Znaleziono 0 artykułów
30.12.2023

Film „Saltburn” jedni pokochali, inni żałują, że włączyli. Czy warto go obejrzeć?

30.12.2023
(Fot. materiały prasowe)

„Saltburn” z Jacobem Elordim i Barrym Keoghanem to nie kpina z biedaków polujących na burżuazję. Ani brytyjski „Parasite”, ani skrót z „Białego Lotosu”. Rozpoczął się czas nowych opowieści. Film Emerald Fennell, laureatki Oscara za „Obiecującą. Młodą. Kobietę”, już dostępny na Prime Video, naprawdę warto zobaczyć.

„Szał sezonowej mody. Bajerów nowych dziwny blask. Coroczny zawrót głowy. Mierzenie swoich szans” – refren piosenki Urszuli brzmi w uszach podczas podsumowań. Które tytuły przeminą, które zostaną na dłużej? Co zmieścić w dziesiątce i jak to uzasadnić?

Rok 2023 w kinie był wyjątkowy nie tylko dlatego, że wreszcie po pandemii miało premierę tyle dobrych filmów 

Ważniejsze, że trzy najchętniej oglądane na świecie tytuły: „Barbie”, „Super Mario Bros. Film” i „Oppenheimer” były oryginalnymi historiami. To znaczy, że ich scenariusze były wymyślane od zera, bez odbijania się z momentu, gdy bohater poprzedniej części zawisł nad przepaścią albo pożegnał się w scenie na napisach, grożąc, że jeszcze tu wróci.

Jakby chcieć wreszcie zacząć od nowa, zamiast mnożyć bez opamiętania rozmaite kontynuacje. Ostatni rok, gdy na podium box office’u nie stanął żaden remake, spin-off ani sequel – trzy terminy, które urządziły z wydłużania jednego patentu główny model produkcji XXI wieku – miał miejsce tuż po przełomie milleniów w 2001 roku. Pierwsza trójka to były wtedy: „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”, „Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia” i „Potwory i spółka” Pixara. Dość powiedzieć, że na kolejnych plakatach plasowały się inne pierwsze części z serii, które dopiero miały nastąpić: „Shrek”, „Ocean’s Eleven” czy „Planeta małp”. Wyglądałoby więc na to, że po 22 latach, z których kilka ostatnich to świat w covidzie, następuje odwilż w opowiadaniu historii. Przyszedł czas snuć je od nowa.

(Fot. materiały prasowe)

Oczywiście, nie jest powiedziane, że ta passa zacznie nową epokę. Wtedy, w 2001 roku, tamte oryginalne opowieści również zaszczepiły w twórcach chęć wydłużania chwili sukcesu w nieskończoność. Minęła dekada, zanim Harry Potter w kolejnych wcieleniach opuścił szczyt box office’u, a Avengersi, Jurassic World czy Gwiezdne Wojny znudziły się widzom dopiero niedawno. Dzięki franczyzom nie dało się już po prostu cieszyć jednym filmem. Trzeba było wzmacniać radość, zwielokrotniać zachwyt, uzupełniać nieznane braki, idąc znowu do kina. Poczucie, że nigdy nie obejrzało się czegoś do końca, miało smak FOMO, wymuszało niejasne poczucie obowiązku.

Czy nie na tym polega konstrukcja świątecznego przeboju: melodia zaczyna się tym, że jest świetnie, ale to nie wystarcza, w refrenie musi być jeszcze świetniej, a w finale najświetniej i hiperświetnie, aż do zemdlenia. A jeśli nie śpiewasz wszystkich zwrotek kolędy, coś tracisz, coś cię omija. Najwyraźniej widzowie w 2023 roku znaleźli się w takim punkcie, że nie wytrzymają dalszego polepszenia, udanego co najmniej jak kolejna „aktualizacja” omikronu. Poszli wreszcie zobaczyć tytuły, których dotąd nie widzieli. Oby tylko ich sukces kasowy nie doprowadził teraz do fali kontynuacji i uruchomienia od nowa tego kołowrotu.

Patrząc trzeźwo na tegorocznych kasowych zwycięzców, trzeba stwierdzić, że publiczność nie poszłaby aż tak tłumnie na zupełnie nowe historie. Potrzebne jej było coś ikonicznego – lalka Barbie, gra komputerowa z lat 80. czy historia bomby atomowej – żeby osnuć wokół znanego symbolu nową narrację. Stworzyć nowe wątki, sparodiować znajome wizerunki – to stoi u podstaw tych oryginalności. Bez recyklingu swojskich motywów nie udałoby się zdobyć szerokiego grona odbiorców.

„Saltburn” w reż. Emerald Fennell, laureatki Oscara za „Obiecującą. Młodą. Kobietę”, nieco zginął między hitami 2023 roku

(Fot. materiały prasowe)

W ten sposób pomyślała też autorka całkiem niewielkiego filmu „Saltburn”, który zginął między tegorocznymi kolubrynami, a warto poświęcić mu uwagę. Jego autorka Emerald Fennell to scenarzystka, reżyserka i aktorka. Współpracowały z Phoebe Waller-Bridge przy serialu BBC „Obsesja Eve” (2019), którego obie były showrunnerkami. Zaś jej pełnometrażowy debiut „Obiecująca. Młoda. Kobieta” (2020) wstrzelił się w szczyt #metoo, komentując problem przemocy wobec kobiet w oryginalny sposób. Prowokacja, jaką konstruuje jego bohaterka Cassie (Carey Mulligan), jest ostra, przesłodzona oraz drastyczna jednocześnie. Przemyślna strategia obnaża hipokryzję bohaterów, udających, że za gwałt można obwinić ofiarę, bo miała za krótką spódniczkę. Film stał się głośny dzięki temu, że punktował ślepotę stojącą w centrum zjawiska. Fennell wymyśliła grę, w którą kobieta wciąga mężczyzn, by pokazać im, co naprawdę robią. Pamiętam, w jakiej frustracji zostawił mnie finał filmu, gdy kobieta zdecydowała się zakończyć walkę, ostatecznie zostając ofiarą. Mimo to, a może właśnie dzięki temu #metoo kojarzę właśnie z tym tytułem, który za scenariusz oryginalny zdobył Oscara.

Teraz, w swoim pełnometrażowym drugim filmie Emerald Fennell zadziałała nieco inaczej. Znów skonstruowała grę, ale użyła do niej znanych motywów, aby najpierw dać poczucie bezpieczeństwa, a potem wywołać dezorientację widza. Liczyła, że już trochę się znamy, możemy więc porozumiewać się mrugnięciami i skrótami. Czy to podejście się sprawdziło? Nie do końca, bo jej nowe dzieło zbiera mieszane oceny. Będę jednak bronić tego filmu. Aby go docenić, trzeba pamiętać, że to nie realizm.

Gotyk nie wychodzi z mody. Zamek, w nim wampir, mroczna gęstwina tatuażu. Przecież są wszędzie: kły, sierp księżyca, wąż zjadający własny ogon. To estetyka niezmiennie aktualna, dlatego trzeba na nią uważać, przecież kształtuje wyobraźnię. Według niej ekscentryczny bogacz zamknięty w posiadłości wyssie krew z bladolicej niewiasty. A co, jeśli będzie odwrotnie? Jeśli zwykły człowiek z sąsiedztwa zechce wygryźć wampira z jego trumny?

Tą myślą bawi się „Saltburn” – film niepokorny, zaskakujący i niejednolity. Akcja toczy się latem 2007 roku, gdy bogaty kolega ze studiów na Oksfordzie zaprasza biednego rówieśnika na wakacje do rodzinnej rezydencji – to tytułowe Saltburn. Streszczenie fabuły niewiele wyjaśnia. Lepiej opisać atmosferę naładowaną erotycznym napięciem. Przy dzisiejszym poziomie pruderii rzadko ogląda się tak niesamowite sceny: choćby seks na świeżo wykopanym grobie – jednocześnie na serio i na żarty. Czym różni się bohater filmu od Heathcliffa z „Wichrowych wzgórz”, który rozkopuje mogiłę ukochanej, podważa wieko i wkłada ręce do trumny? A może przesadą jest scena wampiryczna – zbliżenia bohatera z kobietą, która akurat ma okres? Przypomnijmy sobie krwawy pocałunek Lestata (Tom Cruise) i Louisa (Brad Pitta) z „Wywiadu z wampirem”. Niepokój, co nastąpi zaraz: rozkosz czy śmierć, tu się materializuje.

(Fot. materiały prasowe)

Najnowszy film Emerald Fennell operuje poczuciem schyłku i przerysowaniem właściwym arystokracji. Klasa wyższa opisuje sama siebie z przekąsem, upodobaniem do karykatury, ale i niekłamaną przyjemnością. W końcu imię Emerald znaczy szmaragd nie przez przypadek. Artystka jest córką Theo Fennella, znanego jako „King of Bling”, twórcy mocno lśniącej biżuterii dla gwiazd. W gronie jego klientów są: Elton John, Madonna czy Lady Gaga. Dzięki pozycji ojca Emerald wychowywała się w najwyższej klasie Brytyjczyków, co tylko mogło ją utwierdzić w przekonaniu, że rodowodu nie da się kupić za żadne pieniądze. Byłaby wśród arystokracji nikim innym jak zamożną pariaską. Obserwacje poczynione we własnym życiu, jak również studia na Oksfordzie, stały się zaczynem dla „Saltburn”, który tylko trochę jest satyrą. Na innym poziomie przebija w nim rozkosz przesady i stylowej ekstrawagancji. Choćby scena obiadu z dystyngowaną rozmową rodziny i zaciągnięcie przez służbę stor w jadalni na czerwono, gdy z ogrodu wynoszone są zwłoki – czy istnieje większa ironia w takiej sytuacji?

Czy włączając film „Saltburn”, oglądamy thriller, romans czy zagadkę? Samemu trzeba zdecydować

Dlatego że film trudno skategoryzować, a więc i sprzedać jako produkt zaspokajający konkretne potrzeby, nie wszedł on w Polsce do kin, tylko od razu na platformę Prime Video. Tam diabełek w fikuśnym pudełku czeka na rozpakowanie.

W środku drzemie Jacob Elordi – mężczyzna bodaj najbardziej dziś pożądany spośród młodego pokolenia aktorów. Australijczyk, który w „Euforii” (2019-) mówił z amerykańskim akcentem, w „Priscilli” (2023) genialnie podrobił Elvisa, tu jako Felix Catton, Anglik z linii królewskich potomków, mówi od niechcenia perfekcyjnym brytyjskim. Nasze zagapienie w postać pięknego bruneta zostaje wykorzystane, aby napędzać fabułę w stronę romansu i uznać za oczywiste, że wszyscy jesteśmy w nim zakochani. Czy w ogóle do czegoś dojdzie? To niejasne. Atencja, jaką darzy Feliksa główny bohater Oliver Quick – którego zagrał Barry Keoghan – jest absolutnie zrozumiała. Choć już niekoniecznie jasna jest chęć, żeby wstąpić w szeregi dworu, otaczającego jedynego króla. Potrzebujący nieustannie uwielbienia narcyz wymienia z nudów swych giermków i paziów. Wiernego ma tylko szambelana – w tej funkcji występuje Archie Madekwe jako kuzyn Farleigh. Nowojorczyk, sierota, jedyny w tym świecie posiadacz koloru skóry innego niż biały, korzysta z fortuny wielkodusznych krewnych. Choć, jak jest mu wypomniane, chyba rozumie, że są pewne granice oraz że my, czyli arystokracja, nie jesteśmy rasistami. Cudowną rodzinkę uzupełniają Rosamund Pike jako rozedrgana matka, Richard E. Grant jako roztargniony ojciec oraz Alison Oliver jako siostra bulimiczka. Figury przerysowane, tragikomiczne, ale potraktowane tak, że każdego w końcu się lubi.

(Fot. materiały prasowe)

Mieszane uczucia budzi centralna postać, grana straceńczo przez Barry’ego Keoghana. Irlandzki aktor wciela się w chłopaka z nizin społecznych, z patologii, jak zwykł to czynić w innych swoich rolach: mordercy, psychopaty, bezdomnego – właściwie do czasu „Dunkierki” (2017) i niedawnych „Duchów Inisherin” (2022). O prawdziwym życiu Keoghana wiadomo tyle, że wychowywał się w kilkunastu rodzinach zastępczych po śmierci matki z przedawkowania heroiny. Przeszedł trudności, jakie większość z nas może sobie tylko wyobrażać. Zaprzęga te doświadczenia do swoich ról. W „Saltburn” posłużył się nimi przewrotnie.

Przewodnikiem po ekranowym świecie staje się tu bowiem niewiarygodny, nieco chwiejny bohater. Chłopak najwyraźniej ciągle udaje – nie wiadomo, czy dlatego, że jest tak zagubiony, czy tak cwany. Udaje też przed nami, więc nabieramy się na jego historię. Współczujemy, wzdrygamy, zachwycamy dokładnie tam, gdzie chce Emerald Fennell. By w finale zapytać, czemu tak łatwo dajemy sobą manipulować. 

Przemiana ciała intruza jest widoczna gołym okiem. Opuchnięty, niezgrabny chłopak stopniowo ośmiela się, rozbiera, prezentuje muskulaturę. Po jego urodzinowym przyjęciu na 200 osób, które śpiewają sto lat, nie wiedząc nawet komu, bohater budzi się na łóżku. Kamera sunie po jego wewnętrznych udach, brzuchu, klacie – wtem zdaje się seksowny. Czy to „Sen nocy letniej”, że ubogi krewny przeobraził się w adonisa? Wreszcie czuje się idealny we własnym ciele. Co go doprowadziło do tego punktu?

(Fot. materiały prasowe)

Zjeść bogaczy („eat the rich”) jest powracającym motywem w filmach ostatnich lat

Bo czym innym zajmują się: „Glass Onion”, „W trójkącie”, „Menu”, a nawet zupełnie nieudany „The Palace” Polańskiego? Jednak „Saltburn” to nie kpina z biedaków polujących na burżuazję. Ani brytyjski „Parasite”, ani skrót z „Białego Lotosu”. Jego przesłanie jest dużo bardziej złożone. 

Bohaterem tej perfidnej gry jest chłopak z klasy średniej, wzorcowy socjopata, któremu wbrew pozorom nie zależy na seksie ani na pieniądzach. Chce posiąść pewność siebie leżącą na szczycie. Czemu właśnie tam? Bo wreszcie nie trzeba się bać. Można z tej pozycji mówić najgorsze głupoty tonem odkrywcy. Pozwolić sobie być ślepym, głuchym, nieprzydatnym. A nade wszystko małostkowym: „Nienawidzę brzydoty, od dziecka nie mogłam jej znieść” – mówi znudzona bohaterka Rosamund Pike. Będąc na klasowym szczycie, można oglądać najbardziej trashowe programy w telewizji i śmiać się z najgłupszych żartów. Wszystko ujdzie na sucho. Jest się uprawnionym do dowolnych ekstrawagancji.

Być arystokratą znaczy nie zauważać swojego uprzywilejowania. Dlatego posiadłość Saltburn oglądamy w bliźniaczych scenach: pierwszej, gdy po zamku oprowadza nas zadomowiony Felix, podając nazwy pokojów, folio Szekspira i rozstrojone pianino; i w drugiej, gdy nagi Oliver buńczucznie tańczy przez amfiladę. Podbija przestrzeń pałacu swym swobodnym ciałem do „Murder on the Dancefloor” Sophie Ellis-Bextor. Jej przebój, tak jak inne kawałki z pierwszej dekady XXI wieku, idealnie ilustrują czas, gdy zdawało się, że żebrak może przeistoczyć się w księcia. Być sobą bez obaw o bycie wyśmianym. Dziś nie ma takich złudzeń? Przecież historie znów piszemy od nowa. Trochę fantazji, scenarzyści!

Adriana Prodeus
Komentarze (1)

Justyna Polanska30.12.2023, 17:36
Świetny tekst!
Proszę czekać..
Zamknij