
„Lot nad kukułczym gniazdem” kończy 50 lat. Choć dziś trudno w to uwierzyć, film Miloša Formana oparty na głośnej, kontestatorskiej powieści autorstwa Kena Keseya, początkowo został odrzucony przez wszystkich liczących się dystrybutorów. Historia człowieka stającego przeciwko systemowi do dziś stanowi wyzwanie rzucone wszystkim tyranom tego świata.
Istnieją klasyczne filmy i filmy fenomeny. „Lot nad kukułczym gniazdem” Miloša Formana z całą pewnością należy do tej drugiej kategorii. Tytuł, od którego często rozpoczyna się kinofilska przygoda wielu pasjonatów dziesiątej muzy, w idealnych proporcjach łączy lotność metafory z czytelnością intencji, aktorskie szaleństwo z inscenizacyjnym minimalizmem niemal całkowicie usytuowanym w ciasnej przestrzeni (prawdziwego) szpitala. Historia o drobnym przestępcy Randle’u Patricku McMurphym, który – aby uniknąć więzienia – symuluje niepoczytalność i ląduje na oddziale psychiatrycznym, okazała się niezwykle pojemna symbolicznie i nośna kulturowo. Szybko dołączyła do mitologii wyznaczonej przez „Dzikiego” (1953) i „Buntownika bez powodu” (1955), w której jednostka zostaje brutalnie skonfrontowana z ograniczającym ją systemem. Ale to tylko jedna ze ścieżek interpretacji, jak to w przypadku wielkich filmów bywa: na podstawowym poziomie działa przecież jako metafora prostego marzenia o wolności wiecznie spętanej prawami, także tymi wyznaczanymi przez własną tożsamość.
W okrągłą rocznicę półwiecza od premiery postanawiam sprawdzić rankingi: w końcu swego czasu „Lot…” rozbił oscarowy bank, zdobywając wielkiego szlema, czyli nagrody w pięciu najważniejszych kategoriach (najlepszy film, reżyseria, scenariusz oraz aktorzy pierwszoplanowi). Na Filmwebie opowieść o McMurphym plasuje się na siódmej pozycji filmów wszech czasów. Na IMDb – na miejscu osiemnastym. American Film Institute umieścił adaptację na 20. miejscu najważniejszych amerykańskich filmów XX wieku, a w serwisie Rotten Tomatoes pozytywnie oceniło go aż 96 proc. widzów (i 93 proc. krytyków). Dyskusja o „Locie…” to zatem rozmowa o kanonach. O roli podtrzymujących pamięć rankingów i odznaczeń, ale i o konkretnych cechach dzieł, które pozwalają im rezonować wielopoziomowo i ponadgatunkowo (w tym wypadku także na gruncie mody, jak w trakcie słynnego pokazu Alexandra McQueena z 2001 roku inspirowanego duchem filmu).
Innowacyjne metody pracy dają wybitne efekty

Jak stwierdziła na łamach recenzji wybitna krytyczka Pauline Kael, napisana w latach 1960-1961 powieść Kena Keseya szybko stała się kontrkulturową biblią, która uprzedziła zamieszki na uniwersytecie, wojnę w Wietnamie czy skąpany w oparach LSD bunt hipisów. Kesey, jako były pracownik szpitala psychiatrycznego, który w trakcie dyżurów rozmawiał z pacjentami pozostającymi pod wpływem silnych lekarstw, w swoim tekście przewidział psychodeliczny kierunek rewolucji nadchodzących lat.
Początkowo powieść została zaadaptowana na deski teatru. Na łamach „The Guardian” producent Michael Douglas wspominał, jak jego ojciec Kirk na początku lat 60. nabył prawa do powieści i przekształcił ją w sztukę na Broadwayu, gdzie sam wcielił się w rolę McMurphy’ego. Choć planował kinową adaptację, jego pomysły okazywały się niesatysfakcjonujące. W konsekwencji produkcją zajął się syn. Scenarzysta Lawrence Hauben zapoznał Michaela z twórczością młodego emigranta Miloša Formana, którego dotychczasowe dokonania (przede wszystkim rozgrywający się w ograniczonej przestrzeni i wypełniony charyzmatycznymi postaciami komediodramat „Pali się, moja panno” z 1967 roku) wydawały się wpisywać w założenia przyświecające planowanej ekranizacji.
Czeski reżyser zdecydował się podejść do psychodelicznego stylu materiału źródłowego bez przesadnego namaszczenia i zrezygnował z subiektywno-groteskowych wizji Keseya na rzecz autentyzmu i prawdopodobieństwa. Podobnie jak w jego poprzednich filmach obserwacja zachowań jednostek w zamkniętym środowisku miała poprowadzić do metafor bardziej ogólnej natury. Film zdecydowano się nakręcić w prawdziwym szpitalu psychiatrycznym w Oregonie. Do ekipy zaangażowano wielu podopiecznych, w tym samego dyrektora placówki, Deana Brooksa, który wcielił się w przełożonego Jacka. Aktorzy przez jakiś czas uczestniczyli w rutynowej codzienności szpitalnej. Choć pomysł był ryzykowny, opłacił się: po latach zabieg ten odpiera potencjalne zarzuty o „udawanie wariatów”, pozwala uwierzyć w świat przedstawiony i zaangażować się emocjonalnie w tę – wciąż niezwykle wciągającą – opowieść.
Kobieta jako źródło opresji

Zderzenie z adaptacją prozy Keseya to też zawsze powrót do rozwartej w śnieżnobiałym, kpiącym uśmiechu twarzy Jacka Nicholsona. Jak świetnie ujęła to w innym miejscu Kael, balansujący na granicy szyderstwa i poczytalności aktor ma w sobie tę „wyrachowaną zniewagę, która ostrzega publiczność, jak blisko powierzchni jest jego wrogość”. Jego McMurphy stał się ikoną indywidualizmu i outsiderstwa, pomagając pacjentom na moment zapomnieć o własnych ograniczeniach (także na planie, gdy Nicholson inspirował resztę obsady do odważniejszych improwizacji). Tylko jemu udało się podważyć autorytet siostry Ratched, co zachęciło podopiecznych – z Wodzem Bromdenem na czele – do coraz śmielszego buntu. Nonkonformizm McMurphy’ego prezentowany jest raczej w pozytywnym świetle, ale dziś jego historię można odczytywać co najmniej ambiwalentnie: nie zapominajmy, że w książce trafił do więzienia, bo dokonał gwałtu na dziewięcioletniej dziewczynce. Scenariusz Haubena i Goldmana stara się złagodzić tę mizoginię, czyniąc ją 15-latką („Wie pan, musiałbym praktycznie zaszyć sobie spodnie. Ale między nami, choćby i miała te 15 lat, kiedy widzisz takiego małego rudego napalonego bobra, to wcale nie musisz być wariatem”, deklaruje, a mnie przechodzi dreszcz zażenowania).

Lęk przed władczymi kobietami jest – niestety – zlokalizowany w samym sercu tej historii; tworzy jego DNA, napędza jego krew. W końcu wszyscy pacjenci szpitala są mężczyznami (McMurphy w powieści określa ich wręcz ofiarami matriarchatu). Źródło zła w zakładzie zostaje uosobione przez pozornie przyjazną i uporządkowaną pielęgniarkę Ratched (Louise Fletcher) przywiązaną do regulaminu, ale gotową do nadużycia władzy w przypadku braku posłuszeństwa. Jak zauważył krytyk filmowy Michał Oleszczyk, dla Amerykanów mogła symbolizować establishment, ale dla widza ze wschodniej Europy w latach 70. uosabiała raczej „chamską sklepową i każdego plującego jadem urzędasa”. – Partia komunistyczna była moją Ratched mówiącą mi, co mogę, a czego nie mogę robić; co mi wolno, a czego nie wolno mówić; gdzie mi wolno, a gdzie nie wolno mi iść; nawet kim jestem, a kim nie jestem – napisał z kolei Forman w artykule dla „The New York Timesa” w 2012 roku, zwracając uwagę, jakie kontestatorskie znaczenie zyskał film w krajach pozostających pod wpływem ZSRR. Bo, paradoksalnie, „Lot nad kukułczym gniazdem” – rozumiany w pierwszej kolejności jako krytyka USA – uniknął cenzury i mógł być wyświetlany także w Polsce Ludowej. Mam jednak wrażenie, że pewien duch Ratched, już nieograniczony żadną płcią, nigdy nie przeminie: występuje pod postacią groźnej pani dziekan, kierownika działu w firmie czy władczej pani w okienku na poczcie zawsze mającej ostatnie słowo. Jej nieoczywiste motywacje i zniuansowana głębia, którą wydobyła z tej postaci Fletcher, sprawiają, że mimo upływu lat stymuluje wyobraźnię. W końcu nie dalej niż kilka lat temu miała premiera serialu Ryana Murphy’ego „Ratched” (2020) z Sarah Paulson w tytułowej roli, który eksploruje psychiczną przemianę bohaterki.
Lot, który nadal trwa

Jest w tym pewna rozbieżność: z jednej strony „Lot…” przyczynił się do normalizacji zaburzeń psychicznych, o których zaczęto śmielej mówić publicznie. Zwrócił też uwagę na kwestię etyki i bezpieczeństwo w szpitalach. Z drugiej strony, produkcja raczej zaszkodziła wizerunkowi samego leczenia psychiatrycznego, przyczyniając się do postrzegania psychiatrii jako dziedziny opresyjnej, choć w latach 70. terapie elektrowstrząsowe czy lobotomia wychodziły już z użytku.
Na szczęście dziś odchodzi się od równie surowego wartościowania. Nastąpiła akceptacja tego, co subtelnie sugerował film: świadomości, że najprawdopodobniej wszyscy się z czymś zmagamy. W późnym kapitalizmie metafora szpitala jako kondycji ludzkiej pozostaje zatem tak trafna, że aż banalna: rezonująca z poczuciem manipulacji przez korporacje, media i algorytmy, epidemią depresji czy ciągłą koniecznością dostosowania się do (nieraz niezrozumiałych lub absurdalnych) wolnorynkowych reguł. 50 lat później droga do wolności nie wydaje się też ani trochę mniej wyboista.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.