Znaleziono 0 artykułów
31.03.2024

Kirył Pietruczuk rolą skromnego kowala w „1670” wykuł swoją drogę do sławy

31.03.2024
(Fot. Nina Kupis)

Czasami myślę, że Oscary to dla mnie mało. A czasami właśnie, że najlepiej by było wejść na ekran małymi drzwiami. Chyba nie lubię być po środku – albo jesteś w czymś na pełnej, albo wcale – mówi aktor Kirył Pietruczuk, który zdobył popularność rolą Macieja w serialu „1670”. Rozmawiamy z nim nie tylko o fenomenie produkcji Netflixa, lecz także o jego łemkowskich i prawosławnych korzeniach oraz o tym, co nakręca go na co dzień.

Netflix niedawno zapowiedział drugi sezon „1670”. Pamiętasz jeszcze, jakie emocje czułeś, czytając scenariusz po raz pierwszy?

Kiedy przeczytałem scenariusz po raz pierwszy w całości, jeszcze w trakcie castingów, zdałem sobie sprawę, jaka to stawka. Nie mogłem się oderwać od tekstu. Byłem ciekaw, kim jest ten Maciej, nie mogłem doczekać się tworzenia jego postaci. Ale nawet gdy już zapewniono mnie, że go zagram, bałem się jeszcze mówić o tym na głos, żeby nie zapeszyć. 

Miałeś już wtedy przeczucie, jak duże zamieszanie wywoła „1670”?

Czułem, że może to być duża rzecz. Osobiście zawsze wyobrażałem sobie, a raczej afirmowałem swój debiut jako jakąś pomniejszą rolę, gdzie skromnie zaznaczyłbym obecność. Moje marzenia nawet nie wykraczały poza taką skalę. Tymczasem powierzono mi sporą rolę i to w niecodziennym projekcie z zasięgami Netflixa

Kirył Pietruczuk jako Maciej, pomocnik kowala w serialu „1670” (Fot. Robert Pałka/Netflix)

I debiutowałeś w roli komediowej – jako osoba związana dotąd z teatrem, gdzie wcześniej grywałeś w klasykach dramatu. Nie było ci trochę żal, że na pierwszą dużą rolę nie dostałeś właśnie czegoś bliższego twoim dotychczasowym doświadczeniom?

Nie, ale, nie ukrywajmy, w Polsce nie robi się za często udanych komedii, więc oczywiście zakładałem, że zadebiutuję w dramacie. W szkole nie miałem okazji rozwijać się w komedii, więc na pewno było to wyzwanie.

Ty i serialowy Maciej macie ze sobą wiele wspólnego. Obaj jesteście prawosławni i pochodzicie z mniejszości narodowej – Maciej w Adamczysze jest Litwinem na Erasmusie, ty jesteś w połowie Łemkiem. Czy miało to dla ciebie duże znaczenie podczas budowania postaci?

Tak. Choć to absolutnie nie miało wpływu na to, że dostałem tę rolę. Ale jestem przekonany, że pomogło mi w podświadomości. Lubię budować sobie jak najwięcej założeń, które w procesie zaczną same funkcjonować i rozwijać się. W moim przypadku przez to, że byłem prawosławnym w Jeleniej Górze, mieście, w którym tak naprawdę prawosławnych prawie nie ma, znałem to poczucie bycia kimś kulturowo obcym. 

(Fot. Nina Kupis)

Budowanie postaci zawsze zaczynam od pisania o niej, tworzenia jej na poziomie intelektualnym. Zapisuję jej myśli, przeżycia, wyłapuję drobne rzeczy ze scenariusza, buduję jej prehistorię i historię. Dzięki temu wchodząc na plan, w pewnym sensie jestem już postacią. Pozwalam tym odruchom zbudowanym w głowie działać samym. Przez to, że udostępniam swoją głowę tej postaci, wszystkie fizyczne działania w pewien sposób odbywają się same. Jego stosunek do świata, do innych ludzi przekłada się na jego postawę ciała, krok, mimikę. Przy kreowaniu Macieja nie chciałem tego procesu odpuścić także dlatego, że tak dużo nas łączy. Musiałem dokładnie wiedzieć, gdzie kończy się Kirył, a gdzie zaczyna Maciej.

Rozumiem, że jesteś zwolennikiem metody Stanisławskiego. 

Miałem wielkie szczęście, że na podręcznik Stanisławskiego trafiłem na samym początku mojej drogi. Aktorstwo stało się pasją mojego życia, którą sam odnalazłem w sobie, metodą prób i błędów. W tej pracy najbardziej czuję, że się spełniam, ze wszystkimi moimi cechami, przypadłościami, kompleksami, umiejętnościami i talentami. Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Praca aktora nad sobą” Stanisławskiego zmieniła mój sposób postrzegania świata w ogóle, nie tylko aktorstwa. Wsłuchiwanie się w człowieka, w to, co on naprawdę ma na myśli. Oczywiście, niektóre tematy z książki o warsztacie aktorskim są już nieco przedawnione, ale ważne, by wiedzieć, jak przełożyć je na język dzisiejszej sztuki. 

(Fot. Nina Kupis)

Mówisz, że powołanie do aktorstwa odkryłeś w sobie metodą prób i błędów. Pamiętasz moment, gdy powiedziałeś sobie, że to jest to?

Nigdy nie zapomnę pewnego śmiesznego konkursu recytatorskiego w gimnazjum. Poszedłem z wierszem XVI-wiecznego poety Johna Donne’a, o byciu z kimś i szybkim rozstaniu. Można to chyba czytać jako dzisiejszy one night stand. Nie przeszedłem dalej. W jury była pewna aktorka, która wszystkich krytykowała. Mówiła dosłownie: „Jak można w ogóle tak recytować poezję?”. Ale potem dostaliśmy też pozytywny feedback. Wyszedłem z tego konkursu tak dziwnie nakręcony i nie wiedziałem, gdzie te emocje skierować. Możliwe, że wtedy narodził się we mnie ten przebłysk, zasiało się to ziarenko. Po czym w liceum trafiłem do klasy matematyczno-fizycznej, będąc przekonanym, że zostanę inżynierem, co było kompletną głupotą, bo nigdy nie miałem predyspozycji do przedmiotów ścisłych. Zawsze byłem humanistą – uwielbiałem pisać opowiadania, dzienniki.

Skąd pomysł na aktorstwo?

To było totalnie pragmatyczne podejście. Kiedyś w rozmowie z bliskimi usłyszałem, że inżynier zawsze będzie miał przed sobą przyszłość, pracę, pieniądze. W liceum zdałem sobie sprawę, że totalnie mi na tym nie zależy. Pamiętam jedną lekcję wychowawczą, na której mieliśmy mówić o tym, kim chcielibyśmy być. I kiedy wszyscy mówili, że będą inżynierami, ja powiedziałem, że zostanę aktorem. Jako jedyny w klasie nie chciałem budować mostów. Chyba jestem idealistą.

(Fot. Nina Kupis)

A może jesteś romantykiem? 

(Fot. Nina Kupis)

Myślę, że bardziej idealistą. Szczególnie w tej sferze robienia teatru i spełniania się bez względu na korzyści materialne. W szkole teatralnej uświadomiłem sobie, jak rozwijanie się jako człowiek jest dla mnie ważne. Bycie świadomym tego, co się przeżywa, jest chyba dla mnie fundamentalne. Zanim dostałem się do szkoły, poszedłem najpierw do grupy teatralnej, żeby sprawdzić, czy na pewno się do tego nadaję. W tym przekonaniu utwierdził mnie pozytywny feedback od reżysera, kolegów i widowni. To, co innym sprawiało trudności, jak śpiewanie, poruszanie się na scenie i taniec, mnie przychodziło z łatwością. Kiedy już miałem tę pewność, zdecydowałem, że idę w to na sto procent.

Kiedy robiliśmy pierwsze spektakle z moim udziałem w Jeleniej Górze z naszą grupą teatralną i jeszcze dodatkowo osobny z moim przyjacielem Jankiem Łuciem, jechaliśmy na energetykach i paluszkach, wracaliśmy do domu przed północą. To był najwspanialszy czas w moim życiu, wtedy naprawdę byłem przeszczęśliwy, nie myślałem o niczym innym, tylko o robieniu teatru. Zrozumiałem, że mogę i chcę to robić do końca życia. Gdybym wtedy tego nie robił, wypominałbym to sobie.

Miałeś plan B, gdyby jednak nie udało się z aktorstwem?

Nie. Gdy ze szkołą nie udało się za pierwszym razem, wyniosłem się do Wrocławia z rodzinnej Jeleniej Góry. Studiowałem filozofię, a w soboty wyjeżdżałem do Krakowa o piątej rano na weekendowy kurs przygotowujący w Lart studiO. To były trzy intensywne miesiące. Włożyłem ogrom pracy w przygotowania. Chyba nigdy nie zadałem sobie pytania o to, co, jeśli się nie dostanę do szkoły teatralnej. Gdy już wiedziałem, że się dostałem, wróciłem do domu i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Dopuszczając myśl o planie B, zakładałbym, że może mi się nie udać. Była tylko jedna droga i w nią włożyłem wszystkie siły, energię, starania. Pamiętam, że po ogłoszeniu wyników byliśmy w klubie studenckim, kultowym Highspeedzie w Łodzi. Była jakaś druga w nocy, usiadłem na krzesełkach ze starego kina i zacząłem płakać. Doszło do mnie, że udało mi się coś, co sobie wymyśliłem w liceum. Znając koszt tego wysiłku, zrozumiałem, że jeśli czegoś się naprawdę pragnie w życiu, to nie może się nie udać.

(Fot. Nina Kupis)

Z takim podejściem naprawdę chciałeś wejść do kina małą, skromną rolą? 

Tak. Nie wiem. Może, wbrew pozorom, jestem człowiekiem stawiającym na skrajności. Czasami myślę sobie, że chciałbym wszystko, moja ambicja nie ma ograniczeń. Czasami myślę, że Oscary to dla mnie mało. Tak jak wszystkie festiwale świata. A czasami właśnie, że najlepiej by było wejść małymi drzwiami. Chyba nie lubię być po środku – albo jesteś w czymś na pełnej, albo wcale. 

Jakie były twoje autorytety?

Pierwszy był James Dean, ale kiedy się okazało, że był fanem Marlona Brando, to Brando stał się dla mnie numerem jeden. Nigdy nie chciałem nikogo naśladować, ale podziwiam oddanie dla roli Daniela Day-Lewisa, Christiana Bale'a, Roberta De Niro. Ich kontrola nad procesem i etyka zawodowa bardzo mi imponują. Mam ogromny szacunek do aktorstwa i żeby stać się najlepszym, jestem gotów poświęcić naprawdę dużo, poza rodziną oczywiście. W ogóle zanim dostałem się do szkoły, wymyśliłem sobie, że będę najlepszym aktorem na świecie, albo chociaż w Polsce. Dziś moją ambicją jest bycie wymienianym wśród najlepszych aktorów. Bo w takiej branży samemu być najlepszym jest do bani. To punkt, do którego zawsze można dążyć, którego nigdy się nie osiągnie, a który cię nakręca.

(Fot. Nina Kupis)

Jak zareagowała rodzina na decyzję, że zostaniesz aktorem? W końcu podsuwali ci wizję tytułu inżyniera.

Miałem to szczęście, że rodzice zawsze mnie wspierali. Moja rodzina jest uzdolniona artystycznie, tata czasami maluje akwarele, mama w młodości była w Łemkowskim Zespole Pieśni i Tańca „Kyczera” w Legnicy. Stąd muzyka, sztuka zawsze były blisko, o co też starali się rodzice. Ale jestem pierwszą osobą w rodzinie, która poszła w sztukę zawodowo. Kiedy już podjąłem tę decyzję, pamiętam, że raz tata powiedział mi: „Wiesz synu, nie zawsze będzie kolorowo. Czasem będzie trzeba nakręcić reklamę parówek”. Nie zniechęciło mnie to, ale zrozumiałem, co miał na myśli. Kiedyś tata przyszedł drugi raz na mój spektakl. Nie musiał. To było dla mnie bardzo ważne, bo bez słów potwierdził, że trzyma moją stronę. Tak to zrozumiałem. Nawet jak nie udało mi się za pierwszym razem dostać do szkoły teatralnej, nie czułem, że to jakaś życiowa porażka. Trzeba było się z tym zmierzyć, a rodzice na pewno nie byli w tej sytuacji tymi, którzy dobijali mi gwóźdź do trumny. Nawet kiedy nic nie mówili, wiedziałem, że są po prostu ze mną i szanują moje wybory.

Czy w domu pielęgnowało się tradycje łemkowskie?

Zrozumiałem tę potrzebę i starania mamy dosyć późno w swoim życiu. Kiedy byłem młodszy, miałem długo problem, żeby nawet mówić, że jestem prawosławny. Nikomu nie przyznawałem się, że jestem w połowie Łemkiem, bo nie rozumiałem tego. Dla mnie to było po prostu bycie innym. Wtedy wiązało się to z zakłopotaniem, więc od tego po prostu uciekałem. Tak naprawdę dopiero w trakcie egzaminów do szkoły teatralnej zacząłem zadawać sobie wiele pytań na temat mojej własnej osoby. Przedstawiając się profesorom, chcesz, żeby cię jakoś zapamiętali. W końcu bycie Łemkiem, bycie prawosławnym, nie spychało mnie na margines, a wyróżniało.

(Fot. Nina Kupis)
(Fot. Nina Kupis)

Przypomniała mi się scena z „1670”, kiedy Maciej mówi przed Janem Pawłem, że jest prawosławny.  Ta scena nabiera dodatkowego znaczenia, kiedy zna się twoją historię.

Dla mnie to był bardzo poruszający moment i czekałem na tę scenę. Miałem poczucie, że wypowiadając te słowa, zrzucam z siebie jakiś ciężar, który jako Kirył często ukrywałem nawet przed bliskimi znajomymi. Byłem dumny, że mogę to powiedzieć. W popkulturze mało jest postaci prawosławnych. Na myśl przychodzą mi tylko filmy „Andriej Rublow” i „Łowca jeleni” z pamiętną sceną ślubu w cerkwi. Fajnie było wpisać się w kanon postaci w pewnym stopniu reprezentujących prawosławie, samemu będąc prawosławnym.

Na planie „1670” spotkałeś się z jednymi z najlepszych polskich aktorów, tak samo w szkole. Jak te spotkania na ciebie wpłynęły?

Profesor Małgorzata Hajewska-Krzysztofik poleciła mnie w swojej agencji, dzięki czemu miałem szansę dostać się do „1670”. Jest jedną z trzech osób, które naprawdę miały ogromny wpływ na moje aktorskie wychowanie. Dzięki niej zrozumiałem, czym jest kontrola nad procesem, jak z drobnych elementów zbudować całą historię, która na końcu może ograniczyć się do jednego zdania, jak na przykład takiego, że „Maciej jest rozdarty między rozumem a sercem”. Druga osoba to profesor Grzegorz Wiśniewski, z którym pracowałem nad „Tramwajem zwanym pożądaniem”. To był na pewno punkt zwrotny w mojej edukacji szkolnej. Trzecią osobą jest profesor Marcin Wierzchowski, który dał nam ogromną liczbę autorskich narzędzi bardzo przydatnych w budowaniu postaci. 

Szybko dostałeś szansę, żeby wiedzę zmierzyć z praktyką. Jak wspominasz pracę na planie „1670”?

To była atmosfera nieporównywalna do czegokolwiek innego. Na planie spotkałem się ze świetnymi, doświadczonymi aktorami i aktorkami, którzy są nie tylko genialnymi partnerami w scenach, lecz również wspaniałymi osobami prywatnie. Miałem poczucie, że jestem wśród najlepszych. Sam plener i jego organizacja robiła ogromne wrażenie, a nie należał do najłatwiejszych. W końcu codziennie brodziliśmy w błocie. Przed naszym hotelem była góra błota, odrywanego z butów. Każdy, niezależnie od tego, kim był na planie, producentem, charakteryzatorką, główną aktorką czy statystą – każdy walczył z błotem. Z kolei reżyserzy dawali nam ogromny kredyt zaufania, słuchali nas, ale i umieli doskonale poprowadzić.

Kirył Pietruczuk jako pomocnik kowala Maciej w serialu „1670” (Fot. Robert Pałka/Netflix)

„1670” rozpalił media społecznościowe, społeczne dyskusje, stał się źródłem memów, a nawet tematem wystąpień premiera. Jednym słowem – stał się fenomenem. Co twoim zdaniem wpłynęło na ten sukces?

Zrobiliśmy czułą komedię. Jej celem są Polacy – jest dla nich i o nich. Oczywiście, że pojawiają się krytycy, ale nie można zarzucić temu serialowi, że nie jest zrobiony z czułości do Polski. Tworząc go, nikt nie miał złych intencji, nikt nie chciał wyśmiewać konkretnych grup społecznych – wszystkim dostaje się po równo. Pokazaliśmy, że komedia nie musi być zbudowana na najprostszych żartach. Jasne, niektóre postaci są odklejone od rzeczywistości, ale wciąż da się im wierzyć i polubić je. Siłą tego serialu są bohaterowie – dobrze napisani i zagrani. Po seansie miałem też wrażenie, że Adamczycha jest prawdziwym miejscem, które funkcjonuje wedle swoich praw. Stworzyliśmy mały świat, w który można uwierzyć i w którym można dostrzec część swojego własnego świata. 

Ewelina Kołodziej
Proszę czekać..
Zamknij