Znaleziono 0 artykułów
01.08.2021

Dieta fleksitariańska: Ograniczenie, ale nie zupełna rezygnacja z mięsa

01.08.2021
Fot. Getty Images

Musimy ograniczyć konsumpcję mięsa dla zdrowia zarówno własnego, jak i planety – to fakt. Jednak dla wielu drastyczne przejście na dietę roślinną jest zbyt dużym wyzwaniem. Dlatego na popularności zyskuje fleksitarianizm. To dieta dla tych, którzy nie lubią etykiet i rozliczania się z tego, co mają na talerzu. Czyli dla mnie, członka pokolenia TikToka. –  Jestem fleksitarianinem. – Na co dzień jadam wegetariańsko, nie mając nawet ochoty na mięso. Jednak gdy pojawia się moment silniejszy ode mnie, nie pozwalam się strawić wyrzutom sumienia – tłumaczy Michał Korkosz.

„Być flexi, fleksitarianinem” – to brzmi modnie i nowocześnie, ale nie jest to nowa idea. Termin ten wszedł do obiegu już w 1992 roku za sprawą Lindy Anthony, która użyła go zamiennie ze słowem „semiwegetarianizm”, które oznacza wykluczenie z diety jedynie konkretnych typów mięs: wołowego i wieprzowego. Jednak fleksitarianizm (od ang. flexible – elastyczny) nie narzuca tego, co wolno, a co nie. To dieta roślinna zgodna z wolą sumienia, która dopuszcza okazjonalne spożywanie mięsa lub ryby, np. na przyjęciach, w podróży czy po prostu w momentach, gdy ciało lub dusza tego potrzebują.

Przyglądając się liczbom, można dojść do wniosku, że pomimo stosunkowo młodej kariery medialnej fleksitarianizmu jest on znacznie popularniejszy niż weganizm i wegetarianizm razem wzięte. Jak wynika z raportu Euromonitora z 2020 roku, rynek żywności roślinnej rośnie w siłę, a napędzają go konsumenci, którzy mogą być klasyfikowani jako fleksitarianie – w dużej mierze jednak prawdopodobnie niewiedzący, że nimi są. Ludzie, którzy aktywnie ograniczają produkty pochodzenia zwierzęcego, ale nie wyeliminowali ich ze swojej diety całkowicie, stanowią obecnie 42% rynku. Dla porównania weganie i wegetarianie to odpowiednio 4% i 6% konsumentów na całym świecie. Wśród młodych wygląda to jeszcze lepiej. Badania sondażowe Euromonitora wykazały, że 54% pokolenia Z (ludzi urodzonych w latach 1997-2012) stara się unikać mięsa i produktów odzwierzęcych. Dla porównania wśród baby boomersów (pokolenie z lat 1946-1964) jedynie 34% deklaruje to samo.

Fot. Getty Images

Droga do flexi

Dla mnie, członka pokolenia TikToka, fleksitarianizm okazał się wytchnieniem po biegu, w którym złapałem zadyszkę. Przez kilka lat deklarowałem się jako wegetarianin. Z wegańskim epizodem, który jednak nie trwał zbyt długo, bo moja miłość względem masła okazała się zbyt namiętna. Na dietę roślinną przeszedłem jako świadomy zasad żywienia nastolatek. Chciałem dbać o zdrowie mojego ciała, dobrostan planety i prawa zwierząt, nie pozwalając na cierpienie. Istniał jednak pewien dysonans. Nie mogę powiedzieć, by smak czy struktura mięsa kiedykolwiek mnie odrzucały. Było wręcz przeciwnie. Zawsze uwielbiałem wołowe steki wysmażone medium-rare, z różowym mięsem, które sygnalizuje obecność krwi. Z drugiej strony przez długi okres wcale mi ich nie brakowało. Miałem szczęście, że szybko nauczyłem się żonglować składnikami i przyprawami, tworząc roślinne dania, które były na każdym poziomie satysfakcjonujące. Do mojej diety wkroczyły strączki z ciecierzycą na czele, warzywa zaczęły odgrywać pierwszoplanowe role na talerzu, mleko zastąpiły napoje roślinne, a sos sojowy i wędzona papryka zostały moim najwierniejszymi sprzymierzeńcami w kuchni.

Miewałem jednak momenty zawahania. W odwiedzinach u dziadków, którzy nie rozumieli albo nie chcieli zrozumieć, czym jest wegetarianizm, ze ściśniętym sercem grzecznie, po raz kolejny, odmawiałem spożycia mięsa. Widziałem wtedy smutek w oczach babci, który sam przecież dobrze znam. To smutek, który pojawia się, gdy ktoś bliski pobłażliwie potraktuje twoją wielogodzinną pracę w kuchni, nie chcąc nawet spróbować tego, co przygotowałeś. Tak jakby nie było to oznaką troski.

Fot. Getty Images

Dwuznaczna przyjemność

Podróże w dalekie strony też przysparzały trudnych chwil. Nie dlatego, że nie było co jeść. Kuchnia roślinna jest wszędzie, wystarczy się rozejrzeć, zapytać albo poprosić. Podczas eksplorowania świata, co zawsze robię też pod kątem kultury kulinarnej, łapało mnie swego rodzaju FOMO – strach, że coś niepowtarzalnego (pysznego!) mnie omija. Czy w Santiago de Compostela mam odmówić sobie zjedzenia pulpo a la gallega, ośmiornicy po galicyjsku? Czy przeszukując lyońskie bouchon [tradycyjne lyońskie bary serwujące nieskomplikowaną, sycącą kuchnię – przyp. red.], mam zrezygnować z zaznania, czym jest wrzecionowata  struktura quenelle de brochet, klusek ze szczupaka w sosie rakowym? Może to mój jeden jedyny raz w tym miejscu? I już nigdy nie będzie mi dane zaznać tego smaku? Te egoistyczne myśli smakosza, stawiające przyjemność na piedestale, zjadały mnie od środka.

Najgorsze jednak były momenty porażek. Wtedy, kiedy wbrew swoim postanowieniom decydowałem się zjeść mięso – czy to z powodu własnej słabości, czy też by komuś nie sprawiać przykrości. Pojawiały się ból, wewnętrzny płacz i frustracja. Dzika złość na samego siebie. To spierwiastkowane uczucie klęski silnej woli, które pojawia się, gdy na diecie odchudzającej człowiek oddaje się zakazanym pokusom. Czułem się słaby.

Tak działają ciasne etykiety.

Fot. Getty Images

Wegetarianin czy weganin nie może pozwolić sobie na chwilę słabości w towarzystwie, bo momentalnie będzie rozliczany z tego, co ma na talerzu. Są to momenty opresji. Niedawno uczestniczyłem jako gość w uroczystej kolacji, przed którą nie było możliwości wyboru opcji wege. Zamierzałem cieszyć się daniami, nie marnując ani kawałka mięsa, które wylądowało na moim talerzu. – A ty czasem nie jesteś wege? Dziczyzna nie rośnie jak paprotka – usłyszałem lekko szydercze pytanie. Odpowiedziałem, że nie: – Jestem fleksitarianinem. Na co dzień jadam wegetariańsko, nie mając nawet ochoty na mięso. Jednak gdy pojawia się moment silniejszy ode mnie, nie pozwalam się strawić wyrzutom sumienia – wyjaśniłem z przekonaniem.

Michał Korkosz/Rozkoszny
Proszę czekać..
Zamknij