Znaleziono 0 artykułów
26.11.2023

Bartosz Żurawiecki: HIV degradował nie tylko fizycznie, ale też moralnie

26.11.2023
Fot. Getty Images

Powiązanie AIDS z homoseksualizmem powodowało, że czułem się jeszcze bardziej samotny, odrzucony, a nawet przeklęty. Bo chodziło nie tylko o „dewiację”, ale też o to, że jestem szczególnie podatny na chorobę i mogę ją roznieść dalej – mówi krytyk filmowy i pisarz Bartosz Żurawiecki, autor reportażu „Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce”.

Kiedy termin „AIDS” pojawił się w Polsce? 

Pierwsze przypadki AIDS w Stanach Zjednoczonych pojawiają się pod koniec 1981 roku. Dokładnie wtedy, kiedy w Polsce zostaje wprowadzony stan wojenny, a wraz z nim następuje blokada granic i informacji. Mamy inne sprawy na głowie niż to, co dzieje się w odległej Ameryce. Pierwsze w Polsce wzmianki o AIDS to rok 1983. Z tamtego okresu pamiętam te pierwsze artykuły, programy telewizyjne czy radiowe. Mówiono w nich o „nowej, strasznej chorobie”, która na Zachodzie dziesiątkuje głównie mężczyzn homoseksualnych.

Piszesz, że „zgniłemu Zachodowi” przeciwstawiano moralnie czystą Polskę.

W nasz stosunek do Zachodu od zawsze wpisana jest ambiwalencja. Z jednej strony Zachód nam imponuje. W biednych latach 80. był wymarzonym eldorado. Ale z drugiej strony Zachód to także perwersje, wynaturzenia, zboczenia, których nie ma w naszej „ojczyźnie czystej moralnej”. To obcy dla nas świat. Taka narracja pojawia się też w przypadku AIDS. Dlatego też wirus HIV jest czymś, co w Polsce „się nie przyjmie”. Na szczęście w latach 80. słychać też racjonalne głosy.

Głosy osób związanych z nauką?

Tak, przede wszystkim lekarzy epidemioliogów – takich jak na przykład jak profesor Jacek Juszczyk – którzy starannie badają nowe zjawisko chorobowe, dzielą się w mediach swoją wiedzą, informują, jakie są drogi zakażenia. Inna sprawa, że spora część społeczeństwa pozostaje na tę wiedzę głucha.

Jakie nastroje w społeczeństwie wywoływał AIDS?

Polska nie jest krajem gay-friendly, w latach 80. jeszcze bardziej nie była. Dlatego przypisywanie wirusa głównie mężczyznom homoseksualnym daje napęd homofobii. Dostajemy ostateczny argument, że homoseksualiści to „zboczeńcy” ukarani chorobą za swoje grzechy. Ta narracja zderza się z niewidzialnością osób nieheteronormatywnych. Bo przecież to indywidua, które pod osłoną nocy szlajają się po parkach czy publicznych toaletach, czyli w miejscach, do których „porządny” człowiek się nie zapuszcza. 

Na AIDS „pieszczotliwie” mówiono u nas „adidas”. Tego „adidasa” poza homoseksualistami mieli roznosić także inni „obcy” – Czarni i Latynosi, którzy przyjeżdżają do naszego kraju. „Prawdziwi Polacy są czyści, nie są w stanie sami na siebie sprowadzić choroby. To wszystko wina wrogich jednostek”. 

Jak epidemia wpłynęła na osoby niehetero w Polsce?

Panowały przerażenie i nieufność. Choroba była naznaczeniem. Degradowała nie tylko fizycznie, zdrowotnie, ale też moralnie. Wykluczała ze społeczeństwa. Choć, jak pokazuję w książce, część środowiska homoseksualnego HIV lekceważyła, bo właśnie był on jakąś zachodnią ekstrawagancją. Do tego dochodziły bezwład polskiej służby zdrowia i folwarczny stosunek lekarzy do pacjentów. AIDS był obciążony wielkim odium wstydu i potępienia. Już samo zrobienie testu było napiętnowaniem – lekarz źle spojrzał, a pielęgniarka rzuciła homofobiczną uwagę. Obawiano się, że o pozytywnym wyniku dowie się zakład pracy, bo testy nie były anonimowe. 

Jednocześnie HIV, AIDS nagłośnił sprawę gejów; z cienia wysunął ich na plan pierwszy. Bardzo dobrze widać to w Stanach Zjednoczonych, gdzie wirus stał się impulsem do działania, zrzeszania się i dalszej emancypacji. 

W Polsce nie było takiego zrywu, prawda?

Próbowano się emancypować. Pojawił się Warszawski Ruch Homoseksualny, który nawet złożył papiery o legalizację stowarzyszenia. Władza PRL-owska nie wiedziała, co z tym gorącym kartoflem zrobić. Wymyślała kruczki prawne, aby zastopować legalizację. 

Myślę, że ten potencjał emancypacyjny nie został dostatecznie wykorzystany z kilku powodów. Przede wszystkim działaczy była tylko garstka. Poza tym homoseksualiści byli w Polsce, jak wspomniałem, nieakceptowani. Do końca lat 80. temat HIV, AIDS stanowił bardziej ciekawostkę, niż był sprawą, która w szerszym zakresie dotykałaby społeczeństwo. Wreszcie po przełomie ustrojowym wychodziliśmy z komunizmu, odzyskiwaliśmy niepodległość, zachodziły przemiany gospodarcze. To były tematy istotne, nie zajmowano się tymi, które uznawano za egzotyczne i błahe, jak prawa mniejszości. Zresztą podobna narracja funkcjonuje do dziś: „Związki partnerskie? Przecież są ważniejsze sprawy”.

Reżyser teatralny Janusz Nyczak był pierwszą jawną ofiarą AIDS. Umarł w 1990 roku. Nie stał jednak się polskim Rockiem Hudsonem, ale czy przyczyna jego śmierć budziła emocje?

W tym czasie zaczynałem studia. Pamiętam poruszenie w poznańskim środowisku kulturalnym. Wiedziano, że Nyczak choruje na AIDS. Był jedyną osobą, która się z tym nie kryła. Natomiast media nie nagłaśniały jego historii. Nyczak nie był też na polskim gruncie postacią tak rozpoznawalną jak Hudson czy Freddie Mercury. Poza tym nie znalazł „następców”. Nie pojawiły się żadne inne publiczne osoby, które jawnie mówiłyby, że żyją z HIV czy chorują na AIDS. 

Początek lat 90. kojarzy się też z Markiem Kotańskim, który niczym zdrowy heteroseksualny zbawca chce pomóc zakażonym. Jego próby były motywowane chęcią pomocy czy bardziej autopromocji?

W Ameryce to środowisko gejowskie, osoby zakażone i ich bliscy wzięli sprawę w swoje ręce i narzucili narrację. Walczyli i wypowiadali się w pierwszej osobie. Tamtejsze ofiary AIDS są znane z nazwiska. Do dziś czci się ich pamięć. W Polsce było odwrotnie. Marek Kotański już w latach 80. stał się trybunem ludowym, który zajmował się palącymi problemami. Najpierw była to narkomania, potem HIV, AIDS. Twórca Monaru próbował kierować sprawą zakażonych. Działał w ich imieniu, a oni stali w cieniu, byli anonimowi. Chciał wymusić na lokalnych społecznościach, aby w swoim otoczeniu zaakceptowały domy dla zakażonych. 

Ścierały się dwie siły – bezkompromisowego watażki Kotańskiego, który nie wdawał się w dyskusje, i ludzi, którzy w swoim oporze demonstrowali straszne postawy: kompletnej niewiedzy, agresji. Pogrom wisiał w powietrzu. Z drugiej strony, ludzie ci mieli prawo decydować, co dzieje się w ich otoczeniu. To był pierwszy test polskiej demokracji po 1989 roku. 

Chyba oblany?

Co prawda nikt nie zginął, ale było blisko. Dewastowano i podpalano domy, w których zamieszkały czy miały zamieszkać osoby zakażone. Rzucano w nie kamieniami. Zdarzały się rękoczyny. Do finalnego pogromu nie doszło, bo – jak podejrzewam – tłum hamowała obecność kamer telewizyjnych. Gdyby coś się stało, zapis wydarzenia poszedłby w świat. Nie zmienia to faktu, że działy się rzeczy potworne. W większości przypadków agresja i nienawiść zasłaniały każdy racjonalny argument. 

Jak reagował rząd?

Przed 1989 rokiem rząd podejmował różne działania, na przykład powołał radę do spraw AIDS, wydawał zarządzenia. Próbował też – często w nieudolny sposób – okiełznać problem, na przykład wprowadzając obowiązkowe testy dla osób wracających z zagranicy. A ponieważ AIDS nie był wielkim problemem społecznym, dla rządów PRL-owskich nie był też priorytetem.

Po przełomie ustrojowym HIV, AIDS wyszedł jednak z ukrycia w III RP. Wybuchły wojny polsko-polskie, nowy rząd musiał zająć konkretne stanowisko. Trzeba przyznać, że wykazywał się empatią. Starał się gasić ogniska nienawiści. Pokazywał ludzką twarz, na przykład wiceministerka zdrowia Krystyna Sienkiewicz jeździła do osób żyjących z HIV, a tych, którzy nie mieli się gdzie podziać, wraz z Jackiem Kuroniem przygarnęła do ministerstwa. Angażowała się też wicemarszałkini Senatu Zofia Kuratowska. To wszystko pewnie dzięki wciąż mocnemu po 1989 roku etosowi społecznika, który starał się być blisko osób. Wtedy jeszcze rządzący nie odwracali się od potrzebujących i nieuprzywilejowanych. Czego nie można powiedzieć o dzisiejszej władzy. Przypomnijmy sobie stosunkowo niedawną okupację Sejmu przez rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. Spotkali się z lekceważeniem i pogardą posłów, głównie partii rządzącej.

Myślisz, że legitymacja władzy pozwoliła uspokoić nastroje pogromowe w latach 90.?

Na pewno nie na poziomie symbolicznym. Co prawda po 1989 roku zaczynają rządzić „nasi” ludzie z Solidarności, ale nie zmniejsza to nieufności do władzy. Ta ciągle kojarzy się z represjami, zakazami, działaniami autorytarnymi. W latach 90. nadal panuje przekonanie, że władza nam coś zabierze, w coś nas wpakuje. Ludzie komentowali, że rządzący zajmują się „zboczeńcami”, a tu przecież panuje kryzys, nie ma pieniędzy, państwo się sypie. 

Cokolwiek byśmy powiedzieli o Kotańskim, to dzięki swojej showmańskiej osobowości, dzięki temu, że nie chciał zejść z ekranu ani zamilknąć, kwestii HIV/AIDS nie zamieciono pod dywan. Temat osiągnął skalę nieproporcjonalną do rozmiarów epidemii w Polsce. To między innymi ten ferment doprowadził, według mnie, do budowy skutecznego systemu leczenia i walki z chorobą. Choć chyba w większej mierze przyczyniły się do tego organizacje osób żyjących z HIV powstałe po 1989 roku. Do dziś ten system dość dobrze działa. A HIV przestał być wyrokiem śmierci.

Wspominałeś, że epidemia HIV/AIDS przypadła na twój okres dojrzewania i studia. Pamiętasz, jak wtedy panująca atmosfera wpływała na ciebie?

Tak, kończyłem szkołę podstawową, gdy zaczęto mówić o AIDS. Miałem naście lat, zaczynałem zdawać sobie sprawę ze swojej seksualności. Jednoznaczne i nierozerwalne powiązanie AIDS z homoseksualizmem powodowało, że czułem się jeszcze bardziej samotny, odrzucony, a nawet przeklęty. Bo chodziło nie tylko o „dewiację”, ale też o to, że jestem szczególnie podatny na chorobę i mogę ją roznieść dalej. To blokowało mnie do tego stopnia, że bałem się rozpocząć życie seksualne. Mogłem się przecież zarazić już przy pierwszym razie. Co prawda dość szybko zracjonalizowałem te lęki, ale niewątpliwie AIDS cały czas nade mną wisiał. Był niebezpieczeństwem, które trzeba było brać pod uwagę, gdy szedłeś z kimś do łóżka. Dlatego też zawsze miałem pod ręką prezerwatywy.

Kończysz „Ojczyznę moralnie czystą” na pozytywnej nucie. Dziś społeczność LGBTQ+dużo robi na rzecz osób żyjących z wirusem.

Kończę książkę w 1995 roku, kiedy pojawiają się skuteczne leki antyretrowirusowe, blokujące namnażanie się wirusa. Wciąż nie mamy szczepionki na HIV, ale te leki, z roku na roku ulepszane, są skuteczne. Jakiś czas temu przeprowadzałem do „Repliki” wywiad z artystą Ashem Pocalypsem, który zrobił „hifowy” coming out. Powiedział, że nigdy nie czuł się tak zaopiekowany przez polską służbę zdrowia jak po zakażeniu. Jest pod opieką lekarzy, ma regularnie robione badania. Odnoszę jednak wrażenie, że pod wieloma innymi względami nie zmieniło się tak wiele. Zauważ, że osób wyautowanych z HIV policzysz na palach jednej ręki. Mimo że wirus nie trafia już na czołówki gazet, a odium jest mniejsze, pozytywny wynik to ciągle wstyd. 

Bartosz Żurawiecki (urodzony w 1971) – krytyk filmowy, dziennikarz, dramaturg, felietonista, pisarz. Szef działu recenzji i felietonista w miesięczniku „Kino” oraz w dwumiesięczniku LGBT+ „Replika”. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych oraz nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej za blog „Czego nie widać”. Autor powieści „Trzech panów w łóżku, nie licząc kota” (2005), „Ja, czyli 66 moich miłości” (2007), „Nieobecni” (2011), „Do Lolelaj. Gejowska utopia” (2017) oraz zbioru sztuk teatralnych „Erotica alla polacca” (2006). W 2019 roku opublikował książkę reportażową „Festiwale wyklęte” (2019). W 2021 ukazał się zbiór wywiadów i felietonów pod jego redakcją „Ludzie, nie ideologia”.

Fot. Materiały prasowe

„Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce”, Bartosz Żurawiecki, Wydawnictwo Czarne

Jakub Wojtaszczyk
Proszę czekać..
Zamknij