Znaleziono 0 artykułów
22.10.2019

Polskie it-bags

22.10.2019
(Fot. Getty Images)

Trzeba je mieć. Z nie do końca wyjaśnionych powodów to właśnie te, a nie inne modele budzą pożądanie. Za nimi ustawiają się kolejki lub tworzą się listy oczekujących. I z nimi warto się pokazać, czy to na imprezie, czy na Instagramie. Na świecie zagrzały miejsca już dawno. Sprawdzamy, jak jest w Polsce.

Kiedy faktycznie zaczęto mówić i pisać o it bags? Choć pewne modele istniały od dekad (jak Chanel 2.55 czy Hermes Birkin), moda na charakterystyczny dodatek zaczęła się rozkręcać w drugiej połowie lat 90., by z początkiem nowego tysiąclecia wybuchnąć na dobre. Kaletnicze cuda otrzymywały imiona, a ich posiadanie gwarantowało wejście do kręgu osób liczących się i z modą, i w modzie (przynajmniej teoretycznie). Dwie z nich, wciąż bardzo pożądane, dostały nawet istotne role drugoplanowe w serialu „Seks w wielkim mieście”. Hermes Birkin wystąpiła jako nieosiągalny szczyt marzeń. Fendi Baguette miała dwa epizody, poruszające problem ulicznych kradzieży w Nowym Jorku oraz podróbek sprzedawanych prosto z bagażnika na przedmieściach L.A. 

Wraz z it-bags przyszła moda na it-girls. Jeszcze przed erą blogów czy Instagrama swoje podopieczne wyposażała w obowiązkową torbę sezonu stylistka Rachel Zoe. Na łamach prasy modowej podkreślała, jak ważnym elementem stylu jest ten przedmiot, a siły jej argumentom dodawały zdjęcia Mischy Barton czy Nicole Richie z chloé paddington czy stam Marca Jacobsa pod pachą. Jej działania zaowocowały prawdziwym wybuchem konsumpcyjnego pożądania. Modele Spy Fendi, Gaufre Prady czy Nightingale Givenchy skłaniały do obciążania kart kredytowych, zaciągania długów lub… decydowania się na wszechobecne podróbki. Byle tylko móc choć przez moment poczuć się jak podopieczna panny Zoe (czyt. beztroska, zawsze młoda i zawsze szczupła wschodząca gwiazdka Hollywood i okolic). 

Shanghai made in Poland

Shanghai, Ania Kuczyńska (Fot. materiały prasowe)

Polskie klientki przez długi czas zadowalały się praktycznymi i skądinąd całkiem udanymi fasonami lokalnych marek takich jak Batycki, Pola La czy Wittchen, bez fiksowania się na konkretnym modelu, który – wciąż niezdobyty – spędzałby sen z powiek (tematu wszelkiej maści podróbek Louis Vuitton przywożonych z egzotycznych wakacji nie będę rozwijać). 

Coś drgnęło około dekady temu, gdy Ania Kuczyńska, zainspirowana praktycznymi torbami na zakupy popularnymi na chińskich ulicach, stworzyła własną wersję o nazwie Shanghai. Interpretacja chińskiej klasyki charakteryzowała się prostokątnym kształtem utrzymywanym na dwóch mocnych szelkach, wygodnymi wewnętrznymi kieszeniami i obszerną formą, która potrafi pomieścić wszystkie niezbędne elementy plus parę całkiem zbędnych o poważniejszych gabarytach. Dzieło wieńczyła skórzana naszywka z wybitym logo projektantki. Pierwsze modele powstały w czerni, w wersji błyszczącej i matowej. Przez lata doszywane były egzemplarze w różnych kolorach, limitowane wersje (m.in. we współpracy z marką Prosto), później także wariacje na temat (mniejsze Miss Shanghai, Pekin i Hong Kong). 

Shanghai, Ania Kuczyńska (Fot. materiały prasowe)

Choć lata mijają, Shanghai jest wciąż niezwykle popularna. Swego czasu nosiła ją cała branża mody. Popularność szybko przekroczyła hermetyczne granice i poszybowała na wyżyny, skąd wciąż nie spada. Skąd sukces? Na pewno zaważyła uniwersalność. Bo Shanghai na upartego można zarzucić na ramię nawet wieczorem, w sytuacji quasi-eleganckiej. A rano wrzucić do niej książki i pobiec na uczelnię. Po drodze do domu zrobić zakupy w warzywniaku, a na koniec dołożyć spontanicznie upolowane buty z przeceny. 
Istotną rolę w tym sukcesie odegrało też maleńkie srebrne kółeczko – logo autorstwa Karola Śliwki. Ten, kogo nie było stać na wełniany płaszcz czy jedwabną sukienkę, mógł kupić od Kuczyńskiej torbę.

Chylak trzeba mieć

Chylak (Fot. materiały prasowe)

Pod koniec 2014 roku miała miejsce premiera pierwszej kolekcji torebek Chylak. Wszystkie czarne, z włoskich skór i ze starannie wybranymi okuciami, minimalistyczne i eleganckie, otworzyły furtkę zupełnie nowej historii na osi czasu polskiej mody. „Za drogie” – grzmiały wówczas potencjalne klientki, przyzwyczajone do wydawania kwot tego rzędu poza granicami naszego kraju. Odpowiedzią na ten zarzut był mały worek ze skóry z krokodylim lub wężowym tłoczeniem. Powstał poniekąd przypadkiem, jako ostatni element kolejnej kolekcji. Stworzony jako mniejsza wersja dużego worka, aby wykorzystać pozostały surowiec. Sukces przyszedł natychmiast. Cena? Z pewnością pomogła, bo była trzycyfrowa, co w porównaniu z resztą modeli stanowiło nie lada atrakcję. Pojemność? Mimo niewielkich rozmiarów zaskakująco duża. I to właśnie miniworek zapoczątkował szaleństwo na Chylak i zapisy na wciąż zbyt małą liczbę egzemplarzy. 

Chylak (Fot. materiały prasowe)

Zagraniczną karierę torebki Chylak mogą zawdzięczać m.in. polskim modelkom i stylistkom (choćby Oli Rudnickiej i Karli Gruszeckiej), które ze swoimi ulubionymi modelami przemierzały ulice miast podczas tygodni mody. Kilka ujęć w obiektywach kronikarzy stylu ulicznego i tajemnicza torebka z wybijanymi złotymi literami zaczęła obiegać świat. Edie Campbell, Alexa Chung czy Donna Wallace – to tylko kilka wielbicielek polskiej marki. 

W 2018 roku Chylak trafiła na Net-A-Porter, co dało jej miejsce obok marek z tzw. średniej półki, takich jak By Far, Wandler, Danse Lente czy BOYY. Mimo restrykcyjnych wymogów odnośnie dostępności stawianych przez jedną z największych platform sprzedażowych torebki Chylak wciąż sprzedają się jak świeże bułeczki i wciąż ich brakuje.

Robię mały eksperyment. Śledzę informacje o torebce Zofii Chylak – tej w kształcie półksiężyca, z krokodylim tłoczeniem. Na Instagramie dość dokładnie jest ogłaszane, kiedy z powrotem trafi do sklepu. Już jutro, już dziś, już wieczorem! I rzeczywiście, w godzinach wieczornych pojawia się piękne zdjęcie z informacją, że oto model powrócił, w dodatku z odnośnikiem bezpośrednio do sklepu internetowego. 

Chylak (Fot. materiały prasowe)

Jest! Przez całe trzy minuty. Zanim wrzucę do wirtualnego koszyka, znika na dobre. Pod zdjęciem rozpaczliwe komentarze: „Nie zdążyłam! Kiedy będzie znów?”. Ale też kilka triumfalnych: „Mam! Nareszcie!”. Konsumpcyjny obłęd? Nie. Tak wygląda sukces marki. „Co jak co, ale Chylak trzeba mieć” – słyszę niechcący rozmowę dwóch dziewczyn w kawiarni. Nie mogę się z nimi nie zgodzić. Zwłaszcza że właśnie zapinam na magnes swoją prostokątną wersję. Na półksiężyc wciąż nie mam szans.

Halo? Tu portfonetka

Portfonetka, Mandel (Fot. materiały prasowe)

Uporczywe dzwonienie komórki i rozpaczliwe próby wydobycia jej z przepastnej torby już od lat weszły do kanonu najpopularniejszych żartów w filmach komediowych. To, że w prawdziwym życiu to wcale nie jest zabawne, postanowiła wykorzystać Monika Kalicińska, założycielka i projektantka marki Mandel.

W 2015 roku wymyśliła tzw. portfonetkę, czyli pokrowiec na telefon, który oprócz funkcji ochronnej ma wiele zastosowań praktycznych. Wygląda trochę jak oldskulowy piórnik, a trochę jak portfel. Jej wnętrze jednak zaskakuje. Bo choć jest niewielka, znajdzie się w niej miejsce i na telefon, i na karty, a w kolejnych wersjach także na szminkę, pióro i mały notes. Komórka nie ma szansy wypaść, bo „portfonetka” wyposażona jest w specjalne przyssawki, które trzymają ją na miejscu. Można ją uzupełniać o dodatkowe elementy: paski różnej grubości, dzięki którym sprawdzi się w roli torebki do ręki, na ramię lub nerki. Nie musimy się martwić, czy nasz model telefonu będzie pasować. Projektantka sprawdziła to za nas i wszelkie informacje możemy znaleźć w wyczerpującym opisie w sklepie internetowym. 

Te małe torebki, podobnie jak modele Kuczyńskiej i Chylak, stały się rozpoznawalne i pożądane. Przede wszystkim zaś widoczne na co dzień, a to przecież podstawowe kryterium popularności każdej it-bag

Pitzi bag, Bałagan (Fot. materiały prasowe)

Dodaj do ulubionych

Lista polskich torebek obowiązkowych rośnie z sezonu na sezon. Częściej jednak niż o konkretnych modelach mówimy o kultowych markach. 

W siłę rosną choćby Atomy – młoda marka z Gdańska, której twórczynie od początku biorą na siebie odpowiedzialność za minimalne generowanie odpadów z produkcji. Każda geometryczna forma znajduje odbicie w drugiej, tak by niemal każdy wycinek skóry można było wykorzystać. 

Timi, Molehill (Fot. materiały prasowe)

Podobnie z Molehill, marką warszawską, która powstała z kultu rzemiosła. Do niedawna bestsellerem był model Timi – nieduża torebka na cienkim pasku, formą nawiązująca do stylu vintage. Po ostatniej kolekcji „Olio & Pane” ciężko stwierdzić, który model stoi na podium – w dobie powrotu do korzeni sztuki rzemieślniczej każdy pomysł marki zachwyca. 

Świetnie wypada także minimalistyczna Przywara Strzałka – oferująca uniwersalne, dość klasyczne modele z grubej, półmatowej skóry, które wpisują się w kategorię it-bags dzięki kunsztowi wykonania i ponadczasowości. 

Przywara Strzałka (Fot. materiały prasowe)

Trzeba wspomnieć o marce Bałagan, funkcjonującej między Warszawą a Tel Awiwem. Tu niemal każdy model występuje w trzech wielkościach, więc przy odrobinie szczęścia (bo wyprzedają się w oka mgnieniu) jesteśmy w stanie skompletować całe „Bałaganowe” rodzeństwo.

Jako wielbicielkę i propagatorkę polskich marek cieszą mnie bardzo rosnąca popularność polskich wyrobów kaletniczych, zapisy na listy i poczucie ich pewnego rodzaju ekskluzywności. Nawet jeśli to ostatnie okazuje się tylko iluzją. Bo – koniec końców – czy nie o tę iluzję w modzie chodzi? Ustawiamy się w kolejce po historię, a nie kilka kawałków skóry. Rzecz w tym, komu udaje się ją wiarygodnie opowiedzieć. 

Harel
Proszę czekać..
Zamknij