęłam nawet czytać o in vitro. Ale po krótkich wakacjach, tylko we dwójkę, kiedy pozwoliliśmy sobie z mężem na spontaniczny seks bez zabezpieczenia, okres się nie pojawiał. Czekałam cierpliwie, myśląc, że to niemożliwe, a kiedy zaczął mnie drażnić ostry zapach w kolejce w jakimś sklepie, dla świętego spokoju wrzuciłam do koszyka test ciążowy. Kilka godzin później zobaczyłam na nim dwie kreski. – Szybko poszło – nie dowierzałam i pomyślałam, że jestem szczęściarą.

Badania prenatalne. Ciąża nie rozwija się prawidłowo. Trzeba czekać

Nie byłam jednak spokojna, w głowie analizowałam drobne sytuacje, na które nie pozwoliłabym sobie nigdy, wiedząc, że spodziewam się dziecka. Czułam się winna za zdjęcie rentgenowskie ręki synka, przy którym asystowałam, kieliszek wina w weekend czy lekarstwa, w których ulotce wymieniona była ciąża jako przeciwwskazanie. Sprawdzałam poziom ryzyka, szperając w sieci. I choć czytałam, że w przypadku promieniowania X dawka była prawdopodobnie niewielka, porównywalna do takiej, jaką przyjmuje się podczas godziny lotu samolotem, wciąż widziałam wokół siebie zagrożenia.

Dziś myślę, że ten niepokój był naturalny. Bardzo chciałam znów zostać mamą, a wciąż zmagałam się z trudnymi doświadczeniami z przeszłości. Swoją pierwszą ciążę straciłam. Miałam wtedy 21 lat i choć nie wiem, czy mentalnie byłam przygotowana na macierzyństwo, tę utratę przeżyłam boleśnie.
Zatem tym razem starałam się działać rozważnie. Choć nasi rodzice i przyjaciele wiedzieli o ciąży, synkowi mieliśmy powiedzieć dopiero, gdy mój brzuch zrobi się widoczny.
Z wizytą u ginekologa wstrzymałam się do szóstego tygodnia, bo wiedziałam, że na tym etapie rozwoju zarodka można już wykonać bardziej szczegółowe badania, na przykład zmierzyć serce i ocenić, czy prawidłowo się rozwija. Wybrałam polecaną lekarkę, wizyta przebiegła pomyślnie. Byłam rozczulona, obserwując pulsującą plamkę na ekranie ultrasonografu. 

Przed drugą wizytą męczyły mnie złe sny, poszłam na badanie sama i rozdrażniona. Dlaczego? Bo na przykład zdążyłam już zamówić adapter na pas samochodowy dla kobiet w ciąży, ale nie miałam czasu go zamontować, robiłam sobie wyrzuty, że leży w kartonie w przedpokoju.

A kiedy lekarka jakoś zbyt długo wpatrywała się w ekran, milcząc, zaczęłam naprawdę się niepokoić. – Za mało płynu owodniowego. Ciąża nie rozwija się prawidłowo – powiedziała wreszcie. Podobne zdanie znałam sprzed lat. Zmroził mnie strach, tak bardzo bałam się poronienia. A chwilę później dotarło do mnie, co może się wydarzyć, jeśli do poronienia wcale nie dojdzie.

Zdałam sobie nagle sprawę, że o ile przed laty sytuacja ewentualnej terminacji ciąży była w świetle prawa po prostu zabiegiem lekarskim, teraz staje się sprawą polityczną. W mediach toczyła się właśnie dyskusja o postawie lekarzy, którzy nie reagowali na pogarszający się stan Izabeli z Pszczyny. Kiedy pacjentka zmarła z powodu sepsy, media obarczały winą personel szpitala.

Teraz zaczęłam się zastanawiać, kim jest badająca mnie kobieta. Nie podważałam jej doświadczenia i kompetencji, ale czy wiem, jakie ma poglądy? Czy w razie najgorszego będzie w stanie rzetelnie mnie poinformować? Czy w tak trudnej sytuacji będziemy mogły otwarcie porozmawiać o ryzyku i możliwych rozwiązaniach?
Nie wiedziałam. I patrzyłam na nią osłupiała.
Trzeba czekać – powiedziała, jakby ucinając dyskusję, którą toczyłam sama ze sobą w myślach. A kiedy zaczęłam prosić ją o dodatkową diagnostykę, zaproponowała amniopunkcję, która byłaby możliwa dopiero za siedem tygodni. Nie wiem, dlaczego zniechęcała mnie do biopsji kosmówki czy badania DNA z krwi, które teoretycznie mogłam zrobić dużo wcześniej.
Czy chciała grać na czas, utrudniając ewentualną aborcję? Tego nie wiem.

Po zejściu z fotela zapytałam: – Pani doktor, jakie są szanse?
Wymigała się od odpowiedzi. Docierało do mnie, że nie mogę liczyć na konkrety. Z perspektywy czasu domyślam się, że „nieprawidłowo rozwijająca się” ciąża była problemem, który mógłby rozwiązać się sam, najlepiej gdzie indziej.

Pamiętam za to przerażenie: jak mam żyć w takiej niepewności, przez całe tygodnie? To przecież tortura. Udało mi się wyprosić skierowanie na konsultację z perinatolożką, dostałam też skierowanie na kolejną rutynową wizytę, ale po wyjściu z gabinetu zorientowałam się, że lekarka nie założyła mi karty ciąży. Jakby zakładała, że moja ciąża jest już spisana na straty, ale nie chciała tego powiedzieć wprost.

Kolejne konsultacje. Lekarz „odstępuje od badania”

Dzięki znajomościom do gabinetu drugiej lekarki udało mi się trafić nie po dwóch tygodniach, jak wynikałaby z kolejki, ale po dwóch dniach. Przez ten czas razem z mężem i mamą wstrzymałam oddech. Nie rozmawialiśmy o możliwych scenariuszach, bo dopóki nie padła diagnoza, staraliśmy się żyć nadzieją. „Wiesz, jak to jest” – przekonywałam samą siebie. „Inny lekarz może spojrzeć na badania, inaczej je zinterpretować i rzucić nowe światło. Nic nie jest jeszcze przesądzone” – pocieszałam się.

A perinatolożka, robiąc USG, choć przyznała, że pęcherz owodniowy jest mały, powiedziała zdanie, którego trzymałoby się wiele przyszłych matek: – Nie chcę dawać fałszywej nadziei, ale dużo już różnych historii widziałam. Jest jeszcze wcześnie, trzeba obserwować.
Wiec wróciłam do domu, wiedząc, że nic nie wiem.

Czy potrafiłam zastosować się do jej zaleceń i spokojnie czekać? Nie. Może starałam się żyć normalnie, ale budowałam tylko pozory. Wciąż zastanawiałam się, czy lekarze są ze mną szczerzy, czy stosują jeszcze europejskie standardy, rzeczywiście uruchamiają dostępną diagnostykę. Całymi godzinami szukałam informacji w sieci, rozmawiałam na forach, szukałam jakiejś odpowiedzi, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje.

Z czasem ustaliłam trzy zupełnie różne scenariusze. W pierwszym wszystko miało się „naprostować”, dziecko miało „nadrobić” i urodzić się zdrowe. W drugim, bardzo trudnym dla mnie, ale jednak prawdopodobnym, zakładałam, że organizm zareaguje poronieniem. W trzecim, i ten chyba przerażał mnie najbardziej, obawiałam się, że usłyszę diagnozę nieuleczalnej choroby. Wtedy będę musiała zastanawiać się nad przerwaniem ciąży, oszczędzając cierpienia sobie i dziecku, a właściwie to całej naszej rodzinie. Bo nie wyobrażałam sobie porzucić synka na rok, by czuwać przy szpitalnym łóżku jego umierającego brata czy siostry. Przeczytałam o takiej historii i sama myśl o podobnym scenariuszu łamała mi serce.

Pewnego wieczoru gdzieś w internecie znalazłam artykuły o ginekolożce ze Szczecina, która prowadzi praktykę w przygranicznym miasteczku, po stronie Niemiec. Tam legalnie przeprowadza aborcje swoim pacjentkom, zgodnie z zachodnioeuropejskimi procedurami, jeśli tego potrzebują. Pomyślałam, że być może powinnam zapisać się do niej na wizytę. Może z nią będę mogła wreszcie rozmawiać otwarcie. Odwiedzałam strony fundacji pro-choice jak Federa czy Aborcyjny Dream Team. Śledziłam blogi, czytałam relacje o tym, jak wygląda aborcja farmakologiczna. Z dnia na dzień stawałam się ekspertką, a wszystko po to, żeby w razie czego sięgnąć po tę wiedzę i zawalczyć o siebie.

Dni mijały, a ja wciąż żyłam w napięciu, nie wiedziałam zupełnie, co dzieje się z płodem i z moim ciałem. Jaka za tym wszystkim stoi przyczyna. Nie wiedziałam nawet, czy ciąża, którą noszę, wciąż żyje.

Znalazłam więc kolejnego lekarza, szanowanego i wychwalanego na portalach, i umówiłam się na prywatną wizytę. A kiedy po tygodniu od ostatniego badania znów odsłoniłam podbrzusze i lekarz przyłożył sondę, a na ekranie nic nie pulsowało, jeszcze zanim padło pierwsze zdanie, wiedziałam, że tam nie ma już życia.

Lekarz powiedział, że w tych okolicznościach „odstępuje od badania”, a ja nie wiedziałam, co ma znaczyć ta formuła. Dopiero kiedy kobieta w recepcji odmówiła przyjęcia opłaty za badanie, uświadomiłam sobie, że to był jego symboliczny gest współczucia.
Mogłam wracać do domu.

Potrzebowałam dowiedzieć się, jakiej płci byłoby moje dziecko”

Czy byłam zaskoczona? Chyba nie. Od dwóch dni nie miałam już nudności, moje ciało zachowywało się jakby inaczej. To było nietypowe.

Z jednej strony poczułam ulgę, że nie muszę już o niczym decydować, nie muszę kombinować, siłować się z prawem. Z drugiej przygniótł mnie ciężar smutku – straciłam drugą ciążę, wizję przyszłości i większej rodziny. A to nie był jeszcze koniec. Teraz ciało miało poronić obumarły płód, który był jeszcze stosunkowo mały, więc teoretycznie nie stanowił dla mnie dużego zagrożenia sepsą.

Po konsultacji z lekarzem zadecydowałam, że nie pójdę do szpitala, jak 15 lat wcześniej. Tym razem chciałam poczekać na siły natury. Chciałam poronić w swoim domu i na własnych zasadach, żeby chociaż to ode mnie zależało w całej tej trudnej historii.

Lekarz przygotował mnie od strony teoretycznej, w przypadku krwotoku od najbliższego szpitala dzieliło mnie pięć minut. Byłam w stanie zaryzykować.

Minęły trzy dni. Pierwsze plamienie pojawiło się w piątek wieczorem, większe w sobotę, ale zdecydowałam się żyć normalnie – pójść jeszcze do kina z przyjaciółką. W niedzielę było mi trudniej, w poniedziałek ból i krwawienie okazały się tak silne, że poprosiłam męża, żeby po odprowadzeniu synka do przedszkola został ze mną w domu. Zadzwonił do pracy, mówiąc wprost o tym, co się dzieje. Nie było dyskusji. Został.

Krwawiłam coraz mocniej i czułam narastające skurcze, w apogeum tak bolesne, jak w trakcie porodu. Mąż trzymał mnie za rękę, pocieszał, asekurował, kiedy szukałam „swojej pozycji”. Roniłam na klęczkach na podłodze w łazience, starając się łapać fragmenty tkanek do badania genetycznego. Bardzo chciałam uniknąć błędu sprzed lat i zamiast starać się zapomnieć, próbować zrozumieć. Potrzebowałam dowiedzieć się, jakiej płci byłoby to dziecko i czy rzeczywiście było chore, a jeśli tak, to na co.

Niedawno dostałam wyniki: dziewczynka, triploidia. Miała śmiertelną wadę genetyczną, która nie zależy ani od zdrowia, ani od wieku rodziców. To nieszczęśliwy przypadek, zły los wyciągnięty w genetycznej loterii, może przydarzyć się każdemu, a trafił akurat na nas.

W jednym z artykułów medycznych przeczytałam, że choroba daje charakterystyczny obraz w badaniu USG. Zastanawiam się, czy badające lekarki mogły tego nie wiedzieć. A może nie potrafiły jej rozpoznać? A może nie chciały stawiać tak poważnej diagnozy?

Konsultacja merytoryczna - Fundacja FEDERA

 

O aborcji mówi się dużo, ale abstrakcyjnie – to temat społeczny, ewentualnie doświadczenie dalekiej koleżanki. Tymczasem statystyki CBOS wykazują, że ciążę przynajmniej raz w życiu przerwało nawet 5,8 mln Polek. Choć nie jesteśmy tego świadomi, są wśród nich nasze przyjaciółki, mamy, babcie, sąsiadki, nauczycielki, koleżanki z pracy. Tę decyzję podjęły na jakimś etapie swojego życia, bo wierzyły, że będzie dla nich najlepsza. Niektóre nie chciały mieć dzieci, inne nie mogły liczyć na wsparcie partnera i rodziny, jeszcze inne bały się o sytuację materialną albo zdrowotną, na przykład nie były w stanie urodzić dziecka, które wymagałoby dożywotniej opieki. Każda z tych sytuacji była bardzo indywidualna. A w Polsce, w związku z jednym z najbardziej restrykcyjnych praw antyaborcyjnych na świecie, również ryzykowna – bo często spycha kobietę do podziemia.W ten sposób skazuje na samotność i zamyka usta. W nowym cyklu „Aborcja” będziemy wysłuchiwać prawdziwych historii kobiet, które rozważały lub zdecydowały się na aborcję. Chcemy przywrócić im głos.

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij