Znaleziono 0 artykułów
02.07.2023

Krótka historia obciachu

02.07.2023
Fot. Getty Images

Buty jak z kreskówki, włosy niczym spod prysznica lub po 10 lat spóźnionym „bucket challange” czy majtki śmiało wystające spod grzecznej spódnicy – to, co jeszcze niedawno graniczyło z obciachem, dziś wkracza do gry.

Za zwiastun trendu, który śmieszność i żenadę wnosi na piedestał, można uznać choćby lansowane od sezonów przez Miuccię Pradę skarpetki do sandałów. Nawet birkenstocki przywrócone do łask niemal dekadę temu przez Phoebe Philo również znajdowały się w kanonie obciachu. Dziś można dorzucić do niego dowolną rzecz, nawet torebkę po chipsach. Czyżby nie było takiej rzeczy, której wybieg obecnie nie wybroni? 

Skąd font Comic Sans na okładce kultowego magazynu

Możemy przecierać oczy ze zdumienia tak długo, jak nam się podoba. Wciąż będziemy widzieć okładkę wiosennego numeru magazynu „The Face” i zaokrąglone tęczowe napisy fontem Comic Sans, najbardziej znienawidzonym przez grafików, przyrównywanym do największych estetycznych nietaktów, w skrócie – obciachowym. Choć jest dostępny na Instagramie, mało kto go nie używa, by nie narazić się na zmasowany atak jego przeciwników. Jedynym miejscem, które mu się wybacza, są komiksowe chmurki z przygód kota Garfielda. Poza tym niech zginie, przepadnie. 

Czy zatem coś jest nie tak z działem graficznym magazynu? Bynajmniej. „The Face” – zawsze śmiały, zawsze kilka kroków przed innymi – od początku lat 80. wyprzedza swoje czasy. To na jego okładce w 1990 r. zaistniała sfotografowana przez Corinne Day nikomu nieznana szesnastolatka z Croydon w słynnym ujęciu z pióropuszem na głowie. Mowa o Kate Moss. Trzy lata później na okładce pojawił się Kurt Cobain w damskiej sukience, a dziewięć lat później – Robbie Williams ze stróżką krwi pod nosem i podpisem „Want some?”. Nikt nie pytał o zgodę ani nie przepraszał. 

Dziś czasy zmieniły się na tyle, że bardziej niż nadwyrężona przegroda nosowa szokuje użycie niesławnego kroju pisma. Wciąż jednak pozostaje pytanie: skąd ten pomysł?

Fot. Getty Images

Trend researcherka wyjaśnia, czym jest cringe

Odpowiedź starała się sformułować m.in. Agustina Panzoni, trend researcherka z Nowego Jorku, zajmująca się analizami dla agencji DTS. Na kanałach społecznościowych agencji, jak i swoich, zamieszcza krótkie filmy zawierające esencję najświeższych tendencji w modzie. Kilka miesięcy temu wypowiedziała prorocze słowa: „Cool is dead, cringe is king”, prognozując przy okazji motto roku 2023: „I’m cringe, but I’m free”. 

„Cringe” możemy przetłumaczyć jako mieszankę obciachu i żenady. Słowo sprawia wrażenie tak bardzo potrzebnego, że coraz częściej można je spotkać w spolszczonej wersji: „krindż”. Widocznie określenie „przypał” jest zbyt słabe lub… krindżowe. 

Agustina Panzoni tłumaczy, że windowanie obciachowych elementów, czy to stylu, czy designu, czy wręcz zachowania, prowadzi do nowej ery samoakceptacji i traktowania siebie zdecydowanie mniej poważnie. Przywołuje m.in. inspirację kreskówkami. Wystarczy spojrzeć na niedawne pomysły J.W. Andersona dla Loewe, takie jak rozpikselowana niebieska koszulka, buty na obcasie jakby zdjęte z disnejowskiej Myszki Minnie czy czerwone botki marki MSCHF, które stały się wiralem. 

Louis Vuitton, Valentino, Schiaparelli: Moda przeciw dosłowności

Dodałabym jeszcze cały wiosenny pokaz Louis Vuitton i to, jak Nicolas Ghesquière zabawił się skalą poszczególnych elementów, powiększając na przykład zamki błyskawiczne czy paski do granic możliwości. To z kolei prowadzi do skojarzeń z ubraniami dla lalek, a stąd już blisko do bodaj najbardziej wyczekiwanej premiery roku, czyli filmu „Barbie” w reżyserii Grety Gerwig. 

Fot. Getty Images

Wszechobecny w 2022 r. nasycony róż czy mikrotrend #barbiecore jak najbardziej wpisują się w obciachowy styl. Coś, co do niedawna kojarzyło się z zabawami Paris Hilton i Nicole Richie w programie „Simple Life”, znalazło swoje całkiem poważne miejsce na czerwonym dywanie czy wybiegu. Tu ukłony dla domu mody Valentino i Pierpaola Piccioliego za stworzenie wraz z Pantone Institute całkiem nowego odcienia różu i niekończących się jego przedstawień w kolejnych projektach. 

Z kolei Daniel Roseberry w Schiaparelli bawi się podejściem do seksu i cenzury, ozdabiając szczyty gorsetowych miseczek złotymi kręgami udającymi brodawki sutkowe czy posypując tył dżinsowej spódnicy złotym pyłem, by idealnie odznaczał pośladki. Wprawdzie użycie głów sztucznych zwierząt w pokazie Schiaparelli Couture mało kogo rozśmieszyło, ale tu już pasuje swoista choroba dosłowności, zdiagnozowana niedawno przez Olgę Tokarczuk w całkiem innym, lecz pasującym kontekście. 

W ogóle Schiaparelli, a w szczególności dokonania założycielki marki, Elsy, to balansowanie na wielu granicach. Rzeczywistości i surrealizmu (w towarzystwie przyjaciela projektantki, Salvadora Dalego), mody kobiecej i męskiej (sportowe trykotowe materiały) czy wreszcie powagi i humoru. Kto wszak by wcześniej pomyślał, żeby ozdobić suknię balową wielką grafiką w kształcie homara? Wymieniać można bez końca: but w roli kapelusza, muchy i pająki jako broszki, rękawiczki z namalowanymi czerwonymi paznokciami albo botki tak owłosione, że bardziej przypominały zwierzęce łapy niż obuwie. Odcisk dłoni pojawiał się na biustonoszach, a gorsety miewały wyraźnie zaznaczone, wypchane miękkim wypełnieniem żebra. I to wszystko niemal 100 lat temu, na długo przed startem japońskich awangardzistów i Martina Margieli, którzy upodobali sobie branie mody pod włos i zabawę formą przez wielkie Z. 

Kto bawi się Tabi, czyli buty Margieli obrazują krzywą trendu

To na fali tej zabawy i nieoczywistości powróciły do łask buty Tabi, które po raz pierwszy Margiela zaproponował na debiutanckim pokazie na wiosnę-lato 1989. Inspirowane miękkim obuwiem do wschodnich sztuk walki z charakterystyczną przerwą między paluchem a resztą palców w przeciwieństwie do pierwowzoru miały twardszą, choć wciąż dość cienką podeszwę. Z początku wysokie do kolan, na solidnym szerokim obcasie, dziś występują w każdej możliwej wersji, od balerin po trampki. 

Fot. Getty Images

We współczesnej historii ubioru Tabi już kilka razy zachwycały, po czym odchodziły do najdalszej szuflady. Ostatni pik popularności zanotowały, gdy zaczęły pojawiać się na zdjęciach mody ulicznej Scotta Schumana, czyli w okolicach 2007/2008 r. Za modą uliczną poszły blogerki, choć mniej było zachwytów, a więcej zgryźliwych komentarzy ich obserwatorów, którzy za nic mieli jakieś paryskie debiuty z lat 80., skoro stopy wyglądały w nich jak kopytka. 

Bez uśmiechu. Kto ustala zasady śmieszności

Trzeba było sporo zawirowań, by moda na nowo spojrzała w strony dalekie od klasycznie pojmowanego piękna. To może być znudzenie pandemicznymi dresami, pożegnanie z typowym biurowym dress code’em czy po prostu inny rodzaj buntu niż subkulturowa ostrość, która zwykle stała w opozycji do bezpiecznej nudy. Może też to, o czym wspominała Panzoni, czyli wolność w wyrażaniu siebie, nawet z narażaniem się na śmieszność. Warto zresztą zapytać: śmieszność według kogo? Kto ustala zasady? 

W 2017 r. Victoria Beckham stworzyła koszulkę z napisem „Fashion Stole My Smile”. Wciąż bez uśmiechu, którego brak zainspirował ten projekt, w żartobliwy sposób zamknęła usta krytykującym jej oszczędną mimikę. Na moment podniosła się dyskusja, czy moda rzeczywiście jest aż tak poważna, czy ma prawo być zabawna, czy wolno jej pójść dalej i przekroczyć granicę żartu. Jako zwierciadło czasów moda odbija nasze największe fascynacje, pragnienia i obawy. Można je dostrzec dopiero z dystansu, gdy minie kilka lat lub dekad. Potrzebę oderwania i humoru widać już teraz. I nie dziwi to ani trochę. 

Harel
Proszę czekać..
Zamknij