Znaleziono 0 artykułów
20.07.2018

Po miłości kres

20.07.2018
Okładka książki "Glina z innej gliny" (Fot. Materiały prasowe wydawnictwa W.A.B.)

Gdyby mierzyć Lublin jakością zbrodni portretowanych przez Marcina Wrońskiego w „Glinach z innej gliny”, wyszłoby nam Chicago lub Nowy Jork czasów prohibicji.

Dziesięć lat, jak na burzliwy romans, to całkiem sporo. Zwłaszcza z typem tak nieprzyjemnym jak Zyga Maciejewski. Bez majątku, bo na posadzie państwowej, w dodatku raczej paskudnej, gdyż policyjnego psa. Niby wykształcony, liznął jakieś uniwersytety, lecz klnie jak szewc i za nic ma wszelkie autorytety. To i wielkiej kariery nie zrobi, za to przyciąga kłopoty jak magnes stalowe opiłki.

Z wyglądu łajza, w marnym garniturze i schodzonych butach. Gęba raczej mało wyjściowa, ze zdefasonowanym od uderzenia pięścią nosem; komisarz Maciejewski to pasjonat boksu, był nawet mistrzem okręgu. Dwukrotnie żonaty, ale oba małżeństwa skończyły się nieszczególnie. Przejawia nieskrywane upodobanie do alkoholu – wódka lub piwo, a najchętniej jedno i drugie na raz – do prostackiego żarcia i podejrzanych spelunek. Megagalaktyczny kac to powinno być pierwsze imię Zygmunta. 

Marcin Wroński (Fot. Marcin Łobaczewski)

I z tym okropnym facetem romansował przez dekadę pisarz Marcin Wroński, autor kryminałów retro. To takie książki, gdzie intrygi nie spina telefon komórkowy (w dzisiejszych kryminałach bohaterowie dzwonią i dzwonią, co świetnie zapycha dziury w fabule). Trzeba przy nich trochę czasu stracić nad odtworzeniem realiów epoki, przestudiować to i owo, poczytać stare gazety oraz pomyśleć nad akcją. 

A może obaj panowie byli ze sobą dłużej, gdyż dziewięć powieści – ta książka jest dziesiąta – gdzie Zyga jest głównym bohaterem, to głównie dwudziestolecie międzywojenne, okupacja, ale też czasy bardziej współczesne, kiedy sanacyjny policjant trafia na listę wrogów socjalistycznej ojczyzny (oraz do więzienia) i dopiero wówczas jego życie staje się naprawdę marne. Ma zdrowie i cierpliwość pisarz Wroński do nocnych eskapad Maciejewskiego, do porozrzucanych niedopałków, jego poobijanej twarzy i alkoholowego oddechu. Niewiele pomaga, że komisarz ma złote serce.

Gdyby jeszcze Maciejewski był z Warszawy, ze Lwowa, niech będzie – z Krakowa też. Tymczasem on wyciera się po Lublinie, Chełmie, Zamościu, zdziera zelówki na prowincji. Słowem – zero perspektyw.

Lecz jaka to prowincja! Jak barwna i ciekawa! Przedwojenny Lublin odmalowany przez Wrońskiego i przepatrzony zaułek po zaułku przez Maciejewskiego jest – nie do wiary – bez mała krainą marzeń. Wielokulturowy, a przez to rozedrgany, z miejscem na katolicki uniwersytet, ewangelicki zbór, żydowską bieda-dzielnicę. Dorożki i pierwsze automobile, bruk i błoto po kostki, lokalna socjeta i tanie burdele, jasne mieszkania z osobnymi schodami dla służby i klitki w barakach chylących się ku ziemi. A i zbrodnie tutaj to absolutna ekstraklasa światowa. Z podtekstem politycznym i obyczajowym, dla pieniędzy, z namiętności, po to, żeby coś ukryć lub coś odkryć. Gdyby mierzyć Lublin Maciejewskiego jakością zbrodni portretowanych przez Wrońskiego – choć trafia się również po swojsku: kosa pod żebro – wyszłoby nam Chicago lub Nowy Jork czasów prohibicji.

Lecz wszystko to jest już przeszłością, Wroński mówi Maciejewskiemu „adios” lub bardziej po naszemu: „spadaj koleś”. Nie jest to ciche rozstanie, ale zerwanie z przytupem, po zdrowej awanturze, walnięciem drzwiami, aż ze ściany leci tynk. Ostatnia książka to kilka opowiadań, które zaczynają się w międzywojniu, a kończą w latach mocno powojennych lub zupełnie współcześnie, w Lublinie wolnym od realnego socjalizmu. Trzeba nieźle natrudzić się nad intrygą, by występek popełniony za sanacji owocował, i to bardzo prawdopodobnymi skutkami, w III Rzeczpospolitej. Pamiętajmy bowiem: tam była policja państwowa, potem milicja obywatelska i znów policja. Wtedy Lublin leżał w środku Polski, a dzisiaj na jej wschodnich krańcach. Wódka pewnie smakowała podobnie, ale o tym niech opowiada sam Maciejewski podparty Wrońskim, bo zrobią to o niebo lepiej.

Brama Krakowska od strony placu Łokietka w Lublinie (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Na dodatek autor robi to, o czym marzą miłośnicy kryminałów: pozwala swojemu komisarzowi spotkać innych tuzów policyjnej roboty, zaprzęgniętych do rozszyfrowywania kryminalnych zagadek przez innych uznanych pisarzy. Tak więc po przedwojennym Poznaniu prowadzi Maciejewskiego Ryszard Ćwirlej, dodaje mu pracy Robert Ostaszewski i Andrzej Pilipiuk. Efekt takich spotkań jest co najmniej zaskakujący, a dla bandziorów – złowieszczy. Wszystko splata się w zgrabną całość, w sam raz na wieczorną lekturę.

Pisze Wroński w ostatnim zdaniu wprost do Maciejewskiego: 

„– Wybacz, że to ja Ciebie wymyśliłem, jednak wyłącznie dlatego, że nikt inny nie chciał. I przyjmij ostatnie podziękowanie za to, że przy Tobie i przez ostatnie dziesięć lat w moim pisarskim życiu wydarzyło się dziesięć razy więcej niż przez poprzednie piętnaście. To miłe, ale mam Cię dość!

–  Z wzajemnością – burknął”.

Lecz jeśli to prawda, że stara miłość nie rdzewieje i obaj panowie za jakiś czas znów się zejdą? Ciarki po plecach przechodzą, bo jeśli „Gliny z innej gliny” to zbiór opowiadań pyszny, takie ewentualne przyszłe spotkanie to dopiero będzie jazda bez trzymanki.

Marcin Wroński (wspomagający Ryszard Ćwirlej, Robert Ostaszewski, Andrzej Pilipiuk), „Gliny z innej gliny”, wydawnictwo W.A.B 

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij