Znaleziono 0 artykułów
20.02.2024

„Witaj, piękna” Ann Napolitano to najpiękniejsza powieść o siostrzanej miłości

20.02.2024
Powieść „Witaj, piękna” napisała Ann Napolitano (Fot. materiały prasowe)

W powieści „Witaj, piękna” Ann Napolitano zaczytują się Michelle i Barack Obamowie oraz Oprah Winfrey. Taka rekomendacja wystarczy, by Amerykanie tłumnie ruszyli do księgarń. Książka o czterech siostrach przypominająca „Małe kobietki” Louisy May Alcott teraz ukazała się także po polsku. – Czytelnicy dziękują mi za łzy, które uronili przy lekturze – mówi autorka.

Masz ambicję, by napisać kolejną „wielką powieść amerykańską”?

Nie, bo gdy myślę o „wielkiej amerykańskiej powieści”, mam przed oczami białych mężczyzn konkurujących ze sobą o to, który napisze kolejną kanoniczną lekturę. Moim zdaniem to określenie się przeterminowało. Cieszę się, że amerykańska literatura stała się polifoniczna – do głosu doszły kobiety, osoby koloru, osoby queerowe. Pole doświadczeń i opisu tych doświadczeń nareszcie się poszerzyło. 

To co cię motywuje do pisania?

Za każdym razem staram się napisać najlepszą książkę, jaką potrafię stworzyć. W trakcie pisania nigdy nie mam poczucia, że wychodzi mi z tego coś dobrego. Czuję, że to raczej kiepskie, aż nagle przestaje takie być. Właściwie jedyną moją ambicją jest godne sportretowanie moich bohaterów w świecie, który dla nich wymyśliłam. 

A czy możemy jeszcze dzisiaj mówić o „literaturze kobiecej”, gdy książkę wydaje pisarka?

Gdy zaczynałam karierę 20 lat temu, książki napisane przez kobiety trafiały albo do kategorii chick lit, czyli popularnych powieści, najczęściej o miłości, albo do zakładki domestic fiction, czyli opowieści o rodzinie, dzieciach, domu. To się zmienia, ale nie do końca. Świat literacki wciąż bywa patriarchalny, ale widzę zmiany na lepsze. Tylko następują wolniej, niż by się chciało.

Światkiem literackim wciąż rządzi jakiś uprzywilejowany establishment, środowisko, nowojorska elita? Ty sama czujesz się częścią tej grupy?

Mieszkam na Brooklynie, jak wielu innych pisarzy. Co nie znaczy, że autor spoza Nowego Jorku nie może tu przylecieć na spotkanie z wydawcą. Nie mam poczucia, że bycie nowojorczykiem stanowi przywilej w światku literackim. Zwłaszcza jeśli ma się taką naturę jak ja – jestem domatorką, nieśmiałą introwertyczką. Nawet jeśli istnieje jakiś krąg wtajemniczonych, ja do niego nie należę. Ale nie wydaje mi się, bo mam wrażenie, że pandemia wiele w tej kwestii zmieniła. Dużo osób wyprowadziło się z Nowego Jorku, pracuje i pisze zdalnie. 

Ale przynależność do jakiejś grupy ma dla ciebie znaczenie?

Tak, zdecydowanie. Od czasów studiów na Uniwersytecie Nowojorskim, czyli od 27 lat, trzymam się z Helen Ellis i Hannah Tinti. To moje najbliższe przyjaciółki, moje pierwsze czytelniczki i moje pierwsze recenzentki. Niezależnie od tego, jak dobrym jesteś pisarzem, potrzebujesz takiego wsparcia. Pracując, czujesz się, jakbyś płynęła z prądem rzeki. Ktoś musi stać na brzegu, by dostrzec zagrożenia, które na ciebie czyhają. Potrzebujesz głosu z zewnątrz, by wiedzieć, gdzie jest wodospad, a gdzie warto skręcić w lewo. Gdy Helen i Hannah sugerują, żebym coś zmieniła w moich powieściach, słucham ich rad.

Od czego zaczynasz proces pisania?

Od wymyślenia postaci. Gdy wsłuchuję się w ich głosy, wiem, co musi wydarzyć się na kolejnych stronach, by bohaterowie stali się prawdziwi. Potem tworzę dla nich świat najlepiej, jak umiem. 

Powieść „Witaj, piękna” koncentruje się na czterech siostrach, ale mnie najbardziej zafascynowała postać Williama – pogubionego, zranionego, ale szlachetnego mężczyzny. Innego niż wielu toksycznych bohaterów z przeszłości.

Tak, William jest dobry. Chciałam pokazać takiego mężczyznę, bo wiem, że tacy istnieją. Jako matka dwóch nastoletnich synów chcę wierzyć, że mogę ich wychować na wspaniałych ludzi dalekich od toksycznej męskości. Mam szczęście, bo miałam też cudownego ojca. Chciałabym moją powieścią pokazać, że możemy dawać chłopcom lepsze wzorce. Nie wiem do końca, dlaczego to robię, ale zazwyczaj wymyślam męskich bohaterów, których mogłabym pokochać.

Doświadczenie Williama jest uniwersalne – zbudował się od podstaw. Jest – dosłownie – self-made manem. Zaniedbany przez rodziców, sam uczył się emocji. Z jednej strony pokazujesz, że brak rodziny tworzy ogromną pustkę, z drugiej, pozbawia ciężaru.

Tak, bo każda rodzina jest na swój sposób trudna. Co nie zmienia tego, że dorastanie bez miłości, takie jak w przypadku Williama, to najgorsze, co nas może spotkać. Jako że jego rodzice go nie kochali, sam nie wiedział, jak kochać, nie miał zbudowanej „infrastruktury” miłości. Nie wiedział, kim jest. Wolałabym wychowywać się w rodzinie Padovano – niełatwej, ale kochającej. Ta miłość, którą siostry otrzymały w domu, zwłaszcza od ojca, je ukształtowała. 

A ty czułaś wsparcie rodziców?

Tak, choć pewnie gdyby to oni mieli decydować o mojej przyszłości, wybiliby mi z głowy literaturę. Widzieliby mnie raczej w jakimś stabilnym zawodzie, np. prawniczki. Ale nigdy mi niczego nie zabraniali, byli hojni, otwierali przede mną tyle możliwości, ile mogli. Zajmowali się biznesem, osiągnęli sukces zawodowy, do sztuki było im daleko.

Dzieliłaś się z nimi swoją pasją do pisania?

Nie do końca. Nie chciałam, żeby czytali moje teksty, zanim nie byłam pewna, że są dobre. A byłam tego pewna właściwie dopiero wtedy, gdy trafiały do druku. Nie czytali więc żadnego opowiadania mojego autorstwa, dopóki nie skończyłam 30 lat, bo to wtedy zadebiutowałam. 

A dawali ci swoje ulubione książki do czytania?

Nie, ale raz w tygodniu zabierali mnie do biblioteki, z której wychodziłam z torbą pełną książek. A gdy chodziliśmy do księgarni, to było prawdziwe święto. Widzieli, że kocham książki, i wspierali moją pasję. A ja wtedy kochałam czytać wszystko – nie wiedziałam, jaka książka jest dobra, a jaka zła.

Podobały ci się „Małe kobietki” Louisy May Alcott? O tej klasycznej powieści wspominasz w swojej książce, a jej fabuła trochę też ją przypomina. 

„Małe kobietki” należały do moich ukochanych lektur z czasów podstawówki. Oczywiście, widzę podobieństwa między tamtą powieścią a moją, ale chyba z początku to nie było zamierzone. Outsider William jest trochę jak Laurie – chłopak zafascynowany czterema siostrami. Zresztą wszystkich fascynowały siostry March. I wszyscy je znają. To niezwykłe bohaterki – takie prawdziwe, mocne. Stworzyć takie postaci udaje się tylko w najlepszych powieściach. Nie ma chyba dziewczyny, która nie utożsamia się z Jo, Amy, Beth albo Meg. Ja, oczywiście, chciałam być Jo.

A z twojej powieści, która z sióstr jest ci najbliższa?

Sylvie ma podobną wrażliwość. Nie na darmo marzyła o byciu pisarką. A ja – tak jak ona – mogłabym zostać bibliotekarką. I też nie przejmuję się tym, czym „powinnam” zostać. Gdybym się przejmowała, z pewnością nie zostałabym pisarką. Łączy mnie też wiele z Cecelią i Emmeline. Pewnie najmniej z Julią, kobietą sukcesu, która poświęciła rodzinę dla pracy.

Julia to dla mnie też najbardziej problematyczna postać – zostawia rodzinę, nie poświęca się wychowaniu córki, angażuje całą energię w pracę.

Gdy spotykam się z czytelniczkami, połowa z nich mówi, jak bliska jest im Sylvie, a druga, że czują się Julią. Wiele osób jest wściekłych na Sylvie za to, że zakochała się w mężu swojej siostry. Reszta ma Julii za złe, że porzuciła siostry. Obie bohaterki budzą emocje. O wiele mniej kontrowersji budzi zachowanie Williama. Tak działa uwewnętrzniony patriarchat – częściej obwiniamy za błędy kobiety. Dla mężczyzn poprzeczka zawieszona jest niżej – wystarczy, że nie jest dupkiem, wystarczy, że nie jest toksyczny, wystarczy, że nie próbuje zdominować kobiety. I już wydaje nam się wspaniały. 

To się na szczęście zmienia. Myślisz, że młode dziewczyny inaczej postrzegają role genderowe?

Tak, i w ogóle inaczej rozumieją tożsamość płciową. Z najnowszych badań wynika, że 28 proc. przedstawicieli pokolenia Z określa się jako osoby queerowe. W moim pokoleniu 14 proc., wśród boomersów zaledwie siedem. To prawdziwa rewolucja.

Twoja powieść pokazuje nowe wzorce rodziny – na końcu siostry tworzą z Williamem rodzinę z wyboru, patchwork. Wierzysz, że tak wygląda przyszłość?

Kreuję świat, w którym chciałabym żyć. Wierzę w rodzinę z wyboru. Wierzę, że struktura rodziny się zmienia. Jak będziemy kształtować relacje? Jaką rolę odgrywają przyjaciele? Czy monogamia ma jeszcze sens? Musimy poszerzyć definicje, zwłaszcza że oczekiwania wobec tradycyjnej rodziny zawsze były zbyt duże. Trzeba nadać jej nowy kształt. 

Czemu twoim zdaniem „Witaj, piękna” zawdzięcza swój sukces?

Moim zdaniem wszyscy lubią czytać historie rodzinne. Pragną też, by książki doprowadziły ich do łez. Potrzebują uczuć, katharsis, wzruszenia. Wielu z nas doświadczyło w ostatnich latach żałoby. W ogóle ostatnie lata były trudne – pandemia, wojny, niepewność. Wydaje mi się więc, że rezonują z czytelnikami powieści, które pozwalają im poczuć te wszystkie emocje. 

Może mamy też dosyć cynizmu, ironii, sarkazmu. Potrzebujemy czystości, niewinności, szczerości. 

Tak, często czytelnicy dziękują mi za łzy, które uronili przy lekturze. Wtedy ja też się wzruszam. 

 (Fot. materiały prasowe)

 

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij