
Zawał był tylko pretekstem. Mikołaj Grynberg napisał książkę, która nie jest ani opowieścią o strachu przed śmiercią, ani o triumfalnym powrocie do zdrowia. „Rok, w którym nie umarłem” to próba zmierzenia się z bardziej codziennym, cichym lękiem – że czasu może być mniej, niż się wydaje. Że wszystko, co wydawało się oczywiste, może nagle stracić znaczenie. Że trzeba podjąć decyzję: co chcemy jeszcze zrobić, a czego już nie musimy. To też książka o tym, jak choroba może stać się okazją, by przyjrzeć się sobie z bliska – i odkryć w sobie słabość, uważność i emocje, którym wcześniej nie pozwalało się dojść do głosu.
„Rok, w którym nie umarłem” to twoja pierwsza tak osobista książka – piszesz w niej o swoim doświadczeniu zawału. Opowiadasz o pobycie w szpitalu, o dochodzeniu do siebie, o lęku, ale też o tym, że „trzeba brać, co jest do wzięcia, i nie zajmować się tym, co dawno nieaktualne”. Nie obawiałeś się, że po wydaniu tej książki ludzie będą w kółko pytać cię o to samo – o zawał, o to, jak się czujesz?
Kiedy ją pisałem, w ogóle o tym nie myślałem. A jak zaczęła żyć swoim życiem, po paru spotkaniach autorskich, zorientowałem się, że najczęściej ludzie chcą opowiadać swoje historie. Historie o tym, kto ile miał zawałów, bypassów, kto miał problemy z sercem, ale jednak żyje. I kiedy przychodzi czas na pytania, to słyszę: „Ja też miałem pierwszy zawał, luz, jeszcze dużo przed tobą”.

Wiesz, jak cię zobaczyłam kilka dni temu, też zapytałam o to, jak się czujesz. Pamiętasz, co mi odpowiedziałeś?
Pewnie, że „żyję, a to już coś”.
Tak, dokładnie. Jeszcze byłam przed lekturą książki, więc zażartowałam, że obudziłam się niedawno z ciężką zgagą i myślałam, że to zawał. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że zawał może być przeżyciem granicznym. Internet jest pełen historii superoptymistycznych: o ludziach, którzy prawie umarli na serce, a teraz biegają maratony.
Ja zacząłem jeździć na rowerze, ale z nikim się nie ścigam. Chyba że z samym sobą. To doświadczenie było trudne – nagle zdałem sobie sprawę, że naprawdę mogło mnie już nie być. To zabrzmi dość banalnie, ale wszystko, co do tej pory wydawało się ważne, zeszło na dalszy plan. Leżysz podpięty do kabli, nie możesz wstać nawet do toalety i zastanawiasz się, czy zdążysz się pożegnać, jeśli przyjdzie ten ostatni moment. To zmienia perspektywę.
Książka została wydana przez Agorę w serii prozatorskiej: „Tu / teraz”. To seria, w której podział na literaturę faktu i fikcji traci na znaczeniu. Ważna jest osobista perspektywa, która tworzy wspólne doświadczenie. Autor książki jest bardzo uważnym obserwatorem, tak samo jak bohater. Podglądałeś siebie i szpitalną rzeczywistość jak reporter?
Niezależnie od tego, gdzie jestem, obserwuję, podsłuchuję, czasem zapisuję zdania, które usłyszę na przykład w autobusie. Taką mam rutynę. Z tej perspektywy pobyt w szpitalu był ciekawy. Moja głowa mogła się nudzić. Mogła się też interesować tym, co działo się wokół. A wybrała to, co zawsze wybiera.
Ten czas przyniósł dużo cierpienia, ale też nauki o samym sobie. W sytuacji granicznej dowiadujesz się, jak zachowujesz się w takich warunkach. Czy stajesz się agresywny, czy się wycofujesz, tracisz nadzieję, czy umiesz prosić o pomoc… To są właśnie te duże literackie tematy. Dowiedziałem się też, że gdy zaczynasz myśleć nad tym, czy pora się pożegnać – to znaczy, że nie ma na co czekać. Bo zaraz już możesz nie mieć siły tego powiedzieć.
Dla mnie to też książka o tym, że wszyscy nadal jesteśmy dziećmi. Że nasze lęki, zachowania są często podobne do tych, które pamiętamy z młodości. Ucieszyło mnie to, że 33-letnia Ola i 58-letni bohater czują podobnie: mają potrzebę bycia prymusem – nawet w szpitalu pedałują na rowerku, bo chcą być ulubionymi pacjentami.
Tak, ale niektórzy bardzo ciężko pracowali w swoim życiu na to, żeby to wszystko zgłuszyć i nie mieć z tym kontaktu. Nie pozwalają sobie na lęki, na kontakt z tym doświadczeniem. Czytają coś takiego i to jest dla nich nudne.
Jest w „Roku…” piękny fragment, który nasunął mi oczywiste skojarzenie z książką Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” – o tym, że „gdy umarła mama, rzeczy o tym jeszcze nie wiedziały”.
Ten fragment powstał na początku pisania. Straciłem mamę dość wcześnie, miałem wtedy trzydzieści siedem lat. Dużo o tym myślałem – czym różniły się te dwie śmierci, mamy i taty. Kiedy umarła mama, nie było żadnych sygnałów, że to może się stać. Dlatego jej rzeczy leżały porozrzucane, jakby za chwilę miała jednak wrócić. Po śmierci ojca patrzyłem na pozostawione przez niego rzeczy już trochę inaczej. Minęło piętnaście lat, byłem już innym człowiekiem.
Przecież nikt nie układa swoich rzeczy w taki sposób, żeby ci, którzy przyjdą, coś z tego odczytali. Ale ja teraz często, wychodząc z domu, myślę: co zobaczą inni, jeśli nie wrócę? Jak to będzie wyglądało?
Czy napisałeś to, myśląc właśnie o Marcinie Wisze?
Z Marcinem Wichą podobnie myśleliśmy o niektórych rzeczach, mieliśmy podobne poczucie humoru. Ale to nie jest tak, że napisałem to, myśląc o nim. Wyszło naturalnie, bo te nasze wrażliwości gdzieś się spotykały.
Wspomniałeś o motywie czasu. W książce bohater zastanawia się, ile czasu mu pozostało. Ty też chciałbyś to wiedzieć?
Po zawale myślałem o czasie obsesyjnie. Śniło mi się, że liczę, sprawdzam, rozpisuję warianty. Myślę, że to było coś w rodzaju kompulsywnej potrzeby złapania kontroli nad czymś, nad czym kontroli mieć się nie da. W głowie próbujesz zrobić tabelkę: jeśli przeżyję tyle miesięcy, to zdążę jeszcze coś napisać.
Teraz mam prostą zasadę: wybieram rzeczy, które chcę robić, nie robię rzeczy, których robić nie chcę. Nie wiem, na ile starczy takiego napędu, jak długo będę takich reguł przestrzegał.
Pomyślałam o Joan Didion i „Roku magicznego myślenia”. U ciebie funkcjonuje to trochę na opak. Bohater po dziewięciu miesiącach od zawału rozmawia z żoną i opowiada jej o tym, że gdyby umarł, ona mogłaby już mieć na nowo poukładane życie. Mogłaby nawet już urodzić czyjeś dziecko! Takie myślenie nie jest masochistyczne?
Nie, raczej terapeutyczne. Psychoterapeuci nazywają to fantazjami. Przecież często fantazjujemy o tym, co by było, gdyby… Gdybym nie wyszła za tego faceta, nie poszedł na te studia, nie kupił mieszkania w tym miejscu. Każdy z nas tam czasem wędruje. U mnie to było bardziej: co będzie z bliskimi. Jak sobie poradzą. Ale nie w takim sensie, że ja jestem niezastąpialny, bo nie mam o sobie takiego mniemania. Raczej w sensie: byłoby im ciężko i byłoby mi żal, że ich zostawiam.

Twoja książka mogłaby być patetyczna, egzaltowana, a nie jest. Piszesz o zawale, ale nie w taki sposób, żeby czytelnik czuł obowiązek współczucia. Mamy tu humor, mamy rozbrajające fragmenty, w których czujemy bezradność bohatera – na przykład wtedy, gdy zdaje sobie sprawę, że zamiast iść do toalety, musi poprosić pielęgniarkę o basen. To superludzkie.
Cieszę się, bo zależało mi na tym, żeby nie uciekać w patos. Kiedy pisze się o tak poważnych rzeczach, jak choroba czy zagrożenie życia, bardzo łatwo popaść w egzaltację albo w ton, który będzie czytelnika szantażował emocjonalnie. Chciałem, żeby w tej książce było też miejsce na zwyczajność i trochę humoru. Bo tak to naprawdę wyglądało – czasem było dramatycznie, a czasem po prostu absurdalnie i zwyczajnie wstydliwie.
Niedawno przeczytałam „Lekcje greki” Han Kang. Bohaterka powieści odczuwa fizyczny ból, gdy próbuje mówić, więc wraca do nauki języka, w którym ważna jest precyzja, namysł nad każdym zdaniem. Czytając „Rok, w którym nie umarłem”, pomyślałam, że ty też jesteś bardzo oszczędny w słowach. Pisząc o zawale, musiałeś znaleźć dla siebie nowy język?
To mój naturalny rytm. Potrzebowałem tylko pełnej szczerości. Kiedy próbowałem od niej uciekać, tekst się rozsypywał. Mam mnóstwo fragmentów, które nie weszły do książki – to były te momenty, w których coś kombinowałem, próbowałem przemykać nad emocjami. I wtedy to po prostu nie działało. Nawet ja sam, kiedy je czytałem, nie czułem żadnego powrotu do tamtego czasu. Dopiero gdy odważyłem się na tę szczerość, poczułem, że to jest to. Że z tym się nie dyskutuje. Można nie lubić tej książki, ale nie można powiedzieć, że nie jest szczera.
Wiemy już, że to wydarzyło się naprawdę: jeden z mężczyzn, który jest z tobą na sali, pyta, czy napiszesz o tym doświadczeniu, czy napiszesz o znajomych ze szpitala. Odpowiadasz, że nie. Kiedy zmieniłeś zdanie?
Moja odpowiedź była wtedy szczera – nie miałem zamiaru o tym pisać. Ale potem poczułem nagle przymus – taki rodzaj wewnętrznego nacisku, że mam coś do opowiedzenia, choć jeszcze nie wiedziałem dokładnie co. Pomyślałem: dobrze, muszę wybrać z tamtego czasu jedną historię. Padło na opowieść o miłości do lekarza – bo była o pięknym uczuciu, ale też miała w sobie coś śmiesznego. Napisałem ją w dwie godziny, właściwie jednym tchem. Wtedy zrozumiałem, że za nią już w kolejce czekają kolejne teksty, które chcą wyjść. Musiałem rozsunąć swoje życie, poprzestawiać rzeczy w głowie i w kalendarzu, żeby znaleźć dwa tygodnie tylko na pisanie. Całą książkę napisałem w nieprzyzwoicie krótkim czasie.
Mówiłeś o tym, że w książce zawał był dla ciebie pretekstem. Do czego?
Do opowiedzenia o tym, co się z nami dzieje, kiedy nagle widzimy, że tego czasu może być mniej, niż myśleliśmy. O tym, czego się boimy. Chciałem doprowadzić tych, którzy to czytają, do takiego stanu emocjonalnego, który był dla mnie powodem do napisania tej historii.
Przedtem – w książce „Jezus umarł w Polsce” – sytuacja na polsko-białoruskiej granicy była pretekstem do opowiadania o człowieczeństwie. W poprzednich książkach Żydzi byli pretekstem, Holokaust był pretekstem do tego, żeby się w czymś przejrzeć. Gdy piszesz historię i ona nie ma tego wyższego piętra, to myślę, że szkoda roboty.
Jest w tej książce fragment o mikrokosmosie sali szpitalnej i miejsca, w którym odbywa się rehabilitacja. Powstaje tam coś w rodzaju wspólnoty, w której nie wypada poruszać pewnych tematów. Dla mnie to była metafora Polski.
Na rehabilitację chodzili mężczyźni, którzy deklarowali katolicyzm, wartości rodzinne, patriotyczne. Nosili na szyi medaliki i krzyże. A potem przychodzi ktoś i mówi: „Uwiodłem rehabilitantkę”. Wszyscy to przyjmują z dumą. I tak po prostu jest: w świetle wielkich deklaracji o systemie wartości można kogoś zmieść, mimo że samemu się ich nie przestrzega. Bohater książki nie odzywa się, biernie w tym uczestniczy.
Bał się tej konfrontacji?
Bał się, że jeśli coś powie, to zaburzy tę sztuczną równowagę. Że nie będzie dało się potem tam funkcjonować. To jest tak jak w naszym kraju – udajemy, że możemy razem żyć, póki nie zaczniemy mówić prawdy.
Niejednoznaczny ten twój bohater.
To decyzja pisarska. Gdyby zaczął wymachiwać mieczykiem i krzyczeć o równych prawach, byłby bohaterem nudnym, zbyt jednoznacznym. A bohater, który się wstydzi, że nie zareagował, jest dużo ciekawszy. Wszyscy znamy to uczucie, każdy z nas kiedyś odwrócił głowę. Przez to jesteśmy w stanie z nim empatyzować.
Boisz się krytyki? Autofikcja – jeśli możemy w taką ramę twoją książkę włożyć – to gatunek, w którym każdy cios trafia w pisarza, nie w bohatera.
Oczywiście, że się boję. Przy pierwszych książkach bałem się antysemickich ataków – i słusznie, było ich dużo. Teraz bardziej się boję, że ktoś powie: „To jest pretensjonalne. Taki biedny facet, co sobie wymyślił literaturę z choroby”.
Fajnie, że mówisz o strachu. Że twój bohater jest mężczyzną pozwalającym sobie na łzy, lęk, kruchość. Potrzebujemy takich książek, takiego nowego paradygmatu męskości. Cieszę się, że pisze się o tym coraz więcej – np. w wywiadach „Sztuka męskości, czyli jak nie być chu*em” Pawła Goźlińskiego i Agi Kozak. Czy doświadczenie zawału cię trochę… zmiękczyło?
Zdziwiło mnie, że niektórzy mówili o mnie jako o surowym człowieku. Faktycznie, spotkałem się z opinią, że jestem teraz milszy. Trochę smuci mnie to, że kiedyś mogłem wydawać się niemiły! Ale może to dobrze, że człowiek potrafi się zmieniać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.